Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Czekam Twego listu

Karolina Wichowska 12-10-2015, ostatnia aktualizacja 12-10-2015 08:58

Czy chodzi o patriotyzm? – Nie chciałbym używać takich wielkich słów. Chodzi raczej o to, żeby być przyzwoitym człowiekiem i bez zahamowań 
dążyć do prawdy, która wyzwala.

autor: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
źródło: Plus Minus

Przez miesiąc powązkowska „Łączka" – jak to zwykle bywa z terenami wykopalisk archeologicznych – była miejscem uwijania się niczym w ukropie: ciężka praca od świtu do zmierzchu, dziesiątki odwiedzających każdego dnia, ciągłe napięcie. 24 sierpnia 2012 r. po czterotygodniowych pracach na Powązkach prawie nie ma już śladu. Ale są ich rezultaty: kilka rzędów niewielkich drewnianych trumien, obok – warta honorowa. Trumny skrywają szczątki 112 osób ekshumowanych w ciągu minionego miesiąca. Wokół nich – wszyscy, którzy mieli udział w ich odnalezieniu: Krzysztof Szwagrzyk, Andrzej Ossowski, medycy sądowi, archeolodzy, antropolodzy.

Prezes IPN, Łukasz Kamiński, wyraźnie poruszony, mówi: – Nie potrafię znaleźć właściwych słów, aby podziękować panu prof. Szwagrzykowi i wszystkim państwu. Myślę, że tę wdzięczność odczuwali państwo wielokrotnie, przede wszystkim ze strony tych, którzy są najważniejsi: od rodzin ofiar. Możemy spojrzeć na te szczątki, które przed nami leżą, jako na szczątki Polskiego Państwa Podziemnego, jako na szczątki tego, czym Polska mogła być po zakończeniu II wojny światowej, a się nie stała. Ale możemy popatrzeć też inaczej. Możemy popatrzeć na tych ludzi jako na wciąż żywe źródło inspiracji dla nas także dzisiaj. Możemy na te trumny popatrzeć jako na element fundamentu nowej Rzeczypospolitej, którą budujemy. Myślę, że ta dzisiejsza uroczystość, dalsze, które nastąpią, sam pogrzeb – to nie powinno być tylko ostatnie pożegnanie z tymi ludźmi. Dla nas wszystkich, dla wszystkich Polaków, powinno to być też z nimi spotkanie. Spotkanie z ludźmi, o których przez kilkadziesiąt lat starano się, aby wszyscy zapomnieli. Myślę, że te milczące trumny wciąż jeszcze mają nam bardzo dużo do powiedzenia.

Andrzej Krzysztof Kunert, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, podkreśla, że choć poszukiwania powinny były się zacząć przeszło dwadzieścia lat wcześniej, u progu wolnej Polski, to nie warto teraz się zastanawiać, dlaczego prace podjęto tak późno:

– Patrzymy też pozytywnie: że uda nam się za chwilę zapewnić kolejnym z tych ofiar godne miejsce spoczynku i tabliczki z imionami i z nazwiskami, bo teraz z pełną determinacją zaczniemy proces identyfikacji indywidualnej. W miarę upływu czasu dysponujemy coraz doskonalszymi narzędziami, których możemy użyć przy tych działaniach. A tym ofiarom należy się to szczególnie. Bo są to przecież ludzie skazywani pod fikcyjnymi zarzutami. Skazywani po mękach zadawanych w przesłuchaniach, w których usiłowano nie tylko wymusić na nich zeznania, ale usiłowano także ich pohańbić, stawiając przeciwko nim zarzuty najstraszliwsze – zarzuty zdrady, pójścia na współpracę z okupantem itd. Skazywano ich na śmierć. Tracono ich z wyroków sądów. Ale my wiemy, że to nie było w majestacie Rzeczypospolitej, chociaż tak to usiłowano przedstawić. Rzeczpospolita w tej chwili zaczyna oddawać im sprawiedliwość w takim – przepraszam za to słowo – materialnym wyrazie. Będziemy zapewniali miejsca spoczynku, będziemy budowali nagrobki, będziemy stawiali tabliczki imienne i pomniki. Okoliczności ich śmierci, haniebny sposób grzebania zwłok i miejsca pochówku, które od początku były wybierane w ten sposób, żeby można było najłatwiej ukryć informację o nich – te czynniki sprawiają, że im się to wszystko wyjątkowo należy.

Szczególnie poruszające jest wystąpienie Witolda Mieszkowskiego, syna kmdr. Stanisława Mieszkowskiego: – Przypominam sobie taką samą modlitwę 22 lata temu – bo tyle nas dzieli od dnia, kiedy najpierw zakładaliśmy pod ten pomnik kamień węgielny, a potemśmy ten pomnik budowali. 22 lata. A w ogóle to czekaliśmy 55 lat. Dzisiaj już ludzie starzy – dzieci, synowie. Nasi ojcowie tu leżący mieliby dzisiaj po 110 lat. I to jest smutna prawda – dzisiaj w modlitwie proszę, żebyście państwo o niej pamiętali. Obecność nasza tutaj jest początkiem, a nie końcem odkrywania tego miejsca zbrodni przeciwko ludzkości. Ja nie wiem, czy ja nie stoję w tej chwili na miejscu, gdzie jest pochowany mój ojciec. Nawet mogę powiedzieć, że jest – z bardzo dużym prawdopodobieństwem. I myślę, że już wkrótce doczekamy się również dalszego ciągu tych ekshumacji. Wierzę w to, że nie będę na to musiał czekać znowu 22 lata.

Po modlitwie ekumenicznej rodziny poszukiwanych, członkowie ekipy badawczej, szefowie instytucji uczestniczących w projekcie biorą kolejne trumny i dostojnie zmierzają w stronę karawanu, który zawiezie je na warszawski Cmentarz Północny, gdzie w chłodni będą przechowywane do czasu pogrzebu. Na twarzach odprowadzających malują się skupienie i wzruszenie. – To jest właśnie ten moment, kiedy można dać upust emocjom nagromadzonym w trakcie pracy. Podczas badań nie ma o tym mowy – mówi antropolog sądowa Agata Thannhäuser. Co może im się w tym momencie przypominać? Antropolog Katarzyna Kuźniarska zapamiętała tragedie, które można było wyczytać z ekshumowanych kości: to, że ktoś przez dłuższy czas próbował chodzić mimo złamanej kości udowej. Albo to, że ktoś żył z kulą, która utkwiła w kości, z potworną przetoką ropną. Albo ze złamaną żuchwą czy otwartym ropniem w przewodzie słuchowym. – Mimo że byli w tak ciężkim stanie, ci ludzie nie umarli z wycieńczenia, tylko zginęli od kuli, bo mieli otwór z tyłu czaszki – zaznacza Katarzyna. – Ogromne wrażenie robi też samo to, że wszystkie te szczątki zastajemy in situ, czyli dokładnie w takim kształcie i w tym miejscu, w jakich zostały zakopane kilkadziesiąt lat temu. Wreszcie znaczenie ma też samo oglądanie, dzień w dzień przez miesiąc, tak ogromnej skali zagłady swojego gatunku. Natalia Szymczak, antropolog: – Można próbować podchodzić do pracy na chłodno, ale w sytuacji, gdy interesujesz się losem naszych bohaterów i znasz genezę „Łączki", nie jesteś w stanie tak pracować. Kiedy odnajduje się pociski albo ukryty medalik w ustach, wyobraźnia sama dopowiada ich historię. Najtrudniejsze były momenty, kiedy znajdowałam rzeczy osobiste. Na przykład zwykły grzebień, który okazał się kalendarzem, z którego można było odczytać, kiedy właściciel został zamordowany. Codziennie dodawał na nim kreskę, która oznaczała kolejny dzień pobytu w więzieniu. W momencie, kiedy kreski się urywają, nastąpiło wykonanie wyroku.

Rodziny, które oddały materiał porównawczy do badań genetycznych, od dnia odprowadzenia ekshumowanych szczątków swoich bliskich do chłodni w napięciu oczekują wyników. Przez wszystkie te lata wielu straciło już nadzieję na odnalezienie najbliższych. Choć byli i tacy, którzy nie ustawali w wysiłkach – jak Witold Mieszkowski. Jego ojciec, kmdr Stanisław Mieszkowski, padł ofiarą sfingowanego procesu o szpiegostwo w Marynarce Wojennej i próbę obalenia ustroju. Mieszkowski był bowiem w tej grupie przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy większość okupacji – do 1945 r. – spędzili w niewoli, a po wojnie zostali powołani do ludowego Wojska Polskiego. Po wyjściu z oflagu w Woldenbergu Mieszkowski zdecydował się wrócić do Polski ze względu na żonę i siedmioletniego syna, którzy szczęśliwie przeżyli Powstanie Warszawskie. We wrześniu 1950 r. aresztowano kmdr. por. Zbigniewa Przybyszewskiego, dowódcę Artylerii Marynarki Wojennej. Miesiąc później, 20 października, ten sam los spotkał Stanisława Mieszkowskiego, wówczas dowódcę floty. – Wyszedł rano na spacer z psem i już więcej nie wrócił – wspomina pan Witold. Oprócz Mieszkowskiego i Przybyszewskiego ujęto jeszcze sześciu komandorów. [...]

* * *

Ojca pan Witold znał zaledwie niecałych sześć lat – od jego powrotu w 1945 r. do zrujnowanego portu w Kołobrzegu do dnia aresztowania w Gdyni. Z wcześniejszego okresu, sprzed wojny, nie ma związanych z nim wspomnień. Ale i o tych kilku latach po jego powrocie z niewoli mówi bardzo lapidarnie: – Byłem akurat w takim wieku, w którym ojciec jest chłopcu najbardziej potrzebny. Obserwowałem go bacznie. Myślę, że poznanie jego sposobu myślenia, postawy zdecydowało o tym, jaka była moja życiowa droga – zaznacza. Czy chodzi o patriotyzm? – Nie chciałbym używać takich wielkich słów. Chodzi raczej o to, żeby być przyzwoitym człowiekiem i bez zahamowań dążyć do prawdy, która wyzwala. O wiele więcej o swoim ojcu, mjr. Janie Czeredysie, opowiada Regina Litke: – Był fajnym ojcem. Takim kumplem, bo był młody, miał tylko 21 lat, kiedy się urodziłam. Ale był przy tym bardzo dojrzały i odpowiedzialny. Miał świetny kontakt z ludźmi, lubił ich i był lubiany. To była chodząca energia, wszędzie go było pełno.

To ojciec nauczył ją jazdy rowerem. Zamierzał też nauczyć prowadzenia motocykla, ale nie zdążył. Kupował jej mnóstwo książek. Po wojnie, kiedy tylko jakakolwiek nowa atrakcja pojawiła się w zrujnowanej stolicy, zabierał ją wraz z młodszą siostrą do kina lub teatru. Wcześniej, w czasie okupacji, wciągał ją nawet w konspirację. To oczywiście stwierdzenie nieco na wyrost, bo chodziło o jednorazowe wykonanie zadania przez nieświadomą niczego dwunastolatkę: – Tuż przed Powstaniem posłużył się mną jako kurierem. Miałam dostarczyć przesyłkę pod wskazany adres – do kamienicy przy Marszałkowskiej róg Widok. Ojciec mnie nauczył jakiegoś hasła i wręczył kopertę. Poinstruował, że w razie, gdyby podjechała żandarmska buda, mam uciekać do bramy. Pamiętam to jak scenę z jakiegoś filmu: stara kamienica, klatka... Zapukałam do drzwi, otworzyła jakaś pani, wymieniłyśmy się hasłami, podałam jej kopertę i szybko uciekłam. Kiedy mama się dowiedziała o tej historii, nie mogła ojcu darować, że mnie w ten sposób naraził. Najwyraźniej jednak nie było innego sposobu, żeby dostarczyć tę przesyłkę bez wzbudzania podejrzeń. Pod koniec wojny, jeszcze w 1944 r., Jan Czeredys wstąpił do ludowego Wojska Polskiego. Tak jak wielu przedwojennych oficerów, wkrótce padł ofiarą czystek. Aresztowanie nastąpiło 13 lutego 1948 r. Do domu przyszli jacyś cywile, nie wiadomo było, kto to jest. Przez kilkanaście godzin przeczesywali mieszkanie. Pani Czeredysowej z córkami nie wolno było opuszczać pokoju wskazanego przez funkcjonariuszy. Bardzo późnym wieczorem zabrano majora. Dokąd? Tego nikt nie powiedział. – Później co jakiś czas przychodził do nas jakiś człowiek i kazał nam opuszczać mieszkanie. Jego część była niedostępna. Gospodarz domu, bardzo życzliwy, namawiał nas, żebyśmy pozostały i się nie bały. W końcu, kiedy już nie dało się dłużej stawiać oporu, pomógł nam przenieść się do mniejszego mieszkania – wspomina pani Regina. Po kilku tygodniach od aresztowania pani Stanisława została wezwana do siedziby Informacji Wojskowej przy ul. Oczki na widzenie konfrontacyjne. Najpierw ją przesłuchano, a potem do pokoju wprowadzono męża. – Nie poznała go, tak był skatowany. Miał zaledwie 36 lat, a wyglądał kompletnie jak starzec! Mama mówiła, że dopiero kiedy odezwał się do niej po imieniu: „Stasiu!", rozpoznała go po głosie – wspomina Regina Litke. [...]

* * *

O terminie wykonania wyroku nikt nie poinformował pani Czeredysowej. Tak samo było w przypadku państwa Mieszkowskich. Młody Witold, jeszcze przed maturą, postanowił poruszyć niebo i ziemię, żeby ustalić, co się dzieje z ojcem. W styczniu 1953 r. udał się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie. Rozmawiał z najważniejszą osobą w tej instytucji, płk. Stanisławem Zarakowskim. Chłopak usłyszał, że wyrok na ojcu został wykonany. „Czy teraz wierzysz w sprawiedliwość socjalistyczną?", zapytał cynicznie Zarakowski. „Nie wierzę. Nigdy nie wierzyłem i nigdy nie uwierzę", odpowiedział Witold. – I tak jest do dziś – podkreśla po latach. Wtedy nie uwierzył również w prawdziwość słów prokuratora. – Na świadectwie zgonu mojego ojca nie było ani daty jego urodzenia, ani stopnia wojskowego, ani nawet podpisów lekarza i prokuratora. Czy łatwo uwierzyć w taki świstek? – pyta retorycznie. Był jeszcze jeden trop: audycje Józefa Światły w Radiu Wolna Europa. W jednej z nich ten zbiegły na Zachód wysoki funkcjonariusz aparatu komunistycznej bezpieki stwierdził, że trzech komandorów wywieziono do Związku Radzieckiego. Nazwisk nie podał, ale liczba się zgadzała, pasował też stopień wojskowy: na karę śmierci skazano przecież jeszcze komandorów Zbigniewa Przybyszewskiego i Jerzego Staniewicza. – Moja wielce zatroskana matka bardzo mocno uchwyciła się tej informacji – mówi Witold Mieszkowski. – Po odwilży 1956 r., po tzw. rehabilitacji mojego ojca, zwróciliśmy się o ukaranie winnych morderstwa sądowego i o ekshumację ojcowych zwłok. Odmówiono nam jednego i drugiego, a więc – rozumowaliśmy – skoro nie dają nam dowodów, to znaczy, że ojciec żyje! Dziś Witold Mieszkowski zdaje sobie sprawę z tego, że była to naturalna samoobrona psychiki przed dopuszczeniem najgorszej myśli: – Miałem wtedy już kilkanaście lat. Ale przecież inni straceni mieli czasami młodsze dzieci, a nawet takie, które się urodziły dopiero, gdy ojcowie byli dręczeni przez komunistów w nieludzkich śledztwach. Uświadomiłem sobie, że o tych najstraszniejszych momentach ci młodsi wiedzą więcej niż ja. Ponieważ ja patrzyłem na tamto wszystko dojrzalej, broniłem się przed dopuszczaniem najgorszych myśli – szermierz zawsze się broni, przyjmując skuteczną gardę. Ci, którzy byli za mali, żeby samemu coś zapamiętać, widzą tamte wydarzenia oczami swoich matek, które wszystko dużo silniej przeżywają. Ci młodsi ode mnie to byli najczęściej chłopcy: Andrzej i Jurek Kraszewscy, Wojtek i Maciek Rychlowie, a starsze były dziewczyny: Danusie Przybyszewska i Michowska, Basia Ściborówna czy Grażyna Barbasiewicz.

Pewność w sprawie wykonania wyroku na najbliższej dla niej osobie miała Lidia Lwow-Eberle „Lala". Oczywiście nie dostała oficjalnego pisma z informacją o straceniu swego narzeczonego, a zarazem dowódcy, mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki". O wykonaniu wyroku wiedziała dlatego, że siedziała z narzeczonym w jednym więzieniu. Ona odbywała karę dożywocia, on – czekał na śmierć. Dwa tygodnie przed terminem jego stracenia pozwolili im się zobaczyć. Mieli szczęście – adiutant „Łupaszki", Lucjan Minkiewicz, którego żona, Wanda, urodziła w więzieniu ich wspólne dziecko, nie miał szans zobaczyć swojej najbliższej osoby przed śmiercią. – Zygmunta i mnie posadzili w jednej sali, po południu, przed kolacją. Troje wojskowych nas pilnowało. Powiedzieli, że możemy rozmawiać tak długo jak chcemy i o czym chcemy. Można powiedzieć, że byli bardzo grzeczni – pani Lidia po latach już swobodnie mówi o dramatycznych przeżyciach z 1951 r. – Wtedy byłam tak zszokowana, że nic nie mówiłam, słuchałam tylko, co mówił Zygmunt. Mówił o swojej córce Basi [z nieistniejącego już wówczas małżeństwa – K.W.] – że jakoś nie może jej sobie wyobrazić, choć niedługo wcześniej ją widział. O swojej matce, którą bardzo kochał – mówił, że najbardziej ze wszystkich kobiet na świecie. Był najmłodszym synem. Matka „Łupaszki" żyła wtedy, mieszkała w Gdańsku, ale on się z nią nie spotkał. A do mnie powiedział: „Jak wyjdziesz na wolność, ucz się i wyjdź za mąż" – tyle zapamiętałam. Pożegnaliśmy się. 8 lutego wykonano na nim wyrok. Przez lata byłam przekonana, że to było 7 lutego. Taką datę zapamiętałam, nie miałam wtedy jak jej zanotować – mówi pani Lidia. Jak zapamiętała „Łupaszkę"? Był mężczyzną jej młodości, ale przede wszystkim – dowódcą. Poznali się w partyzantce. Przy adiutancie powiedział do niej, żeby uważała się za jego narzeczoną. Był już wtedy rozwiedziony.

– Zakochała się Pani.

– Hmmm... Zakochałam... – starsza dama szuka właściwego określenia. – Wie pani, ja wiedziałam, że on zawsze o mnie myśli. Nawet kiedy byliśmy osobno, to wiedziałam, że w tych trudnych warunkach, w jakich się wtedy znajdowaliśmy, ktoś o mnie pamięta. Właśnie on.

– A więc bardziej przyjaźń niż romantyczna miłość wojenna?

– Przyjaźń z podkomendną, którą byłam. „Łupaszka" zawsze dla mnie był komendantem, choć oczywiście od pewnego momentu zwracaliśmy do siebie po imieniu. On do mnie mówił „Ewelinko". Bo zmieniłam pseudonim z „Lala" na „Ewa", on używał formy „Ewelina". Byliśmy ze sobą do aresztowania w 1948 r. Potem widziałam go na naszej rozprawie, a po raz ostatni – na więziennym widzeniu. [...]

* * *

Jak o śmierci ojca dowiedzieli się synowie Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego"?

– Domyślaliśmy się, że ojciec nie żyje, od momentu, kiedy przestały od niego przychodzić listy z więzienia – mówi Józef Olechnowicz, młodszy z braci. Miał rok, kiedy aresztowano ojca razem z matką. Starszy, Krzysztof, liczył sobie wtedy już siedem lat. Ale i on niewiele pamięta: – Miałem z ojcem bardzo rzadki kontakt, można powiedzieć: z doskoku. Przez całe moje życie był w konspiracji – ukrywał się a to przed Ruskimi, a to przed Niemcami, potem przed UB. Najwięcej o ojcu bracia Olechnowiczowie mogą się dowiedzieć z zachowanych listów, które wysyłał z więzienia: „Wszystkich Was przepraszam, że naraziłem na olbrzymie przykrości i ściągnąłem na Was nieszczęście – wybaczcie mi. Dopiero teraz odczułem, jak Was szalenie kocham, i że utraciłem tych, których kocham nad życie. Czekam jak najszybszej odpowiedzi. Całuję Was wszystkich. Was, moje najmilsze maleństwa, Krzysiu i Józio, przyciskam do serca najczulej. To samo z Waszą najukochańszą mamusią, a moją żoną Lilą. Przepraszam, że byłem złym ojcem i mężem. Błogosławię was, niech się Wami Bóg opiekuje. Żegnajcie, najukochańsi, całuję Was mocno. Bądźcie zdrowi, a mnie wspomnijcie czasem". Zachował się również list, który Krzysztof wysłał do ojca po głoszeniu wyroku śmierci (pisownia oryginalna): „Z gazet i radia dowiedziałem się o tobie tatusiu i słyszałem twój głos. My żyjemy z Józiem przy cioci Muni i Babci. Jesteśmy zdrowi. Ja jestem w V kl., a Józie chodzą do pszeczkola. Józio już jest dużym chłopakiem, umie liczyć do 5-ciu. Ja podczas wakaci byłem na kolonii szkolnej. Było mi dobrze. Od mamusi otrzymujemy listy i ja też piszę do mamusi. Jeżeli ci wolno, napisz, czy chceż skarpetki i czy wolno paczkę żywnościową wysłać, ile kg. Wyszlemy ci 15 złotych na twoje wydatki. Może ci potszebna bielizna, to napisz. Całujemy cię mocno tatusiu razem z Józiem. Twój syn Krych. Czekam twego listu".

Fragment książki Karoliny Wichowskiej „Łączka". Autorka jest redaktor w miesięczniku IPN „Pamięć.pl"

Plus Minus

Najczęściej czytane