Kombinat dań i ciał
Przyszła na świat jako jeden z sukcesów budowniczych powojennej Warszawy. Przynajmniej tak donosiła prasa. Odeszła w ciszy, bez kamer czy choćby pamiątkowego zdjęcia. A przecież trwała przez niemal 60 lat. Najpierw Europa, później Stolica, a w końcu – Sofia.
Na początku lat 50. odbudowujące się miasto wciąż nie dysponowało liczbą restauracji zadowalającą ludzi pracy. Ale perspektywy były świetlane. „Za 3 lata, gdy będzie stał już wspaniały Pałac Kultury i Nauki im. Stalina, (...) gdy gotowe będzie centrum Warszawy – warszawiacy i przybysze z innych stron nieraz będą się zastanawiali, którą wybrać restaurację, bar lub kawiarnię – choćby dlatego, że będzie w czym przebierać“ – ekscytowało się „Życie Warszawy“ w 1952 roku. I dokonując przeglądu lokali – jeszcze w planach, ale któż wątpiłby w ich realizację – z dumą zapowiadało: „Restauracja i kawiarnia w gmachu Ministerstwa Handlu Wewnętrznego przy pl. Wareckim to jeszcze jedno uzupełnienie, zagęszczające sieć zakładów żywienia zbiorowego w przyszłym centrum“.
Subtelne profile
Słowo stało się ciałem. Już w 1953 roku trwały „intensywne roboty wykończeniowe kombinatu gastronomicznego. O jego rozmachu informowała piórem inż. arch. T. Tatarczyka „Stolica“: „... Prześwit budynku dzieli kombinat na dwie części. Lewa mieści dwie równej wielkości sale restauracyjne oraz bar samoobsługowy, gdzie podawane będą dania małe. (...) W holu decydujemy się, czy pójść do restauracji z muzyką, czy chcemy spożyć posiłek w spokoju, bez akordów muzycznych. W obu salach układ słupów pozwolił na harmonijne ukształtowanie wnętrz o różnych poziomach“.
Autor nęcił też wizją odwiedzania sal kawiarnianych. 760 gości kombinatu mogło także liczyć na doznania estetyczne. Zapewnili je architekci – St. Lubczyński i T. Pawluć, którzy „zastosowali słusznie subtelny klasycyzujący profil i detal, wysokowartościowy i szlachetny materiał okładzinowy ścian i słupów oraz zrównoważone rozmieszczenie ściennych ozdób rzeźbiarskich i malarskich“. Klienci nie mieli się czego obawiać, jeśli chodzi o przygotowanie posiłków. „Będzie to najlepiej wyposażone zaplecze gastronomiczne w Polsce, dla którego sprowadzane są urządzenia z Czechosłowacji i NRD“.
Może z uwagi na pomoc krajów bratnich kombinat otrzymał nazwę Europa. Nie na długo. Pod koniec lat 50. nastąpiły poważne przetasowania. Plac Warecki stał się placem Powstańców Warszawy, a do pomieszczeń Europy przeniosła się z Centralnego Domu Towarowego w Al. Jerozolimskich restauracja Stolica.
A w 1976 roku, po dwumiesięcznej modernizacji podwoje otworzyła Sofia – wcześniej funkcjonująca naprzeciwko Muzeum Narodowego. „Warto pójść do nowej restauracji, obejrzeć wnętrze zaprojektowane przez warszawskiego architekta W. Gerasimienko, a oparte na ludowych motywach okolic miejscowości Żerawna. Warto spróbować kuchni bułgarskiej i warto w końcu posłuchać muzyki ludowej tego kraju“ – zachęcało niezawodna „Stolica“.
W niewielką notkę wdarła się jednak nutka nostalgii, dość misternie zresztą wyrażona: „Jedyną rzeczą, jaka psuła miły nastrój przedstawicielowi Stolicy jest obecnie brak w stolicy restauracji Stolica“.
Kit, bajer i golizna
– Ten lokal nie był mi bliski. Gmach ministerstwa lekko onieśmielał – mówi Krzysztof, pamiętający to miejsce jeszcze z lat 60. i jak wszyscy moi rozmówcy chcący zachować anonimowość. – A knajpa jak inne – był dancing, można było zjeść. Ale nie miała klimatu. Za to bar, który istniał do 1979 czy 1980 roku, to co innego. Do niego głównie panowie – obojętnie o jakiej porze dnia – wskakiwali na śledzika i lufę. Liczyły się lokalizacja w Śródmieściu i szybkość obsługi. Ale przede wszystkim możliwość kontaktu z kimś ciekawym.
– Człowiek w 15 minut miał z kim porozmawiać – wspomina Krzysztof. – Zawsze się znalazła singlowa bratnia dusza, która też coś popijała i podjadała.
A ludzie się tu pojawiali najróżniejsi. Na przykład niejaki Dziobol, nazywany też Królem Kitu i Bajeru.
– Potrafił opowiadać i każdy go chętnie częstował – przypomina sobie Krzysztof. – Zniknął jednak któregoś dnia i dowiedziałem się, że kiedy ze złamaną nogą trafił do szpitala przy Lindleya, stwierdził „a co ja się będę chrzanił“ i wyskoczył przez okno.
Według Krzysztofa, w restauracji zbyt interesujące indywidua nie przesiadywały. Chyba, że zaliczyć do nich delegatów na zjazdy PZPR. Ale pojawiali się zwykli konsumenci, choćby urzędnicy.
– Tylko raczej nie ci z Ministerstwa Handlu Wewnętrznego. Oni chodzili dalej – śmieje się Krzysztof. – A tu bywali ci z innych instytucji. Niewątpliwie pewne znaczenie miały propozycje – nazwijmy to – kulturalne. Do lat 70. można było przy pl. Powstańców Warszawy liczyć na występy taperów, wokalistów czy prestidigitatorów – artystów, nad którymi pieczę sprawowała Stołeczna Estrada. Ale dekada Gierka udostępniła Polakom i inną rozrywkę. Striptiz. Różnej, niestety, jakości.
– Ten w Sofii mi się podobał – mówi Danuta, która zajrzała z przyjaciółmi do restauracji tylko kilka razy, bo ceny były wysokie. – Bardzo ładna dziewczyna świetnie tańczyła. No i wygodnie się oglądało występ, siedząc w miękkich fotelach.
Studiujący wówczas Ryszard wspomina, że dostać się na dancing z atrakcjami dodatkowymi nie było łatwo.
– Pamiętam tak monstrualną kolejkę przed wejściem, że trzeba było kombinować – wspomina. – Ja miałem zaprzyjaźnionego strażaka, więc weszliśmy bocznym wejściem.
Lokal był też dość atrakcyjny dla przedstawicieli zakładów pracy na delegacjach. – Mnie i koleżankę w latach 80. zaprosili tam na nieoficjalne spotkanie kontrahenci – opowiada Jola z Torunia. – Taka restauracja to był dla nas high life.
Atrakcją wieczoru był oczywiście striptiz, tyle że – nawet jak na owe czasy – nietypowy.
– Wyszła na estradę postawna kobieta – mówi Jola. – Ale kiedy już opadły damskie fatałaszki, okazało się, że krył się pod nimi mężczyzna. Był to pewien szok.
W Sofii nagość płci obu zdarzała się nie tylko na estradzie. W 1985 roku zorganizowano tutaj Pierwszy Bal Naturystów. To był przedsmak tego, co zaczęło się na początku lat 90.
Niebezpieczni i spokojni
„Sofia była jednym z najbardziej prestiżowych i renomowanych klubów erotycznych w Warszawie, w którym nasze usługi były wykonywane na najwyższym poziomie. (...) Każdy wiedział, gdzie się udać, aby przeżyć niesamowity wieczór. Był to pierwszy klub go-go w Warszawie“ – chwali się na stronie internetowej Sofia, cofając się do roku 1992. Ze zmianą ustroju zmieniła się wtedy i gastronomiczna obyczajowość. – Na tamte czasy to był taki powiew Zachodu – ocenia Marek, który pracował w Sofii jako ochroniarz.
I zauważa jeszcze jedną zmianę, która się wówczas dokonała. Rodzaju klienteli.
– Były dwie grupy. Weekendowi konsumenci – małżeństwa, panie ubrane specjalnie na okazję „wyjścia“ – mówi. – I ci tygodniowi, którzy prowadzili tryb życia wesoły. No i mieli kasę – bez niej nie było czego szukać w Sofii po godz. 20, kiedy zmieniała się w nocny klub. Druga kategoria to, według Marka, głównie gangsterzy: – Najniebezpieczniejsi ludzie w tym kraju przychodzili. Ale nie było większych awantur.
Owszem, zdarzyło się, że ktoś biegał po lokalu, wymachując pistoletem. – Jeden uciekł nam, gubiąc broń. Sportową, jak się okazało – wspomina Marek. – Ale sobie o niej przypomniał i przyjechał z policją. Chciał ją odzyskać, miał pozwolenie na posiadanie. Ale nie na wymachiwanie. Były też wypadki, kiedy brakowało argumentów w dyskusji i jeden pan rozbijał głową drugiego umywalkę w toalecie. No i występowały kłopoty z niezrozumieniem zasad obowiązujących wobec tańczących dziewczyn.
– W Sofii było powiedziane: nas się nie dotyka – mówi pracująca tam wtedy Marta. – Nie wszyscy o tym pamiętali. Po kieliszku niektórzy zachowywali się obcesowo.
Najgorzej było, kiedy w lokalu pojawiał się Pruszków: – Bywało, że uciekałyśmy. Wpuszczałyśmy też na zaplecze prostytutki, choć nie wolno im było tam wchodzić. Ci panowie sprawiali, że można się było ostatecznie zniechęcić do mężczyzn.
Marek potwierdza, że problemy były. – Zachowującego się nieodpowiednio zwykłego klienta wystawialiśmy za drzwi i po sprawie – mówi. – Ale jeśli to był mafioso, delegowaliśmy kolegę, który najlepiej go znał i on przeprowadzał negocjacje. Sztuka dyplomacji była niezbędna. Marta pamięta co prawda i miłych klientów. Takich, którzy potrafili porozmawiać, zaciekawić, ale i i zanudzić. Jednak nie chciałaby wrócić do tamtego czasu. Pracowała tak, bo wydawało jej się, że to jedyny sposób, żeby zarobić na życie.
– Z pieniędzmi było dobrze – wspomina. – Pensja za występy na barze była niewielka, ale stawki za indywidualne tańce przyzwoite. Marek też miał dodatkowe źródła dochodów.
– Klienci stawiali nam wódkę – mówi. – Ale nie mogliśmy pić, wracała do baru, a barman dzielił się z nami kasą. Zresztą – jak to w tej branży – wszyscy zarabiali. I ułożeni kelnerzy. I kierownicy sali, co to ciśnienie im nigdy nie skakało i byli zawsze w tym samym nastroju. I szatniarze, którzy na tej pracy zęby zjedli. Każdy znał swoje miejsce w szyku. Taki to był interes.
Od jedzenia do szkolenia
Ostatnie lata Sofii upłynęły pod znakiem jeszcze jednego zjawiska – wieczorów kawalerskich.
– Trochę się wystraszyliśmy, jak zobaczyliśmy bawiących się tam chłopców z miasta, ale oni nie byli zainteresowani naszą obecnością – wspomina Maciej, który żegnał kawalerski stan swego przyjaciela. – A że ładne i profesjonalne dziewczyny tam tańczyły, byliśmy zadowoleni.
Mniej zachwycony tym, co działo się w lokalu, był Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który zarządza budynkiem. Z ulgą przyjął fakt, że w 2007 roku wygasła umowa jego najmu. O jego odzyskanie walczył jeszcze dwa lata, aż w końcu pomieszczenia na parterze opustoszały. Teraz czekają na kolejną modernizację. Ale nie będzie już w nich restauracji. Powstanie tam – i to już w pierwszej połowie 2011 roku – centrum konferencyjno-szkoleniowe. Zanim do tego dojdzie, można jeszcze raz poszaleć we wnętrzach kombinatu. Ale w innym stylu. W sobotę odbędzie się tu finał festiwalu Niewinni Czarodzieje.
Później czas Europy/Stolicy/Sofii minie bezpowrotnie, choć lokal o tej ostatniej nazwie znajdziemy przy ul. Polnej 13. Czy warszawiacy odczują jakiś brak? W końcu jeśli chodzi o ofertę gastronomiczno-rozrywkową mają – zgodnie z zapowiedzią z 1952 r. – w czym przebierać.
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.