Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Walczył do samego końca

Katarzyna Jaroszyńska 08-05-2007, ostatnia aktualizacja 03-07-2008 09:11

– To była czarno-biała śmierć – tak Jacek Pawlaczyk opisuje sposób, w jaki odszedł jego ojciec, pilot samolotu, który 20 lat temu rozbił się w Lesie Kabackim. – Żył, a chwilę później już go nie było. Los nie pozwolił nam się na to przygotować – dodaje.

Spotykamy się w budynku LOT-u. Jacek Pawlaczyk pracuje tu już od wielu lat. Zaczynał, kiedy żył jeszcze jego ojciec, kpt. Zygmunt Pawlaczyk, człowiek, który 9 maja 1987 roku pilotował samolot „Tadeusz Kościuszko”. Mimo ponadpółgodzinnej walki nie udało mu się wtedy bezpiecznie wylądować. Ił-62M rozbił się w Lesie Kabackim. Zginęli wszyscy – 183 osoby. Właśnie mija 20 lat od tego dnia.

Choć Jacek dokładnie pamięta, co się wtedy stało, wciąż niełatwo mu o tym mówić.

– Jak zawsze odwiozłem tatę na lotnisko. To była taka nasza tradycja. Loty do Stanów były bardzo długie i męczące, dlatego zawsze wiozłem go do pracy, a potem do domu. Żeby odpoczywał, miał siłę do długiego lotu – tłumaczy. – Tego dnia było tak samo, ale kiedy wróciłem do mieszkania, usłyszałem o katastrofie w radiu. Potem ktoś zadzwonił i spytał o tatę, ale nic nie wiedziałem.

Jacek postanowił dowiedzieć się czegoś w Locie. Długo i bezskutecznie wybierał numer – wciąż było zajęte. Przy którejś próbie przez przypadek usłyszał rozmowę telefoniczną dwóch nieznanych mu osób.– Powiedzieli, że to był lot do Nowego Jorku. Że samolot rozbił się na Kabatach i że wszyscy zginęli. Tak się dowiedziałem o śmierci taty i jestem za to wdzięczny losowi, bo mnie uprzedził – Jacek zdejmuje okulary i nerwowo przeciera oczy. On nie był na to wszystko gotowy, nie przeczuwał, nie myślał o katastrofach.

10 mln km w powietrzu

– Mama tak, ona zawsze bała się o tatę. Brakowało mu już tylko roku do emerytury. W 1987 roku miał 59 lat. Kiedy samolot się rozbił, mama wracała właśnie autokarem z Rzymu. Była tam na audiencji u Jana Pawła II – mówi Jacek.

Na spotkanie przynosi najcenniejsze pamiątki rodzinne: gruby plik zdjęć i książkę lotów kpt. Zygmunta Pawlaczyka. – Tata pracował w Locie od 1955 roku. Książka jest od 1958. Tu widać, na jakich samolotach latał, a było ich naprawdę dużo. Miał bardzo wiele uprawnień – wyjaśnia syn.

Wystarczy wymienić tylko część maszyn: Po-2, na których zaczynał, Li-2, Iły-14, Iły-18, Iły-62, a potem Iły-62M, czyli między innymi ten ostatni im. Tadeusza Kościuszki. Najpierw były rejsy krajowe, potem międzynarodowe, w końcu też do Stanów Zjednoczonych. Za każdy przelatany milion kilometrów dostawał odznakę. W końcu było ich dużo, bo kpt. Zygmunt Pawlaczyk pokonał w powietrzu aż 10 mln km. W lataniu był prawdziwym specjalistą, ze stażem, którym mogli się poszczycić tylko nieliczni. Mimo to na początku niektórzy go obwiniali. W końcu w „Kościuszce” wraz z nim zginęły 182 osoby. Wszystkie miały rodziny, bliskich, którzy chcieli znać powód.

– Ludzie szybko zrozumieli, że to nie tata zawinił, że powodem katastrofy była techniczna usterka, a piloci zrobili wszystko, co mogli – mówi Jacek. – Zabrakło im tylko dwóch minut. Tyle potrzebowali, by wylądować na Okęciu – dodaje i znów przeciera oczy. Te wspomnienia wciąż bolą.

Na zdjęciach, które oglądamy, widać kpt. Pawlaczyka. Siedzi za sterami samolotu. Na innym jest w Pekinie – pracownicy lotnictwa mieli wtedy czas, by zwiedzać miejsca, do których latali. Kolejne fotografie łączą się już z katastrofą. Między innymi ta, na której widać wielkie, uprzątnięte już pole w Lesie Kabackim. Spadająca maszyna wykosiła setki drzew.

„Cześć! Giniemy!”

– Żeby tam pojechać, zdobyłem się na odwagę dopiero kilka miesięcy po wypadku. Żeby odsłuchać nagranie z czarnej skrzynki, nigdy – przyznaje Jacek. – Co prawda nie miałem takiej możliwości, ale też nie dążyłem do tego, żeby ktoś udostępnił mi to nagranie. Kilka lat temu przeczytałem jego zapis w książce „Cisza po życiu” Marka Sarjusza-Wolskiego. Mocno to przeżyłem – dodaje.Dzięki czarnej skrzynce wiemy dziś, co działo się na pokładzie podczas lotu. Ostatnie słowa wypowiedziane przez kogoś z załogi brzmiały „Cześć! Giniemy!”. – Nie wiem, czy to powiedział tata. Gdybym odsłuchał nagranie, poznałbym jego głos – mówi Jacek.

On woli jednak pamiętać ojca z domu, z codziennych sytuacji. Albo wtedy gdy wyjeżdżali ze znajomymi taty. Bo LOT to była taka wielka rodzina. Na początku Jacek mieszkał wraz z rodzicami w okolicach lotniska. Tak jak większość pracowników. Z ich dziećmi sklejał modele samolotów, chodził do modelarni na osiedlu. W zimę wyjeżdżali na dwutygodniowe obozy w Beskid Żywiecki.

– Przypominam sobie, jak na tych obozach codziennie o siódmej rano była gimnastyka. Ja też wstawałem i biegłem ćwiczyć ze wszystkimi. Ogromnie mi się to podobało. Wszyscy się znali, lubili – opowiada Jacek.

Śmierć na oczach Polski

Rodziny innych pracowników spotkał też na pogrzebie na Powązkach. Tam z wielką pompą pochowano całą załogę. Ale kpt. Pawlaczyk ma w tym miejscu tylko grób symboliczny. Jego ciało spoczęło w rodzinnej mogile. – Mama chciała go mieć blisko siebie – wyjaśnia Jacek.

Na pogrzeb przyszły tłumy. Nie tylko rodziny i władza, lecz także zupełnie obcy ludzie, których poruszyła katastrofa. Na pytanie, jak przeżywa się śmierć bliskiej osoby, kiedy patrzy na to cała Polska, Jacek odpowiada: – Nie czułem z tego powodu jakiegoś obciążenia, ale na przykład w pracy otaczano mnie dyskretną opieką. O wypadku się nie mówiło – wspomina.

W 1987 roku Jacek miał 30 lat, a od trzech pracował w Locie w bazie technicznej. Tuż po katastrofie odszedł. Do pracy na innym stanowisku przyszedł po miesiącu. Dziś wciąż jest w firmie i nie zamierza odchodzić. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało patetycznie, ale myślę, że jestem to ojcu winny. Jemu bardzo zależało na tej firmie, ja mam dziś takie same odczucia – przekonuje.

Wciąż są tacy, co pamiętają

Kpt. Zygmunt Pawlaczyk zyskał miano bohatera. Walczył do końca, nie stracił zimnej krwi, wykazał się profesjonalizmem. Kilka lat po katastrofie jego imieniem została nazwana jedna z ulic na Ursynowie. – Pamiętam, że wstęgę przecinała moja córka. Co prawda nie znała dziadka, bo urodziła się niedługo po jego śmierci – 28 maja 1987 roku. Ojciec nie doczekał już jej przyjścia na świat – mówi Jacek.

– Nasza rodzina nie miała nic wspólnego z tą ulicą na Ursynowie. Nigdy nie zabiegaliśmy o takie sprawy, ale muszę przyznać, że byliśmy dumni i jesteśmy. Rodzina cieszy się też, że na Kabatach stoi krzyż i tablica z nazwiskami wszystkich ofiar. To nie odda im bliskiej osoby, ale zawsze trochę lepiej człowiek się czuje. W domu oprócz zdjęć i książki lotów są też odznaczenia kpt. Pawlaczyka. Między innymi Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, który kpt. Pawlaczykowi został przyznany pośmiertnie.

– Kiedy mama jeszcze żyła, co roku bardzo angażowała się w organizowanie mszy 9 maja w Lesie Kabackim. Zawsze przychodziły tam tłumy ludzi. Z roku na roku coraz mniej, ale widzieliśmy, że są tacy, co pamiętają – mówi Pawlaczyk.Maj to ciężki okres dla rodziny. Wspomnienia stają się wyraźniejsze, przeżycia wracają. W Locie wciąż pracuje wielu ludzi, którzy znali Zygmunta Pawlaczyka, wciąż o nim mówią, zawsze ciepło: że był miły, koleżeński, zawsze pomocny. Szkoda tylko, że na wystawie w budynku PLL LOT nie ma nawet małej wzmianki o katastrofie. Są modele samolotów, zdjęcia różnych ludzi i maszyn, ale ani słowa o 9 maja.

Pełen zapis rozmów pilotów: "Cześć! Giniemy!"

__Archiwum__

Najczęściej czytane