Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Bóg w wojsku nie służy

Stefan Szczepłek 13-10-2018, ostatnia aktualizacja 14-10-2018 08:26

Było w kompanii prawa dwóch braci bliźniaków. Nie pili i nie grali w piłkę. Jeden miał na imię Leszek, a drugi Jarek. Pierwszy został prezydentem, a drugi premierem.

Stefan Szczepłek, Warszawa, luty 1977 roku
źródło: Forum
Stefan Szczepłek, Warszawa, luty 1977 roku
źródło: materiały prasowe

Do studiów zraziłem się dość szybko. Studium Nauk Politycznych przy Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego miało rozwinąć moje zainteresowania. Ale jeszcze przed immatrykulacją studium stało się instytutem, co z daleka zalatywało Związkiem Radzieckim. Okazało się też, że na pierwszy rok przyjęto dwukrotnie więcej studentów, niż zakładano. Wielu z nich nie zapamiętałem z egzaminów wstępnych. Pochodzili z całej Polski, głównie ze środowisk robotniczych i wiejskich. Podobnie jak ja otrzymali punkty za pochodzenie, ale domyślałem się, że niektórzy mieli też poparcie rozmaitych instytucji.

Nie byłem specjalnie wyedukowany i doświadczony, ale szybko porzuciłem też myśl, że rozwinę się intelektualnie, obcując ze zdecydowaną większością nowych koleżanek i kolegów. Na uczelnię dojeżdżałem codziennie pociągiem lub autobusem, nie brałem udziału w życiu towarzyskim akademików na Kickiego, Radomskiej czy Żwirki i Wigury. Łączyły nas zajęcia, czasami gra w piłkę, i to wszystko. Żadnych bliższych związków. Trzymałem się w grupie kilku osób z Warszawy lub najbliższych okolic, uważanej przez aktyw za podejrzaną „grupę nieformalną". Należały do niej dwie osoby o niezwykłej inteligencji i wiedzy, przy których czułem się malutki. Wszelkie złudzenia co do miejsca, w którym się znalazłem, straciłem jeszcze na pierwszym roku, w marcu 1968. Cały uniwersytet wtedy strajkował, tylko nie mój wydział. Odbyło się w tej sprawie głosowanie, ale mnie było stać jedynie na wstrzymanie się od głosu. Ktoś opowiedział się za strajkiem, może dlatego, że okazał się odważniejszy albo był prowokatorem. W ostatecznym rozrachunku Instytut Nauk Politycznych UW stanął po stronie towarzysza Wiesława. Podobno część naszych kolegów znalazła się nawet w jednym szeregu z przywiezionymi na uczelnię „robotnikami", którzy pałowali studentów. Nie widziałem tego, ale wierzę, że tak mogło się stać. INP był kuźnią kadr partyjnych, zapewne nieprzypadkowo przypisanym do Wydziału Filozoficznego (z socjologią), najbardziej wywrotowego na UW.

W marcu i kolejnych miesiącach 1968 roku byłem w ciągu dnia indoktrynowany na Krakowskim Przedmieściu, a o co chodziło naprawdę, dowiadywałem się wieczorem w domu od strajkującego na Wydziale Historycznym brata, jego kolegów z innych wydziałów UW i politechniki oraz z zachodniego radia.

Wyjście na ulicę było w tych warunkach naturalnym odruchem. Strach minął, normalni studenci i uczniowie ścierali się z milicją – i ja też. Minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar wysłał na nas oddziały zomowców z Golędzinowa. Bili nas i nasze dziewczyny, więc nie mogliśmy tego tak zostawić. To wtedy pojawiło się pytanie: dlaczego milicjanci pod uniwersytetem mają białe pałki? Żeby studentom nie pobrudzić białych czapek.

Mnie pobili w bramie obok kościoła Świętego Krzyża, bo zaczaili się z dwóch stron i nie miałem szans. Ale moja zemsta była adekwatna do ich napaści. Gdyby mnie wtedy złapali za to, co zrobiłem jednemu z nich pod pomnikiem Kopernika, nie wyszedłbym z pierdla. Ale nie złapali. W bramie byli górą, na ulicy niosły mnie piłkarskie nogi. Mogli mi naskoczyć. Największy bój stoczyliśmy w rejonie ulicy Bednarskiej, pomnika Mickiewicza i kina Kultura, gdzie milicja miała sztab dowodzenia akcją przeciw studentom. Bruk z ulicy dobrze się wyrywał i niesieni emocjami trochę to kino bezsensownie zdemolowaliśmy. Oni walili do nas gazem i jakimiś świecami dymnymi, a my, z szalikami na twarzach, im to odrzucaliśmy. Jak kogoś złapali, sprawdzali najpierw, czy ma brudne ręce, bo te pojemniki z gazem zostawiały czarne ślady. Biada temu, kto je miał.

Wtedy byłem przedstawicielem „bananowej młodzieży" i „elementem antysocjalistycznym". Niemal pięćdziesiąt lat później, w lipcu 2017 roku, już jako „łotr", „kanalia" i „zdradziecka morda", z żoną, „ubecką wdową", za pieniądze Sorosa, w gronie kilku tysięcy podobnych elementów odbyliśmy cykl spacerów po Krakowskim Przedmieściu i Wiejskiej. Tam, gdzie w roku 1968 i w tej samej sprawie. Mieliśmy w rękach białe róże, świece lub plansze z napisem: KONSTYTUCJA.

Marzec przegraliśmy, a ja okazałem się oportunistą. Koledzy z INP dali mi do zrozumienia, że dobrze by było, gdybym wstąpił w szeregi Związku Młodzieży Socjalistycznej. Zrobiłem to ze względów praktycznych, co nie najlepiej świadczyło o moim kośćcu. Okazało się, że ta tchórzliwa decyzja obróciła się przeciwko mnie. Nie wziąłem udziału w żadnym zebraniu, nie płaciłem składek, więc kolektyw umieścił moje nazwisko na tablicy, dając mi szansę rehabilitacji.

Ela zniknęła

Grałem na czas, ale w końcu padłem ofiarą swojej muzykalności. Jeden z moich bliskich kolegów z tej „warszawskiej" grupy urządził prywatkę, na której pojawili się inni koledzy z roku, dotychczas do naszej kompanii niezapraszani. Bawiliśmy się po swojemu. Po piątej butelce wina Gellala tradycyjnie tańczyliśmy „Międzynarodówkę" i śpiewaliśmy ją ze zmienionym tekstem. Dodawaliśmy coś o „odznace zetemesu, która wpadła do sedesu". Tak było i tym razem, jednak nasza choreografia i poezja nie przypadły do gustu jednemu z nowych kolegów. W efekcie zostałem wydalony z organizacji młodzieżowej. To była słuszna decyzja egzekutywy, bo od marca 1968 przez kilka miesięcy bardzo szybko dorosłem.

Na tyle, żeby się zorientować, jakie ma intencje i jaką spółdzielnię reprezentuje bardzo miły kolega z Kielc, namawiający mnie, bym dzielił się z nim uwagami o nastrojach wśród studentów naszego roku, którzy mieszkają w stolicy i nie uczestniczą w życiu towarzyskim akademików.

Armia też o mnie walczyła. Na czwartym roku przyjeżdżali do nas przedstawiciele Wojska Polskiego z Rembertowa, namawiając do podjęcia pracy w Akademii Sztabu Generalnego. MSW i MON miały dla studentów spoza Warszawy bardzo atrakcyjne propozycje i trudno się dziwić, że wielu z nich skorzystało. Mieszkanie, dobra pensja i stolica. Gdybym wtedy poszedł do Rembertowa, dziś byłbym generałem w stanie spoczynku. Albo nie wiem kim. Może nikim. Karol z naszego roku INP skorzystał z oferty i w stanie wojennym w mundurze kapitana LWP czytał „Dziennik Telewizyjny".

Wojsko to osobny temat. Żaden normalny chłopak ceniący sobie wolność nie chciał dać się obuć w kamasze. Aby tego uniknąć, różnych sposobów się imano. Wśród rówieśników z Falenicy popularną metodą było połykanie waty umoczonej w atramencie. Prześwietlenie pokazywało ciemne plamy w organizmie, mogące być objawami poważniejszej choroby. Nawet odroczenie było korzyścią, bo mieliśmy rok na wymyślenie czegoś innego, choćby choroby psychicznej (falenicka wersja „Paragrafu 22"). Zdzisiek na przykład tak sugestywnie zaatakował lekarza, który badał go podczas komisji wojskowej, że przyznano mu kategorię D i zamknięto go w szpitalu dla obłąkanych. Mimo że był mądrzejszy i zdrowszy od całego personelu medycznego tej placówki.

Jako czynny piłkarz nie miałem szans na kategorię inną niż A. Zresztą i tak wiedziałem, że jeśli dostanę się na studia, to nie pójdę do wojska. A wojsko na studiach to przeżycia same w sobie. Faktem jest, że legendarnych z rozmaitych powodów wykładowców – oficerów Studium Wojskowego UW na rogu Czerniakowskiej i Szwoleżerów – pamięta się lepiej niż niejednego prawdziwego profesora zwyczajnego z Krakowskiego Przedmieścia.

W ostatniej czwórce

Po latach studenckie wojsko jest już tylko przedmiotem żartów, ale kiedyś nie zawsze było śmiesznie. Tak jak w sierpniu 1968 roku na obozie w Morągu (JW 4276). To był pierwszy obóz po marcu, w Studium Wojskowym już zaczęły się czystki i kilku oficerów zamieniło LWP Wojciecha Jaruzelskiego na armię Mosze Dajana. Dopiero po ich odejściu dowiedziałem się, jakiej byli narodowości.

Dla mnie to nie miało znaczenia, ale na moim roku było sporo tropicieli żydowskich śladów i wyznawców teorii o zgubnym wpływie żydostwa na losy świata. Miałem kolegę, który robił innym kurs, jak rozpoznać Żyda nie tylko po nosie, ale też karku, rozstawieniu oczu, odległości nosa od ust, uszach, a nawet po opuszkach palców. Miał wielu słuchaczy, samych wszechpolaków. Gdyby studiowali przed wojną, byliby organizatorami getta ławkowego.

Dramat polskich Żydów trafił odłamkiem w nasz dom. Ważne miejsce na liście dziewczyn mojego kochliwego brata zajmowała Elżbieta. Była śliczna, przypominała Elżbietę Czyżewską, sam się w niej kochałem, a ona lubiła mnie, jak lubi się młodszego brata swojego chłopaka. W 1962 roku z festiwalu piosenki w Sopocie przysłała mi pocztówkę z autografami między innymi Sławy Przybylskiej, Czeszki Hany Hegerovej, Esther Reichstadt, piosenkarki z Izraela, i mojej ulubienicy Heleny Majdaniec. Mam tę pocztówkę do dziś.

Janek nosił zdjęcie Elżbiety w indeksie. Podczas jednego z egzaminów, który niezbyt mu się udał, profesor żydowskiego pochodzenia otworzył indeks na zdjęciu i powiedział: „Miałem panu postawić trójkę, ale za dobry gust ma pan czwórkę". Tak więc Janek dostał dobrą ocenę za piękne brązowe oczy, i to nie swoje.

Po marcu 1968 roku Ela zniknęła. Wyjechała do swoich krewnych w Hamburgu czy Ameryce i już się nie odezwała. A może tylko Janek nie chciał o tym mówić.

Letni obóz w Morągu odbywał się więc w okresie szczególnym. Początkowo dwie kompanie studentów z Uniwersytetu Warszawskiego, Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Akademii Sztuk Pięknych korzystały z pięknej pogody i wymyślały różne sposoby, żeby nie dać się ogłupić. To była przyszła elita prawników, profesorów, dziennikarzy, aktorów, polityków, dyplomatów, artystów. Obecni wśród nas kibice bardziej niż sytuacją polityczną przejęli się podaną w radiu informacją o poważnej kontuzji Jacka Gmocha w meczu „Kadry" z „Expressem Wieczornym" na stadionie Legii. Kończył się Gmoch piłkarz, zaczynał Gmoch trener. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to może oznaczać.

Ale to się szybko zmieniło, bo były ważniejsze sprawy. „Hey Jude" zostało zastąpione w radiu przez grupę skifflową No To Co, ulubioną kapelę Władysława Gomułki. „A ja mam dziewczynę po słowackiej stronie" Agnieszki Osieckiej i Tadeusza Woźniaka nabrało wówczas nowego znaczenia.

Osiemnastego sierpnia złożyliśmy przysięgę, trzy dni później wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji, a nam wydano broń automatyczną AK 47, czyli kałasznikowy z pełnymi magazynkami. Nad koszarami wciąż przelatywały samoloty, a my nie mieliśmy pewności, czy któryś z nich nie wyląduje na lotnisku polowym, żeby zabrać nas na front gdzieś w okolicach Václavskégo Náměstí.

Ten obóz był odzwierciedleniem tego, co się wtedy działo w kraju. Z jednej strony normalne życie studentów, którym kazano włożyć mundury – pojechaliśmy latem na Mazury, tyle że nie na wakacje. Z drugiej – żarty, nie z tych mundurów z guzikami na zapałki, ale z sytuacji. Nie mogliśmy nawet podwijać rękawów i nosić okularów przeciwsłonecznych, bo reakcja dowódców była zawsze taka sama: „Wy jesteście Wojsko Polskie, a nie jakieś, kurwa, marinesy czy izraelska soldateska".

Kiedy po przysiędze mogliśmy wreszcie wyjść z koszar, co łączyło się z wypiciem całego zapasu wódki, wina i piwa, jakie były w Morągu, wiadomo, że nie każdy był w stanie to wytrzymać. Jeden z kolegów zdjął czapkę i zaczął nią czyścić buty. Następnego dnia na porannym apelu stanął przed frontem połączonych kompanii i odpowiadał za zniewagę nie tylko munduru, ale i polskiego orła na czapce.

Oczywiście zarzut był słuszny, ale nie uwzględniono okoliczności łagodzących, czyli nadmiernego spożycia alkoholu. Zrobiono z kolegi żydowskiego zdrajcę i gdyby można było, toby go natychmiast rozstrzelano. Jego postępek, niewątpliwie naganny, stał się okazją do pokazania żołnierzom prawdziwego stosunku Żydów do Polski.

Nawet nie wiem, czy kolega był Żydem, ale to nie miało znaczenia. Ponad wszelką wątpliwość podczas tego apelu był jeszcze pijany i mogło do niego nie docierać, jaką rolę nieświadomie odgrywa. Podkablował go ktoś taki, jak mnie za sprofanowanie „Międzynarodówki". Szczęśliwie nie przeżywałem stalinowskich zebrań, wieców i składanej publicznie samokrytyki, ale między nimi a tym, co widziałem, musiało istnieć wiele podobieństw.

Żołnierskie życie składało się z wykładów, ćwiczeń na poligonie, „nauki własnej" i sportu. Niezależnie od strachu musieliśmy się przecież jakoś rozerwać. Akurat powstała piosenka „Przyjedź mamo na przysięgę", więc przerobiliśmy ją, dodając własne słowa: „Przyjedź, mamo, na przysięgę, zaproszenie wysłał szef, granat mi urwał prawą rękę – przyjedź, zobacz, twoja krew. Mundur na mnie jak ulany, rękaw już zaprasowany, czy wierzyłaś, czy marzyłaś o tym w snach?".

Wszyscy się integrowali, z wyjątkiem paru osób, wśród których był Andrzej Jaroszewicz. Miał oficerski pas i poczucie wyższości. Na przysięgę śmigłowcem z Warszawy przyleciał jego tatuś, przyszły premier, generał Piotr Jaroszewicz, w towarzystwie rektora Uniwersytetu Warszawskiego, Stanisława Turskiego. Powtarzaliśmy słowa roty, stojąc przed nimi na placu apelowym. Kiedy miało paść zdanie o wierności Związkowi Radzieckiemu, połowa studentów zamilkła. Po uroczystej defiladzie podchorążych śmigłowiec z gośćmi i synem odleciał do Warszawy, ale wieczorem przywiózł go z powrotem. My przez ten czas piliśmy w Morągu.

Po trzech tygodniach w zamknięciu to był imperatyw, który jednak nie u wszystkich się ukształtował. Było w kompanii prawa dwóch takich braci bliźniaków. Podobnie jak młody Jaroszewicz trzymali się zawsze na uboczu, chociaż pewnie z innych powodów. Być może chcieli wtopić się w szarość, żeby przeżyć. Nie pili i nie grali w piłkę. Kiedy rozmawialiśmy o pełnej wdzięków „Jadźce z czołgowiska", która przyszła z koleżankami pod mury koszar, i wypadało wyjść im naprzeciw, oni nie tylko nie wychodzili, ale oblewali się rumieńcem. Nie mieli poczucia humoru i rzadko się uśmiechali.

Nie mieli też łatwego życia, co ja akurat doskonale rozumiałem. Jako najniżsi w kompanii zajmowali miejsca w ostatniej czwórce. Podobnie jak ja w swojej kompanii. Takich jak my, chłopaków o wzroście sto sześćdziesiąt osiem do sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów, nazywano „taboretami". Trzeba było wyciągać nogi, żeby nadążyć za dryblasami w awangardzie. Ja, piłkarz i reprezentant UW w biegach średniodystansowych, nie miałem z tym problemów ani kompleksów na tym tle. Ale w kompanii prawa pierwszą czwórkę tworzyły chłopaki o wzroście prawie dwa metry każdy: Andrzej Rzepliński, Marek Safjan, Bogusław Wołoszański i Janusz Atlas. Dogonić ich nie było łatwo, a ci z ostatniej czwórki musieli z tym żyć.

Jeden z tych braci miał na imię Leszek, a drugi Jarek. Pierwszy został prezydentem, a drugi premierem.

Takich towarzyszy nie potrzebujemy

Skończyłem studia w stopniu starszego kaprala podchorążego, ze zdanym egzaminem na oficera. To było ważne, bo gdyby Polskę zaatakowały wojska NATO, poprzedzone akcją dywersyjną przebranych za kobiety Michnika, Kuronia i Modzelewskiego, dostałbym awans na porucznika.

Mogłem awansować inną drogą, ale się nie udało. Trzy lata po studiach otrzymałem wezwanie do Rejonowej Komendy Uzupełnień przy ulicy Szwedzkiej.

– Siadajcie, towarzyszu – zaprosił mnie oficer w stopniu majora. – Pojedziecie do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Będziecie tam wykładowcą jako magister nauk politycznych. Po trzech miesiącach zostaniecie awansowani na oficera Ludowego Wojska Polskiego, a potem może będziecie chcieli u nas zostać. Ha, ha.

Brzmiało to jak rozkaz, więc jedyne, co mogłem zmienić, to termin wyjazdu. Zbliżał się dzień mojego ślubu, przekonałem majora, że to jest dość ważne wydarzenie i że bezpieczeństwo państwa od mojej obecności na własnym ślubie nie ucierpi.

– Oczywiście, towarzyszu. Ja też jestem żonaty. Wam nie radzę, ale to wasza sprawa. Pojedziecie po ślubie. Ha, ha. Teraz uzupełnimy kartotekę. Żonaci jesteście?

– Właśnie mówiłem, że dopiero będę.

– Ja was, towarzyszu, nie pytam, co będzie, tylko co jest. A może byliście i chcecie to przed nami ukryć jako bigaman? Ha, ha.

– Niech mnie Bóg broni.

– Wy, towarzyszu, Boga w to nie mieszajcie. Bóg w wojsku nie służy. A zresztą Boga nie ma. Widzieliście go? Czołg mogliście widzieć, ale Boga nie. No, sami widzicie. Podajcie obecny adres, miejsce pracy, języki jakieś pewnie znacie, to nazwijcie ich jakoś. Ha, ha.

Trochę to trwało, major był tak uprzejmy, że w odpowiednie rubryki sporych rozmiarów kartonu w tekturowej teczce sam wpisywał podawane przeze mnie dane.

– Przynależność organizacyjna towarzysza, piszemy PZPR – stwierdził, jakby to była oczywista oczywistość.

– Nie, bo ja nie należę do partii – poinformowałem go z nieukrywaną satysfakcją.

– Jak to?! Towarzysz nie należy do partii!? To my nie potrzebujemy takich towarzyszy!!!

I z trzaskiem zamknął moją teczkę personalną.

Od tamtej pory miałem święty spokój. Wojsko już się mną nie interesowało, a kiedy przestało być ludowym, ja już zestarzałem się na tyle, że nie zostałbym zmobilizowany, nawet gdyby wybuchła wojna o Międzymorze. Był to jeden z niewielu przypadków, w których nienależenie do partii wyszło w PRL-u komuś na korzyść.

Pół wieku później Michnik i Modzelewski straszą nadal. Kuroń miał szczęście. A w Jednostce Wojskowej 4276 w Morągu trenują dziś żołnierze armii amerykańskiej.

Książka Stefana Szczepłka „Szkoła falenicka" ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego, Kraków 2018.

Autor jest wieloletnim dziennikarzem sportowym „Rzeczpospolitej", dawniej m.in. w „Sztandarze Młodych" i tygodniku „Piłka Nożna". Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa za 2007 rok. Posiadacz kolekcji koszulek i innych pamiątek piłkarskich z najważniejszych meczów wszech czasów. 
Na wszystkich był.

Plus Minus

Najczęściej czytane