Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Gonitwa korposzczurów

Jakub Kowalski 10-07-2015, ostatnia aktualizacja 10-07-2015 12:44

Szybciej, wyżej, silniej – to dewiza sportowców z igrzysk olimpijskich, ale i wyrobników z warszawskiego Mordoru przy Domaniewskiej. W obu przypadkach nie sposób się obejść bez dopingu.

źródło: 123RF

Tolkienowska mitologia mówi o krainie w Śródziemiu, która leży na wschód od Gondoru, na zachód od Rhûnu, na południe od Rhovanionu oraz na północ od Haradu. Ciemności rozjaśniało tylko ziejące ogniem Oko Saurona, czyli czarnego charakteru w czarnej zbroi, który władał tymi ziemiami. Co prawda wyzwolił je Król Elessar, ale oto po latach Mordor odradza się znowu. Tym razem na warszawskim Służewcu, gdzie w miejscu dawnej dzielnicy przemysłowej wyrosło zagłębie biurowców.

Jego granice od wschodu wyznaczają osiedla mieszkaniowe, od zachodu – tory kolejowe i ogródki działkowe, od południa – galeria handlowa z kaskadą trasy przelotowej, od północy – zajezdnia autobusowa. Siły zła skoncentrowały się przy Domaniewskiej, choć zaanektowały też okoliczne trakty – Postępu (sic!), Wołoską, Marynarską, Konstruktorską – i wciąż pączkują, bo rosną kolejne molochy, a na istniejących wiszą bannery „do wynajęcia". Żeby nie było wątpliwości, 1 kwietnia ktoś zawiesił tabliczkę z napisem „Mordor", graficznie nawiązującą do nazw dzielnic, co było dobrym żartem, ale i gorzką prawdą.

Nazwę zagłębia korporacyjnego podchwycili nawet warszawscy taksówkarze, którzy tutaj bywają nader często. Nic dziwnego: tylko przy Domaniewskiej przycupnęły liczne firmy z branży bankowej, ubezpieczeniowej, medycznej, spożywczej oraz medialnej – Nestlé Waters, Getin Noble Bank, Aviva, Super-Pharm, Polskapresse, Axel Springer, Roche, Nokia, MTV, Polcast Television. Niedaleko są jeszcze: Oriflame, T-Mobile, BNP Paribas, DnB Bank, Panasonic, Zepter – długo by wymieniać. Oprócz szklanych biurowców krajobraz – jak u Tolkiena – raczej ubogi: mało ławek i śmietników, bo deweloper musi potem o nie dbać, co się przecież nie opłaca. Wszędzie parkują samochody, także na chodnikach, gdzie nie ma już miejsca dla ludzi, więc na trawnikach wydeptują własne ścieżki.

Do tego biurowe budynki stoją za płotami i nie ma swobodnych przejść. Były co prawda petycje w tej sprawie, ale nic z tego – Mordor nie jest dla ludzi zwanych też – znów na tolkienowską modłę – orkami (tudzież trollami, korpoludkami, korposzczurami i korposuczami). Oni mają pracować, a nie się obijać, więc długo nie było nawet zwykłych sklepów, o innych atrakcjach nie mówiąc.

Tymczasem warszawskie City to już sto przeszklonych budynków i sto tysięcy pracowników, do których ten cały układ urbanistyczny nie jest przystosowany. Okiem Saurona jest Galeria Mokotów, żarząca się nocą, choć pewnie i ambasada Kuby, która od zeszłego roku mieści się przy Domaniewskiej. Przeciwwagę stanowi Parafia Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła zwanej potocznie Domaniewską.

Work hard, party harder

Zamiast wystrzału startera jest dzwonek budzika – czasem już o piątej rano, żeby zdążyć się oporządzić i dojechać na miejsce, co bywa problemem, bo drogi wąskie, tramwaje ciasne, a parking przepełniony. Wtedy pojawia się pierwszy dopalacz – kawa. Albo ta domowa, zaparzona naprędce w kubku z wiewiórką, albo w papierowym kubku złapana w biegu na jednej z pierwszych stacji metra, choć to ryzykowne, bo w wagoniku ścisk. Ktoś próbuje czytać? Daremny wysiłek.

Wysyp zaczyna się na stacji Wierzbno (dowcip: „ciasno, ciaśniej, metro Wierzbno"), choć z Wilanowskiej też jest blisko. Orki przepychają się przy bramkach i – jak na stadionowej bieżni – okładają kuksańcami, aby wywalczyć lepszą pozycję startową. Do ich dyspozycji jest także bieg przez płotki, bo pasażerowie wychodzący z kolejki podmiejskiej – alternatywny środek transportu – skaczą potem przez tory i są łapani przez smutnych panów z Urzędu Transportu Kolejowego. I zamiast medali dostają mandaty. Najlepiej uprawiać kolarstwo i przyjeżdżać rowerem, choć w okolicy nie ma ścieżek – albo wybrać chód sportowy i docierać do Mordoru, jak hobbici, na własnych nogach.

Zdecydowanie najgorzej przyjechać samochodem, bo zamiast rajdów jest „carmageddon". Kiedy człowiek trafi już na miejsce, trwa gimnastyka i akrobatyka zarazem: parkowanie na zakładkę, zderzak w zderzak, z numerem telefonu za wycieraczką, gdyby trzeba było przeparkować, bo miejsca tyle, co w open spasie.

Ale najpierw trzeba dojechać, co bywa trudne. Tak jak kiedyś wejściem do Mordoru była Czarna Brama w przełęczy Cirith Gorgor, teraz dla zmotoryzowanych to Marynarska, która – podobnie jak inne dojazdowe ulice nieprzywykłe do takiego ruchu: wąskie i czasem dziurawe, a do niedawna jeszcze grząskie – tkwi w nieustannym korku. Więc kierowcy stoją i stoją, a w sieci robi furorę pytanie, co powinno się zrobić w takiej sytuacji: skoczyć po kawę (którą już dzisiaj?), pójść na spacer (tylko niby gdzie, skoro brak zieleni?), czy może jednak wrócić do pracy? O właśnie, może to jest myśl, podpowiadana zresztą przez znawców tematu: sposób na ominięcie korków stanowi praca do 22 – co najwyraźniej kusi, skoro wieczorem w oknach przy Domaniewskiej palą się światła. To niedobitki orków ciągną nadgodziny.

Nie umieją odpoczywać w spokoju i to zjawisko dotyka wszystkich – prezesa, menedżera, specjalisty, stażysty, studenta. Każdy z nich musi się zdopingować, by wytrzymać kilkanaście godzin dziennie w pracy

Co to znaczy? Chyba pora na słowniczek. „Ork robi target na asapie, czelendżuje swoje taski, a raz na jakiś czas jest briefowany, jeśli coś sfakapi. A kiedy kończy się Q, przeżywa crunch time". Czyli w wolnym tłumaczeniu: pracownik musi zrealizować cel (target) jak najszybciej (as soon as possible) i aby sprostać (challenge) swoim zadaniom (task), dostaje potrzebne informacje (brief), więc jeśli coś popsuje (właściwie dosadniej: fuck) w czasie rozliczenia (quarter), to przeżywa moment krytyczny (crunch time).

Taka to skrócona legenda korpomowy przydatna w zrozumieniu rzeczywistości Mordoru na Domaniewskiej i facebookowego profilu „Mordor na Domaniewskiej". Założył go Rafał Ferber, dla którego stanowiło to odreagowanie pracy w korporacji. Dołączyły kolejne osoby – poznane oczywiście na Domaniewskiej – a także 75 tysięcy fanów. Ci codziennie się śmieją z absurdów korpożycia, które rozumieją głównie orki z różnych leveli. Wedle statystyk 40 tysięcy użytkowników strony jest z Warszawy, więc wielu pewnie z Mordoru.

Czas na doping

„Mordor to stan umysłu, a nie miejsce" – przypomina Ferber i mówi z pasją (i misją), że „strona stała się wentylem bezpieczeństwa, gdzie orkowie mogą wyładować swoje frustracje". – Chodzi też o pokazywanie zdrowego podejścia, z dystansem i autoironią, by ludzie umieli oderwać się od pracy. I doping nie jest wtedy potrzebny – opowiada. Przyznaje jednak, że takowy – chemiczny i umysłowy – jest na Domaniewskiej w częstym użyciu. To proza życia: papierosy, kawa, yerba mate czy napoje energetyzujące (zwane energetykami).

Są też narkotyki (kokaina i amfetamina) oraz alkohol, co Ferber nazywa dopingiem standardowym (zwłaszcza „piątkowo-sobotnia najebka"). Ale też dopingiem może być rata kredytu hipotecznego, bo „trzeba zasuwać i zarabiać, by potem w zębach przynieść bankowi trochę franków". A „niektórzy pracują z szefem idiotą i klientami kretynami, lecz zaciskają zęby, bo chcą wyjechać na Mauritius, albo przynajmniej spędzić weekend z dziewczyną w spa, aby pokazać zdjęcie z kieliszkiem szampana". – W slangu HR-owym taki lans to „motywacja ponadpracowa pozapłacowa" – śmieje się Ferber.

Słowo o nim? Dziś jest „Sauronem" swojej strony. Przez trzy lata pracował na Domaniewskiej, skąd szczęśliwie udało mu się wykaraskać, ale wie, co to znaczy zasuwać jak mały samochodzik. Pochodzi z Warszawy i w korporacjach nie zauważa, a może nie chce zauważyć, podziału na „słoiki" (przyjezdnych) i tubylców (miejscowych) w kwestii stosowanego dopingu. – Zachowanie pracownika wynika raczej z wychowania w cieplarnianych warunkach lub zimnego chowu – tłumaczy. Teraz robi „w finansach", gdzie królują kokaina (i alkohol), wcześniej był „w informatyce", gdzie popularna jest trawka (i alkohol). Sam lubi wypić w dobrym towarzystwie, a i od jointa kiedyś nie stronił, lecz teraz – choć nie jest „sportowym faszystą" – woli ćwiczyć: rano bieganie, wieczorem crossfit (ogólny rozwój ciała).

Zauważa, że moda na fizyczną dbałość – jogging, joga, zumba – dopadła nie tylko jego, bo sport to sposób na stres, ale też doping do ruszenia się z biura. Zauważyły to zresztą same korporacje, więc przy Domaniewskiej powstały już centra fitness: wielu woli uciec stąd na asapie i nie chce korzystać, ale są i tacy, którzy na rowerku i bieżni przeczekują popołudniowe korki, a przy okazji ciut dłużej zostają w pracy...

Dodatkowe odskocznie? Ferber jeździ namiętnie na festiwale muzyczne, na co wydałby każde pieniądze. Są i inne pozytywne gusty: duchowość i potrzeba medytowania w pozycji kwiatu lotosu albo – ma takiego znajomego – codzienne chodzenie do kościoła. – Inna strona życia w korpo istnieje – zarzeka się. Może i tak, ale hasło Mordoru to „work hard, party harder", bo ciśnienie w pracy i nadmiar stresu ludzie muszą wyładować przez dalsze szukanie adrenaliny: ćwiczą więc sztuki walki, skaczą na spadochronie.

– Nie umieją odpoczywać w spokoju: leżeć na trawie lub szukać grzybów – zauważa profesor Mariusz Jędrzejko, który bada zachowania pracowników korporacji. Stanowisko nie ma znaczenia, bo to dotyka wszystkich – prezesa, menedżera, specjalisty, stażysty, studenta – każdy z nich musi się zdopingować, by wytrzymać kilkanaście godzin dziennie w pracy.

Tak wynika z badań warszawskiej Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej, w których autorzy przepytali ponad 800 pracowników 13 banków i 21 koncernów w Warszawie oraz innych dużych miastach. Wychwycono różne ryzykowne zachowania w weekendy, gdy górę biorą właśnie narkotyki i alkohol. Zwłaszcza alkohol jest podstawowym lekarstwem na stres – dla ponad połowy badanych kilka razy w tygodniu! Do narkotyków zwykle ludzie przyznają się sporadycznie, choć nieodmiennie wielu „ma kolegów, którzy biorą niemal codziennie". Z badań wynika też, że w koncernach pojawiło się nowe zjawisko – „niekontrolowane zachowania seksualne" jako skuteczny sposób odreagowania. Zwłaszcza na imprezach integracyjnych puszczają hamulce i pojawiają się zwierzęce instynkty.

Badania omawiał właśnie prof. Jędrzejko, socjolog z Centrum Profilaktyki Społecznej, którego ideą jest upowszechnianie naukowej wiedzy o etiologii obyczajów: w tym przypadku o zachowaniach ryzykownych, uzależnieniach i zaburzeniach.

Na początek rozmowy o dopingu podaje jednak ogólne zastrzeżenie (opisane szerzej w ukazującej się niebawem książce „Zawirowany świat"): doczekaliśmy się świata konsumpcji, bez refleksji, antyhumanistycznego. To pułapka premium – właśnie owo „szybciej, wyżej, silniej!" – w którą niepostrzeżenie wpadamy i w ten sposób szybko tracimy to, co jest największą zdobyczą ostatnich 25 lat wolności. Wcale nie autostrady ani smartfony, ale życie dłuższe o dziesięć lat! – Do nieba nie musimy się spieszyć! Szanujmy życie! Można inaczej! – woła na puszczy pan profesor i sam wczoraj poszedł spać o 20.45, bo był zmęczony, więc udało mu się wstać dzisiaj bez kawy i red bulla.

– Żyjemy w cywilizacji doładowania na różne sposoby. Mamy coraz więcej sfer aktywności: zamiast trzech aż 720 kanałów telewizyjnych, 20 premier kinowych w miesiącu w miejsce jednej. Jak to objąć? Trzeba coraz więcej poznać i mniej spać! Tymczasem mechanizm genetyczny nie uległ zmianie: dorosły potrzebuje około siedmiu godzin wypoczynku na dobę, by być wyspanym, wypoczętym i gotowym do dalszego działania. Stąd wzmacniające suplementy: napoje energetyzujące (legalne, ale szkodliwe) i narkotyki (nielegalne i szkodliwe). Dzięki nim wydaje się, że organizm jest wydolniejszy, ale – mówiąc po góralsku – to gówno prawda! Raczej mózg dostaje sygnał, że nie jest zmęczony, choć mięśnie i serce są przeciążone, ale organizm nie otrzymuje komendy: „Idź spać"! Red bull – dodaje profesor – nie dodaje skrzydeł, ale je podcina, wyłączając sygnał ostrzegawczy.

Profesor Jędrzejko wylicza kluczowe dopalacze w stolicy: kokaina, napoje energetyzujące i izotoniczne oraz ich mieszanki, łykane garściami tabletki wzmacniające pamięć i koncentrację, duże ilości leków efedrynowych – przynajmniej takie sygnały płyną z ankiet oraz od jego pacjentów. W zawodach siłowych oraz „informatyce" (czyli ludzi na nocnych zmianach) występuje jeszcze amfetamina.

Jak inaczej wytrzymać mordercze tempo, skoro połowa ankietowanych spędza w pracy ponad dziesięć godzin? Nie protestują jednak przeciwko takiemu trybowi, bo wiedzą, że sukces osiągną teraz albo nigdy. Muszą pracować ponad siły, by jak najszybciej osiągnąć pożądany standard życia. Czyli dopingiem jest własna ambicja, chęć pokazania się rodzinie i znajomym – zwłaszcza jeśli wyrwało się z prowincji, gdzie można wrócić tylko z tarczą albo wcale. Koło się zamyka.

Trzymać fason

Po porannym chaosie – cisza. Między wieżowcami wieje wiatr. Przez sięgające do podłóg szyby widać ludzi przy biurkach – jesteś na widoku, nie możesz się ukryć! Krążą ochroniarze albo grupki palaczy – tytoń to kolejny doping, który pozwala się doładować, ale też wstać zza biurka. Pogawędki – nie rozmowy, bo na nie nie ma czasu: wszak trzeba pracować! – są anonimowe. Hasło „dziennikarz" potrafi zjeżyć człowieka, choć nawet nie muszę się przedstawiać: swojego poznasz po elektronicznym chipie do otwierania drzwi zawieszonym na szyi, a ja jestem czysty.

I lepiej być ostrożnym: ludzie nienawidzą swojej pracy, ale nie chcą jej stracić. Wniosek Tomków, Piotrków, Agnieszek i Kaś jest jednak jasny: brak nam dobrych szkół, które wychowałyby kadrę zarządzającą na przyzwoitym poziomie, więc zbyt często zdarzają się kariery z przypadku, co skutkuje tym, że ci niegdyś gnębieni gnębią potem innych. Jak w wojsku. Menedżerowie są za głupi, żeby zrozumieć, że jeśli orkom będzie żyło się lepiej, to im również, stąd nieustanne „ciśnienie na target", co ma zmotywować; ale jak pokochać te cholerne tabelki i plany sprzedaży? Chyba jako prowizję do lichej pensji. Dlatego pali się szybko i wraca do biura.

Ludzie wylewają się tłumnie w porze lunchu do tutejszych restauracji, stołówek, barów z sałatkami i kanapkami. Jest stylizowany na bar mleczny lokal Lamperia czy Feta reklamująca się przekornie hasłem: „Tanie obiady na drogim Mokotowie". Na parkingach w słoneczne dni ustawiają się też food trucki z hamburgerami i pochodnymi, bo punktów gastronomicznych w zagłębiu ciągle brakuje – ktoś musi wykarmić te rzesze ludzi. Znamienne, że restauracje są blisko, aby nie odchodzić zbyt daleko i szybko wracać do roboty. Stąd też i krążące po molochach wózki z kanapkami (razowy z tuńczykiem, wrap z hummusem, panini caprese) i dodatkami (jogurt z granolą, sałatki z czarnego ryżu) – orki lubią dobrze zjeść, bo to też przełamuje monotonię i pozwala odkleić się od biurka.

Potrzebny jest bolesny detoks

W sklepach – ten przy Domaniewskiej zmienił godziny otwarcia z 7–17 na 6–19, aby lepiej przystosować się do realiów – też głównie gotowe produkty do zjedzenia na miejscu i energetyki: są nawet półlitrowe puszki, napitki o smaku smoczego owocu, a na red bulla akurat zniżka 33 procent! Rano większość wchodzi do biur z puszką w ręku, ankieterom od Jędrzejki wymienili aż 11 rodzajów takich specyfików.

Pytam go, czy na dopingu są wszyscy. – Nie! Zagrożeni są ludzie z małych miejscowości, bo zaczynają od zera i dla nich korporacja to awans, są niezwykle pracowici i nieźle wykształceni, muszą zarabiać na kredyt i iść do przodu. Są i „młode wilki" po renomowanych uczelniach, które mają rodzinne tradycje w biznesie, ale i uzależnieniu, choć są mistrzami w ukrywaniu tego. Jest też „doładowanie post", gdy bierze się niebezpieczne substancje nie po to, żeby intensywnie pracować, ale jako ekwiwalent za wysiłek i wysoką pozycję – mówi Jędrzejko.

Najciekawsze jest to, że pracownicy korporacji mają świadomość wyniszczającego stylu i wiedzą, że w takim szalonym tempie można pracować nie dłużej niż do 45. roku życia. Ale z drugiej strony wierzą, że korporacja ich nie wyrzuci. – To pułapka: firma płaci dobrze, jeśli pracujesz na najwyższych obrotach, ale potem i tak cię zwolnią! I jak wtedy spłacisz kredyt zaciągnięty na 
30 lat? Nie spłacisz! Niby skąd mieszkania w Wilanowie czy wille pod Warszawą wystawione na sprzedaż? Od tego nie ma ucieczki, choćby faszerować się wszystkimi możliwymi środkami.

Ferber przytakuje, że najłatwiej przegrać na odcinku finansowym. – Ludzie myśleli, że utrzymają stan posiadania i 50-tysięczne pensje, więc wzięli kredyty. A sytuacja się zmienia i gdy tracą starą posadę, muszą żyć za 3 lub 4 tysiące z premią. Wtedy potrzebny jest bolesny detoks! Wypaleni przez ciągły stres pracują za dużo, żonę i dzieci widzą rzadko, tak rozlatują się małżeństwa. Doping już nie pomaga, ale tego nikt nie pokaże. Firma nie przyzna, że menedżer się wypalił i – by sięgnąć po klasyczny cytat filmowy – „żegnamy go w imię zasług". Zostają w strukturze odstawieni na boczny tor, stają się niewidoczni. Trzeba trzymać fason! – mówi. Sam nie zna tych, co poszli na odwyk. Ale na kozetce u psychologa i psychiatry wylądowało kilku znajomych.

Z tym punktem widzenia zgadza się profesor Jędrzejko. Ma własną praktykę, gdzie pomaga ludziom, ale uzależnieni zwykle nie przyjmują ostrzeżeń do wiadomości: „Kowalski bierze, to ja też" – to standardowa odpowiedź i zwykle delikwent chce usłyszeć uspokojenie zamiast realnej pomocy. – Z dziesięciu chorych tylko jeden wraca na terapię – wylicza profesor. Nie był świadkiem śmierci, ale zapaści, zawałów i udarów – tak. Zdarzały się, bo ludzie nie chcieli zwolnić, a złą formę zagłuszali polepszaczem.

Jest jednak nadzieja, bo wieść korporacyjna niesie, że ponoć istnieją firmy – głównie skandynawskie – dbające o ludzi i utrzymanie „life-balance". W pracy serwują tam jabłka, nie tolerują siedzenia po godzinach i starają się, żeby nie było za dużego ciśnienia, bo wtedy doping nie jest nikomu potrzebny, co wszystkim wychodzi na dobre. Kiedy tak będzie wszędzie? Na razie – marne szanse. Mordor wciąż czeka na swojego Aragorna, albo raczej interwencję Matki Boskiej Domaniewskiej.

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane