Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Historia powstania w getcie warszawskim: pomnik i płot z dykty

Jacek Borkowicz 19-04-2015, ostatnia aktualizacja 19-04-2015 14:00

Każda kolejna rocznica 
powstania w getcie stawała się 
dla komunistycznych władz okazją 
do próby narzucenia jedynie słusznej ideologicznej interpretacji.

Gdy taka taktyka nie przynosiła efektów, żydowski zryw starano się przemilczeć.

19 kwietnia 1948 r., fotografia z piątej rocznicy powstania. Na uroczystość odsłonięcia pomnika zmierza żydowski pochód. Delegacje komitetów ze sztandarami – długi, ponury wąż ciemnych garniturów i szarych prochowców, gdzieś bieli się kitel pielęgniarki. Ludzie maszerują ulicą Dziką, a raczej tym, co z niej zostało: cienkim odgruzowanym przejściem pośród zwalisk rozsypanych kamienic. To sam środek dawnego getta. Z obu stron ścieżki ruiny piętrzące się po horyzont. Ich bezlitosny ogrom przywodzi na myśl morski żywioł, przez co cała ta scena sprawia wrażenie nowej odsłony biblijnego przejścia przez Morze Czerwone.

Pustki krajobrazu dopełnia brak publiczności. Pochodu nie otacza tłum gapiów, jedynie kilka pojedynczych osób przystanęło na skraju gruzowiska. Wyglądają na spóźnionych, którzy zaraz dołączą do marszu.

To także Warszawa, ale nie ta, która w procesji wyciąga tysiące ramion, by dotknąć Pana Jezusa z kaplicy Baryczków. Jego drewniana figura, świętość stolicy, w cudowny sposób przetrwała pożogę 1944 roku i teraz, po czterech latach, przeniesiono ją na powrót do odbudowywanej katedry. To nie ta Warszawa, która zapala świeczki na ulicznych grobach, nadal czyniących cmentarzami warszawskie ulice. Nie ta, która każdego roku tłumnie zbiera się na Powązkach przy powstańczych kwaterach. W tamtych zgromadzeniach nie uświadczysz przedstawicieli władz, które patrzą krzywo zarówno na religijne procesje, jak i na rocznice pierwszego sierpnia.

Tutaj zawsze obecne są delegacje rządu i partii, przygrywa wojskowa orkiestra. Wygłaszane są nadęte przemówienia, w których padają propagandowe slogany. Ale jednak... za rzędem oficjeli cichym sznurem stoją prawdziwi warszawiacy. Inni warszawiacy, mniej liczni od tych spod katedry, ale nie mniej warszawscy. Ci, którzy potracili najbliższych w powstaniu 1943 roku, w Wielkiej Akcji, czy też w innych okolicznościach tamtych naznaczonych śmiercią gettowych lat.

Są też i tacy, którzy za okupacji znaleźli się po aryjskiej stronie. Nie są Żydami, ale 19 kwietnia każdego roku sprowadza ich tutaj poczucie solidarności. Z tymi, których znali, a którzy nie mają nawet grobów na Powązkach. A także z nieznanymi, o których należy pamiętać.

Bazaltowy pomnik Bohaterów Getta robi wrażenie. „Nie cuchną/ palące się ciała/ żywych ludzi/ ani włoski dziecka/ które nic nie wie/ nic nie wie. [...] Wiatr nie rozwiewa/ kamiennej brody starca/ który wydziera z ziemi głaz/ aby rzucić nim/ w mordercę" – napisała w poświęconym pomnikowi wierszu Małgorzata Hillar. Figury wyszły spod dłuta wybitnego rzeźbiarza Natana Rapaporta. Autor projektu całości architekt Leon Suzin, pochodzący z rodu litewskiej szlachty, był za młodu filistrem Welecji. Wespół z Arkonią dzierżyła ona wtedy opinię arcynarodowej i arcykatolickiej korporacji studenckiej. „Draby z Żylecji i Pałkonii" – pisał w „Kwiatach polskich" Julian Tuwim, czyniąc aluzję do antysemickich burd urządzanych przez korporantów.

Dzieło, podobnie jak jego twórcy, także wymyka się schematom. Mimo że rokrocznie zbierały się pod nim delegacje komunistów, pomnik ma charakter religijny, zawiera odwołania do Tory. W uroczystości jego odsłonięcia uczestniczyło sześciu rabinów, co jest liczbą imponującą, zważywszy skalę strat, jakich doznała żydowska ludność Warszawy. Z czasem na uroczystościach rabinów ubywało.

Nie miał kto płakać

Wiosną 1945 r. na pierwszych oczyszczonych z gruzu ulicach Warszawy pojawiły się plakaty przedstawiające uzbrojonego w ręczny granat bojowca na tle płonących ruin miasta. „Cześć bohaterom powstania w ghetcie Warszawy. 19-IV-1943, 19-IV-1945" – głosił napis na plakacie. Druga rocznica tego powstania nie przyciągała jednak pamięci warszawiaków. Zbyt świeże były tu jeszcze wspomnienia z innego powstania, tego sprzed kilku miesięcy, które obróciło w popiół stolicę Polski. Znaczone krzyżami groby żołnierzy AK zobaczyć można było niemal na każdej ulicy, były stałym elementem warszawskiego krajobrazu. Grobów żydowskich powstańców nie oglądano: ich ciała pochłonęły gruzy Muranowa.

Można powiedzieć, że sierpień 1944 roku usunął w cień pamięć warszawiaków o kwietniu 1943 roku. Tym bardziej skutecznie, że jeśli chodzi o powstanie w getcie, prawie wszyscy jego uczestnicy zginęli. Nie miał więc ich kto opłakiwać.

Ci spośród Żydów, którzy przeżyli, nawet wzmocnieni liczebnie przez wracających (głównie ze Wschodu) rodaków, stanowili grupę relatywnie niewielką. Nie to jednak stanowiło o ich słabości. W większości byli to ludzie wyczerpani, fizycznie i psychicznie, pięcioma latami życia w nieludzkich warunkach, w terrorze, głodzie, brudzie i poniżeniu, a przy tym – w stałym zagrożeniu utratą życia. Po wyzwoleniu główna część ich aktywności skupiła się zatem na fundamentalnych kwestiach egzystencji: wyżywić się, ubrać, znaleźć dach nad głową, podjąć leczenie. W odróżnieniu od innych grup narodowych nie przejawiano tu nawet większej energii w poszukiwaniu zaginionych podczas wojny osób najbliższych: wszyscy wiedzieli, co się z nimi stało. Wśród ocalonych polskich Żydów, owszem, zaczęły się odradzać liczne przedwojenne organizacje polityczne i społeczne, ale tak naprawdę tworzyły one jedynie pozory aktywnej i zróżnicowanej działalności publicznej. Istotą działania niemalże każdej żydowskiej organizacji, niezależnie od jej ideowego profilu, było zawsze to samo: stanowiła ją konieczność zapewnienia codziennego przeżycia własnym ludziom.

W tych warunkach i polscy Żydzi, i nieżydowscy Polacy zajmowali się każdy swoją biedą. Żydzi, choć mało widoczni, znaleźli się jednak na celowniku komunistycznej propagandy. Jako grupa eksterminowana przez hitlerowców i dyskryminowana w przedwojennej Polsce nadawali się świetnie jako mniemany obiekt wyrównania szans społecznych, które obiecywał komunizm.

Zasklepieni w bólu

W optyce rządzących Polską komunistów pamięć o powstaniu w warszawskim getcie spełniała kluczową, bo symboliczną rolę. Wtłoczona w ramy jedynie obowiązującej wykładni miała objaśniać sens zmiany ustroju w kraju. Warto przytoczyć główne założenia tej propagandowej zbitki, gdyż władza zaczęła je głosić – w gotowej, wyraźnie przepracowanej formie – już w pierwszych dniach po wypędzeniu Niemców z Warszawy.

Powstanie w getcie miało być zatem jedynym prawdziwie wyzwoleńczym polskim zrywem ludowym. Łączyło w sobie element narodowowyzwoleńczej walki z faszystowskim ciemięzcą, z dążeniem do budowy – w zwycięskiej przyszłości – nowej, demokratycznej Polski. Według tego schematu Żydowska Organizacja Bojowa (ŻOB), którą obrano za pozytywny przykład lewicowej formacji zbrojnej, w 1943 r. skupiała wszystkie „postępowe" (tu: komunistyczne i komunizujące) ugrupowania żydowskie. Ugrupowania te były traktowane jako część ogólnopolskiego „obozu sił postępu", reprezentującego przeważającą część mieszkańców Polski. Komuniści nie eksponowali autonomicznego charakteru żydowskich grup konspiracyjnych ani też narodowo-żydowskich elementów ich programu (jak chociażby w wypadku syjonistów). Zbrojna walka Żydów przedstawiana była jako integralna część działania polskiej „demokratycznej" lewicy, której nieżydowscy przedstawiciele – robotnicy i chłopi – mieli rzekomo w swojej masie jednoznacznie ŻOB popierać. Żydzi i Polacy to „bojownicy wspólnej sprawy", których łączy wspólnota losu. W komunistycznych broszurkach pisano na przykład o „żydowskich masach", jakie miały wywołać powstanie w getcie. Tak jakby kilka miesięcy wcześniej nie było ludobójczej Wielkiej Akcji, po której jesienią 1943 r. z „żydowskich mas" Warszawy pozostało tylko kilkanaście procent. Resztę pochłonęły komory gazowe Treblinki.

Co więcej, właściwie tylko pod czerwonymi sztandarami ŻOB i Armii Ludowej, ogólnopolskiej komunistycznej formacji partyzanckiej, skupiali się ludzie gotowi na zdecydowany bezkompromisowy bój z faszystowskim najeźdźcą. Bezwzględna walka z nim była nakazem chwili, moralnym imperatywem jednoczącym wszystkich ludzi dobrej woli. Nie walczyć zbrojnie z hitlerowcami tu i teraz („stać z bronią u nogi" – jak mówiono) mógł tylko ktoś uwikłany we współpracę z okupantem lub przedstawiciel starego reżimu. Tak czy owak idący wbrew żywotnym interesom narodu. Te „reakcyjne" siły – w domyśle Armia Krajowa – nie tylko same walki nie podjęły, ale też odmówiły Żydom rzeczywistej pomocy polegającej na dostarczeniu im broni. Tę dawali im wyłącznie sojusznicy z Armii Ludowej.

W tej prymitywnej propagandzie nie liczyła się oczywiście ocena ani względów strategicznych, ani też realnych możliwości Armii Krajowej udzielenia większej pomocy desperackiemu zrywowi Żydów. Powstanie w getcie było wyzwaniem rzuconym ludobójcom przez ludzi stojących na progu nieuchronnej fizycznej zagłady. Ze strony powstańców akt ten był więc w istocie wyborem innego sposobu umierania niż ten, który do tej pory narzucali Żydom niemieccy okupanci. Tak skrajna alternatywa nie stała przed dowódcami Armii Krajowej.

Wróćmy do narracji komunistów. Obóz polskiej reakcji – jak twierdzili – w rzeczywistości był wrogi idei żydowskiego powstania. Z dwóch powodów. Po pierwsze, reakcjoniści się bali, że walka Żydów przeniesie się za mury getta, dając impuls „masom pracującym miast i wsi" do ogólnonarodowego powstania. A taki zryw przyniósłby koniec nie tylko panowaniu hitlerowców, ale też dominacji kapitalistów i obszarników.

Po drugie, polska reakcja sprzeciwiała się żydowskiej walce z powodu swego antysemityzmu. Jego bakcylem mocno zarażone są sfery burżuazyjnych „wyzyskiwaczy", chłopom i robotnikom antysemityzm jest z gruntu obcy. „Naród polski pozostał w swej masie odporny na jad hitlerowski" – konstatowała z triumfem „Trybuna Wolności" w kwietniu 1945 r. Z tego też powodu powstanie w getcie, według autora agitki zamieszczonej w „Głosie Ludu", poparli „tylko ludzie lewicy, prawie tylko pepeerowcy. Reszta, ci zapatrzeni w Londyn, ci humanitaryści chodzili osowiali po mieście i wdychali gryzący dym". Tak działał na nich „czad oenerowskiej nagonki, czad nastrojów łyków warszawskich". Przypomnijmy: oener to skrót nazwy przedwojennego Obozu Narodowo-Radykalnego, „łyk" zaś to staropolska nazwa mieszczanina. Zdecydowanie pogardliwa.

W tym miejscu dochodzimy do kluczowej funkcji komunistycznego mitu powstania 1943 roku. Był on skierowany wprost przeciw mitowi powstania roku 1944. Propaganda, porównując walkę Warszawy z obroną Stalingradu, oddawała hołd „polskim i żydowskim bohaterom 1939, 1943 i 1945". W tym zestawie roczników wyraźnie brakowało daty powstania warszawskiego. I o to właśnie chodziło.

Komuniści bynajmniej nie walczyli z mitem powstania 1944 r. tylko poprzez przemilczanie. Pierwsi warszawiacy, już w styczniu 1945 r. wracający do zrujnowanego, pokrytego krzyżami powstańczych grobów miasta, natknęli się na ulicznych słupach na plakaty, pod względem doboru emocji zupełnie inne od tych, na których widniał żydowski bojowiec z granatem. Na tle jasnej, wyrazistej sylwetki żołnierza ludowego Wojska Polskiego czaiła się tam czarna, pokraczna figurka, podpisana literami AK. Całość opatrzono komentarzem: „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji".

To bolało. A zbolały człowiek, bardziej niż racjami kieruje się emocjami. Nie powinno się z tego powodu oskarżać tych wszystkich, dla których dobra pamięć o Armii Krajowej stała się trwałym elementem zbiorowej tożsamości. Podobnie jak nie powinno się szukać winnych ani wśród Żydów jako całości, ani tym bardziej wśród poległych żydowskich powstańców. To na skutek działania komunistów – którzy paradoksalnie mienili się rzecznikami żydowskiego równouprawnienia – obie społeczności, polska i żydowska, w Warszawie 1945 roku żyjące raczej obok siebie niż przeciwko sobie, teraz szybko zaczęły się od siebie oddalać, zasklepiając się we własnych bólach.

Encyklopedia, Brandt i harcerze

Rocznica w 1968 roku odbywała się pod świeżym wrażeniem Marca. Przaśny antysemityzm moczarowskiej frakcji PZPR, który doszedł wtedy do głosu, nie mógł pogodzić się z tym, że po latach ideologicznych zabiegów nadal jest żywa pamięć o powstaniu w getcie. Spośród licznych szykan, jakim poddano wtedy osoby pochodzenia żydowskiego, warto w tym miejscu przypomnieć rozwiązanie całego komitetu redakcyjnego Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Jednym w głównych punktów oskarżenia było „syjonistyczne odchylenie", któremu rzekomo ulegli autorzy haseł opisujących powstanie 1943 roku. Ich wina polegała na tym, że zgodnie z historyczną prawdą opisali narodowy, żydowski wymiar tamtego zrywu. Tymczasem ideologiczna klisza wymagała, aby powstanie w getcie uczynić fragmentem jednolitej panoramy oporu polskiego „obozu sił postępu". Ponieważ żydowskości powstania w getcie nie dawało się – z oczywistych powodów – zaprzeczyć wprost, czyniono to w sposób pośredni, podkreślając przy każdej nadarzającej się okazji, że „w ten sam sposób" co Żydów wymordowano także miliony Polaków, że „tak samo płonęły polskie miasta i wsie".

Uroczystości pod pomnikiem wciąż się odbywały, ale teraz władza jakby przestała się nimi chwalić. Zaliczano obowiązkową celebrę i wyciszano sprawę do następnej rocznicy. Gdy w 1970 r. kanclerz RFN Willy Brandt, podczas składania wieńca niespodziewanie ukląkł na kamiennej płycie warszawskiego pomnika, rządzący zakazali informowania o tym w mediach.

W 1983 r., gdy trwał jeszcze w Polsce stan wojenny, przykrą niespodzianką dla władz okazała się liczna obecność pod pomnikiem harcerzy. „Nie było tak, by akurat ta tematyka stała się wiodącą w naszej pracy w harcerstwie" – wspomina prof. Andrzej Jaczewski, ówczesny harcmistrz ZHP. „Ale było wiele dyskusji. Między innymi – jak to możliwe, że Umschlagplatz, jedno z najstraszniejszych miejsc w Warszawie [w 1942 r. wywożono stamtąd Żydów do obozu zagłady w Treblince – J.B.], jest teraz zajezdnią autobusową?". Harcerze dostali policyjny zakaz ulicznego pochodu ku pomnikowi, jednak jako legalna formacja udali się tam w luźnym szyku, z kwiatami. Na miejscu okazało się jednak, że pomnik otoczyły siły porządkowe. „Zaczynają się pertraktacje z jakimiś oficerami: ostatecznie wyrażają zgodę na to, by drużyny rozwiązały szyki, kordon kolejno będzie przepuszczał po dwie osoby – delegacje, które złożą – jak tak już chcemy koniecznie – owe kwiaty. Harcerzy, którzy usiłowali robić zdjęcia, dość brutalnie potraktowali: prześwietlili im filmy i zagrozili, że aparaty rozbiją na kamieniach".

Owa taktyka przemilczania odwołana została dopiero w ostatnich latach istnienia PRL, kiedy to władze na nowo zaczęły wznawiać zerwane w 1967 r. stosunki z Izraelem.

Dwie organizacje

Nisza zakłamania i zapomnienia, w jaką wpychano pamięć o powstaniu w warszawskim getcie, ma jeszcze swoje drugie dno: Żydowski Związek Wojskowy.

Już podczas obchodów pierwszej rocznicy przedstawiano powstanie jako wyłączne dzieło bojowców z Żydowskiej Organizacji Bojowej. Czynili tak nie tylko komuniści, ale i sami weterani ŻOB. Tymczasem w heroicznym boju 1943 roku brały udział dwie żydowskie organizacje zbrojne. Żydowski Związek Wojskowy (ŻZW), który zgodnie z nazwą był formacją kierowaną przez byłych oficerów i wzorowaną na strukturach Armii Krajowej. Tymczasem ŻOB budował swoje komórki na wzorach bliższych modelom robotniczych milicji czy też anarchistycznych grup bojowych.

Już chociażby z tego powodu trudno było o bojową współpracę w warunkach powstania. Różnice były jednak głębsze: ŻZW zrzeszał sympatyków prawicy, którą mocno lewicujący ŻOB określał mianem faszystów. Oba ugrupowania, stojąc po jednej stronie barykady, walczyły ze sobą ideowo.

ŻZW wszedł do powstania stosunkowo nieźle uzbrojony. Emanuel Ringelblum, kronikarz warszawskiego getta, wspomina o swojej wizycie w komendanturze tego ugrupowania, w kamienicy mieszczącej się przy placu Muranowskim. „W pokoju kierownictwa było zainstalowane pierwszorzędne radio (...). W dużych salach na wieszakach znajdowała się broń różnego rodzaju, a więc ręczne karabiny maszynowe, karabiny, najrozmaitszego rodzaju rewolwery, ręczne granaty, torby z amunicją, mundury niemieckie, którymi tak skutecznie posługiwano się podczas akcji kwietniowej. (...) W mojej obecności zakupiono tam u byłego oficera armii polskiej broń za ćwierć miliona złotych". W pierwszym dniu powstania żołnierze ŻZW wywiesili na dachu tej kamienicy dwa sztandary: żydowski i polski. Widoczne były dobrze po stronie aryjskiej.

Prawie wszyscy członkowie ŻZW zginęli w walkach. Dlatego po wojnie w Polsce nie było komu przeciwstawić się obowiązującej nieprawdziwej wersji o wyłącznym udziale ŻOB w gettowej batalii. Nieżydowscy historycy sprawą się nie interesowali. Co prawda z czasem ukazało się drukiem kilka wspomnień, jednak wyszło na jaw, że niektórzy z ich autorów są udającymi kombatantów hochsztaplerami. Podkopało to zaufanie do wszelkich wiadomości na temat ŻZW. Do dziś niektórzy podają w wątpliwość samo istnienie tej organizacji.

Tymczasem Żydowski Związek Wojskowy, choć mało o nim wiemy, istniał rzeczywiście. Wolno nam przypuszczać, że jego członkowie – tak jak inni bojownicy powstania w getcie – w dniach próby zachowali się bohatersko. Pamięć o nich nie powinna dzielić, tak jak nikogo dzielić nie powinna wspólna pamięć o dwóch powstaniach w Warszawie – tym z 1943 i tym z 1944 roku.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane