Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Miał bajer, który wszyscy kochali

Janusz Pindera 21-11-2018, ostatnia aktualizacja 21-11-2018 09:31

Andrzej Gmitruk nie żyje. Był najlepszym polskim trenerem boksu po Feliksie Stammie.

<Andrzej Gmitruk (1951–2018). Trener boksu zmarł  we własnym domu  w Hipolitowie pod Warszawą. Przyczyny śmierci zbada prokuratura
autor: Rafał Guz
źródło: Rzeczpospolita

Sam o sobie mówił, że jest w czepku urodzony. Był najmłodszym – 26-letnim – trenerem warszawskiej Legii, klubu, który taśmowo wygrywał mistrzostwa Polski. W wieku 32 lat dostał kadrę narodową i być może, gdyby nie polityka, przywiózłby medale już z Los Angeles (1984). A tak bokserzy pojechali do Hawany, gdzie Janusz Starzyk, Zbigniew Raubo i Henryk Petrich stanęli na podium w Turnieju Przyjaźń, który zawodnikom z krajów socjalistycznych zastąpił igrzyska.

Gmitruk był trenerem innym niż wszyscy, których wtedy znałem. Nie miał za sobą takiej kariery bokserskiej jak Wiesław Rudkowski czy Janusz Gortat, z którymi pracował w Legii. Nie zdobywał medali na ringach całego świata, tylko kończył AWF ze specjalizacją ... podnoszenie ciężarów.

Ale był inteligentny, potrafił obserwować i słuchać. I miał bajer, który kochali zawodnicy. Kto znał Andrzeja i słuchał jego opowieści, wie, o czym mowa. Potrafił każdemu wmówić, co chciał. Pięściarze, nawet ci mniej utalentowani, wierzyli, że będą mistrzami świata.

W jego Legii rozkwitł talent Andrzeja Gołoty, który szybko trafił do reprezentacji Polski. Na igrzyskach w Seulu (1988) Gmitruk sekundował przy czterech medalach zdobytych przez Andrzeja Gołotę, Jana Dydaka, Henryka Petricha i Janusza Zarenkiewicza.

I kiedy wydawało się, że to dopiero początek wielkich sukcesów polskiego boksu (Gołota i Dydak mieli przecież dopiero po 20 lat), Gmitruk zrezygnował z prowadzenia reprezentacji. Miał inne cele, chciał wyjechać na Zachód, tam poszukać pracy i zarobić.

W Norwegii, gdzie trafił, mieli wtedy wyjątkowo utalentowanego chłopca – Ole Klemetsena. Z Gmitrukiem w narożniku 21-letni Ole zdobył brązowe medale mistrzostw Europy i mistrzostw świata, w tym samym, 1991 r. Norwegia polubiła Gmitruka, a on Norwegię, mieszkał tam z rodziną, z dwoma synami.

Spotykaliśmy się przy okazji wielkich imprez, często też dzwonił i pytał o nowe twarze w polskim boksie. Czasami przyjeżdżał z Norwegami na zgrupowania w Cetniewie i znów było tak jak za starych dobrych czasów, czyli wesoło. Dla dziennikarzy był idealnym partnerem, mówił to, co chcieli usłyszeć. Choć znaliśmy się dobrze, mnie też czasami próbował bajerować. Miał to we krwi.

Faktycznie chyba urodził się w czepku, bo zawsze spadał jak kot na cztery łapy, a wraz z nim jego zawodnicy. Przy wyrównanych walkach mogłem obstawiać w ciemno, że wygra ten, który ma w narożniku Gmitruka. I nie miało znaczenie, czy był to Polak, czy Norweg. Z Eskimosem też by wygrywał.

Trzynaście lat temu w Chicago – po walce Tomasza Adamka z Paulem Briggsem – wierzyłem, że szczęście towarzyszące Gmitrukowi i tym razem go nie opuści, choć miałem świadomość, że jeśli sędzia podniesie w górę rękę Australijczyka, skandalu nie będzie. Ale to Adamka ogłoszono zwycięzcą i został mistrzem świata. Trzy lata później w podobnie dramatycznych okolicznościach Adamek pokonał w Newark Steve'a Cunninghama i też zdobył pas.

Gmitruk stał w narożniku Adamka, gdy ten wygrywał z Gołotą podczas pamiętnej walki w Łodzi, trenował go w USA przed pojedynkiem z Amerykaninem Jasonem Estradą w lutym 2010 r.

Po tej walce rozstali się na dobre, Gmitruk nie wiązał bowiem swojej przyszłości z Ameryką tak jak Adamek, w Polsce organizował swoje gale, więc tak to się musiało skończyć.

Był człowiekiem orkiestrą. Promotorem, trenerem, menedżerem, komentatorem i telewizyjnym ekspertem. Później urodziła się córka, zachorowała żona i doszły kolejne obowiązki.

Ale dawał radę. Ostatnio miał zawodników, którzy sprawiali, że z chęcią jeździł na treningi: Artura Szpilki, Izu Ugonoha i Macieja Sulęckiego. 10 listopada stał w narożniku Szpilki, gdy ten po ciężkim boju wygrywał z Mariuszem Wachem (byłym pięściarzem Gmitruka). Po powrocie kontynuował przygotowania Izu Ugonoha do pojedynku o tytuł mistrza Europy z Turkiem Alim Erenem Demirezenem. Wierzył, że w przyszłym roku Sulęcki będzie walczył o mistrzostwo świata.

Miał wiele planów, nie wszystkie związane z boksem, mówił mi o nich kilka dni temu. Trudno uwierzyć, że to była nasza ostatnia rozmowa.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane