Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Maski i peruki Andre Agassiego

Paweł Wilkowicz 13-11-2009, ostatnia aktualizacja 13-11-2009 22:23

Raz tenis kochał, raz nienawidził, z wzajemnością. Jego kariera była ciągłą jazdą od euforii do zwątpienia, od buntu do pogodzenia z losem. Romanse, prowokacje, zwycięstwa. Wszystko wystawione na sprzedaż. Tak jak w wydanej właśnie autobiografii.

Książka Agassiego w poniedziałek trafiła do sprzedaży w USA, Wielkiej Brytanii i Niemczech Bregenzer Festspiele
źródło: Rzeczpospolita
Książka Agassiego w poniedziałek trafiła do sprzedaży w USA, Wielkiej Brytanii i Niemczech Bregenzer Festspiele
Andre, wydanie poprawione. Dawny buntownik kończył karierę jako tenisowy mąż stanu
źródło: Rzeczpospolita
Andre, wydanie poprawione. Dawny buntownik kończył karierę jako tenisowy mąż stanu
W Paryżu w 1990 r. modlił się nie o triumf, tylko o to, by nikt nie odkrył, że łysieje (pierre verdy)
źródło: AFP
W Paryżu w 1990 r. modlił się nie o triumf, tylko o to, by nikt nie odkrył, że łysieje (pierre verdy)

Jedni mówią, że zrobił to tylko dla pieniędzy. Inni, że głównie dla rozgłosu. On sam przekonuje, że to ma być pokuta i oczyszczenie. Bardziej taktowni tenisiści nazywają jego wynurzenia nierozsądnymi. Pyskacze, jak Rosjanin Marat Safin, wymyślają mu od głupków i nawołują, by jeśli rzeczywiście chce odkupić winy, oddał pieniądze i tytuły zdobyte nieuczciwie. A w biurach Andre Agassi Enterprises spece od marketingu zacierają ręce. “Open: an Autobiography” jest na półkach od pięciu dni, ale tenis żyje nią od tygodni. Co tam trwające ciągle turnieje i walka o awans do Masters. Dziś każdy tenisista słyszy na konferencji po meczu: Co sądzisz o wyznaniach Andre? A lista zamówień na książkę puchnie.

“Open” to 400 stron relacji z piekła i nieba tenisa. O despotycznym ojcu, ukradzionym dzieciństwie, poszukiwaniu prawdziwego “ja”, miłości, tchórzostwie. O niezrozumianym buntowniku, który był zakładnikiem swojego wizerunku do tego stopnia, że wolał grać w finale Roland Garros 1990 w połatanej spinkami peruce, niż przyznać się do łysienia. Ale nie to zapewniło książce rozgłos, tylko rozdział o narkotykach. Agassi przyznaje w nim, że w pewnym momencie sięgał regularnie po silną metamfetaminę, zwaną crystal. To było w 1997 roku, gdy przestał radzić sobie z karierą i życiem prywatnym. Wiedział, że małżeństwo z aktorką i modelką Brooke Shields, ulubienicą Ameryki, nie ma przyszłości, ale brakowało mu odwagi, by odwołać ślub. Kontuzja nadgarstka i kłopoty z motywacją zepchnęły go poza pierwszą setkę rankingu. Grał w turniejach podrzędnej kategorii. Przytył tak, że wołano na niego Burger King of Tennis.

Z otępienia wyrwał go telefon z ATP, organizacji tenisistów. Dzwonił lekarz, który właśnie wykrył u niego metamfetaminę. Ale Agassi brnął dalej. Napisał list, który dziś sam nazywa stekiem kłamstw przetkanych prawdą, przekonywał, że przez pomyłkę wypił narkotykowy koktajl, który przygotował sobie jego asystent. Władze ATP uwierzyły, bo widać bardzo chciały uwierzyć. Darowały mu karę – trzy miesiące dyskwalifikacji – ale przede wszystkim utrzymały wszystko w tajemnicy, chroniąc swoją upadającą gwiazdę przed medialnym linczem i stratą sponsorów.

Dziś, po ponad 12 latach od tamtego oszustwa, po trzech sezonach na sportowej emeryturze, Amerykanin wyznaje prawdę i prosi o wybaczenie. Właśnie fragment o narkotykach wybrał z wydawcami do promocji książki. Mówi, że musiał to w końcu z siebie wyrzucić. Nie dla zysków, bo miał wiele problemów w życiu, ale akurat pieniądze nigdy nie były jednym z nich. I nie dla sławy, bo te rewelacje mogą mu przynieść więcej złego niż dobrego.

Latał nie będę

Kto chce, ten uwierzy. Mówi to człowiek, który pożenił sport z dbałością o promocję jak mało kto przed nim. Cudowne dziecko Las Vegas, światowej stolicy blefu i tandety. Supertalent, który został zawodowcem jako szesnastolatek, już pierwszy sezon skończył w czołowej setce, a rok później przez życie zaczęła go prowadzić firma Nike. Ubierać, doradzać, chronić. Aż do roku 2005, gdy przeszedł na stronę Adidasa. Z samych premii za zwycięstwa na korcie zebrał w karierze 30 milionów dolarów, a z reklam kilkanaście razy tyle. I wciąż podpisuje nowe kontrakty. Reklamuje zegarki, ubezpieczycieli, telefony komórkowe. Teraz robi to już jako pomnik tenisa, zapraszany na świetnie płatne mecze pokazowe, jako filantrop kierujący kilkoma przedsięwzięciami charytatywnymi, pomagający trudnej młodzieży z Nevady.

Zawsze był jak kameleon, dopasowywał się do każdej epoki, w rytm zmieniających się sloganów firm, które go sponsorowały. Jako idol rozwrzeszczanych nastolatek biegał w bermudach i różowych gatkach z lycry, z grzywą jak George Michael z czasów Wham i mówił w reklamach, że “Wizerunek jest wszystkim”, a “Tenis jest do dupy” (“Tennis sucks” – to był slogan jego linii ubrań Nike z 1995). Potem jako człowiek po przejściach, wydobywający się z przepaści wspomnianego już sezonu 1997 z powrotem na szczyt, powtarzał: “Po prostu zrób to”.

I po prostu to zrobił, gdy w półtora roku z drugiej setki rankingu dostał się w 1999 r. znów na prowadzenie, w tym samym sezonie zdobył jedyny wielkoszlemowy tytuł, jakiego mu jeszcze brakowało, na Roland Garros, i podczas tradycyjnego tańca mistrzów paryskiego turnieju poderwał miłość swojego życia Steffi Graf. Właścicielkę 22 wielkoszlemowych tytułów, wtedy jeszcze znaną jako Panna Forhend. Dziś Steffi, już jako pani Agassi, razem z mężem gra w reklamach, w których zapewniają nas, że “Elegancja to postawa życiowa” (Longines), zachęcają: “Bierz więcej” (T-Mobile), itd.

Dojrzały Agassi łączy – a przynajmniej łączył, dopóki nie nagłośnił swoich przygód z “crystal” – to, co młody Agassi podzielił. Zaczynał karierę jako irytujący narwaniec i bawidamek. Zawsze był wygadany, a woda sodowa po pierwszych sukcesach zrobiła swoje. Wszystkich miał w poważaniu, uważał się za lepszego i dawał to odczuć.

Pete Sampras? “Wygląda, jakby właśnie zszedł z drzewa. Chodzi mi oczywiście o duży zasięg ramion”. Ilie Nastase? “Duży głupi Rumun”. I tak dalej: o rywalach z kortu, sędziach, działaczach. Długo nie chciał grać w Australian Open, bo mówił, że tak daleko to on latać nie będzie. Omijał też Wimbledon, bo nie rozumiał całego tego zamieszania z trawą, głupimi ukłonami w stronę loży królewskiej i ubieraniem się na biało. Zresztą Europy tak do końca nie zrozumiał chyba nigdy i wiedział, że ona jeszcze bardziej nie rozumie jego.

W USA był chowany w przekonaniu, że jak to ujął jeden z komentatorów, “w świecie Agassiego nie ma czegoś takiego jak faux pas. On nawet nie musi wiedzieć, jak to się wymawia”. A w Europie tylko czekano, aż najeźdźca z Nevady wyłoży się na jakimś pytaniu. Tam pupilem był grzeczny i cichy Sampras, z którym Agassi stworzył najbardziej znaną parę sportowych rywali lat 90. Pete był z Wenus, a Andre z Marsa. Na tym zderzeniu przeciwieństw Nike budowało całe serie kampanii reklamowych. Pete wolał milczeć, Andre mówił za dwóch. Podczas finału Pucharu Davisa w Lyonie, kulinarnej stolicy Francji, zapytano go, czy już próbował miejscowych dań. Odpowiedział, że odżył, dopiero gdy znalazł jakiegoś McDonaldsa.

Wielu specjalistów od tenisa miało alergię na Agassiego. Za to, że wszedł z butami w ich szlachetny sport, że jego styl gry bliższy jest nerwowym tikom niż pięknu, jakie pokazywał Sampras. Zarzucano mu przerost formy nad treścią i nieszczerość, gdy jedną ręką posyłał całusy na cztery strony kortu, a drugą wygrażał chłopcom od podawania piłek.

Pisarz David Foster Wallace, zgryźliwy kibic tenisa, kpił w jednym ze swoich tekstów, że gdy patrzy na Andre, to nie widzi gracji mistrza sportu, tylko dziwne podskoki heavymetalowca. Agassi rzeczywiście nie wyglądał jak heros: niepozorny wzrost, chude nogi, wada kręgosłupa. Nie miał serwisu, biegał po korcie drobnymi kroczkami. A jednak wygrywał. Ta śmieszna krzątanina działała w połączeniu z genialnym returnem i zawziętością. To jemu, a nie Samprasowi, udało się zebrać wszystkie wielkoszlemowe tytuły. Nazywano go mistrzem świata w pragnieniu zwycięstwa. Były tenisista Mats Wilander mówił, że Agassi już od pierwszej piłki meczu ma wrzucony piąty bieg.

Modlitwa w Paryżu

Showman z Nevady zapewniał emocje, bo był nieprzewidywalny. Przegrywał, gdy wszyscy na niego stawiali (np. w Roland Garros z rywalem z trzeciej setki rankingu), zwyciężał, gdy nie dawano mu szans. Nie znosił gry na mączce, ale to właśnie na niej doszedł do pierwszego wielkoszlemowego finału, w Roland Garros 1990. Tego, w którym grał z dziwną fryzjerską konstrukcją na głowie, bo dzień wcześniej tupecik kryjący łysienie rozpadł mu się pod prysznicem. “Modliłem się przed meczem nie o zwycięstwo, tylko żeby mi to nie odpadło z głowy” – pisze w książce. Nie odpadło, ale finał przegrał. Zwycięstwa uciekły mu też w dwóch następnych wielkich finałach: US Open i Roland Garros rok później. I gdy już dorobił się opinii tego, który przegrywa wtedy, kiedy najbardziej potrzebuje zwycięstwa, przeprosił się z Wimbledonem, pojechał tam pierwszy raz w 1992 roku i wrócił z tytułem. Z Australian Open było tak samo: jak już postanowił się tam wybrać w 1995 roku, to od razu wygrał finał. Takie niespodziewane powroty to była jego specjalność. Nikt przed nim nie wygrał US Open bez rozstawienia, nikt nie zrobił takiego skoku do czołówki rankingu jak on w 1998, gdy ze 122. miejsca wskoczył na szóste.

Wiele mu można było zarzucić, ale nie, że się nie uczy na błędach. Andre, któremu wszystko przychodzi bez trudu, to tylko jedna z jego póz z młodości. Był niewolnikiem własnego perfekcjonizmu. Opisuje w książce, jak się pod tym ciężarem uginał. Wspomina wiecznie niezadowolonego ojca, który go na wielkiego tenisistę nie tyle wychował, ile wytresował. Emmanuel Agassian był irańskim bokserem ormiańskiego pochodzenia, olimpijczykiem z 1948 i 1952 roku.

Gdy wyemigrował do USA, stał się Mike’em Agassim. Pracował jako ochroniarz w kasynie Caesar’s Palace, a po godzinach zapędzał dzieci do tenisowej kariery. Zbudował im kort, skonstruował specjalną maszynę do wyrzucania piłek, którą Andre – najbardziej pojętny z dzieci – nazywał Smokiem. Maszyna wypluwała piłki z ogromną szybkością, a on odbijał wszystko, co nadlatywało. Co najmniej 2,5 tysiąca piłek dziennie, bo jak wyliczył ojciec, 2,5 tysiąca to będzie milion odbić rocznie, a dziecka, które odbijało milion razy rocznie, nikt nie pokona. Andre robił, co mu kazano, bo “złe rzeczy się działy, jak ojciec się rozgniewał”. Mike w samochodzie woził trzonek od siekiery, żeby się rozprawiać z tymi, co mu zaszli za skórę na drodze. A w kieszeniach sól i pieprz, jakby się wdał w jakąś awanturę na ulicy i musiał komuś sypnąć w oczy.

Kłócił się z sędziami, kazał synowi grać za pieniądze z dorosłymi, zakładając się o wynik. Przygotowywał mu przed turniejami mikstury, które jak można się domyślać z tego, co pisze Andre, raczej nie przeszłyby dzisiejszych kontroli antydopingowych.

Nowy Jork wiwatuje

Agassi nigdy nie krył żalu do ojca, że nie dał mu poznać, co to jest bezwarunkowa miłość, rozmawiał tylko o tenisie, nie miał litości. Ale wiedział też, że bez tej tresury nie miałby sukcesów ani tej zadziwiającej siły przetrwania. Kto by kiedyś przypuszczał, że z czwórki amerykańskich tenisistów wchodzących razem na światowe korty, Agassiego, Samprasa, Jima Couriera i Michaela Changa, najdłużej wytrwa w tym światku właśnie Andre. Sampras był już rentierem golfistą, Chang łowił ryby i głosił Dobrą Nowinę, Courier muzykował w swoim domowym studiu, a Agassi dalej biegał za piłką. Aż został w 2003 roku najstarszym liderem w historii rankingu ATP.

Rozstawał się z kortem jako wzór dla młodych tenisistów, ojciec dwójki dzieci. Pierścionki, kolczyki, łańcuchy zamienił na naszyjnik zrobiony przez syna Jadena, z napisem: “Daddy Rocks”. Gdy w 2006 roku w III rundzie US Open kończył ostatni mecz w karierze, trzymając się na nogach tylko dzięki zastrzykom z kortyzonu, publiczność w Nowym Jorku wiwatowała nieprzerwanie przez osiem minut. Dziękowała za 21 lat kariery, legendarne boje z Samprasem, 61 startów w Wielkim Szlemie i osiem zdobytych tam tytułów, 60 wygranych turniejów, złoty medal igrzysk olimpijskich w Atlancie, 101 tygodni na czele rankingu ATP. Stał przed nią zapłakany 36-latek, który dzięki tenisowi zdobył sławę, pieniądze i miłość, ale pod koniec kariery musiał co noc przenosić się z łóżka na podłogę, bo miękki materac był dla jego kręgosłupa torturą nie do zniesienia.

Od trzech lat już nic nie musi, poza odwiezieniem i przywiezieniem dzieci ze szkoły, doglądaniem swoich biznesów, charytatywnych przedsięwzięć, i wyborem następnego miejsca, w którym miło spędzą czas ze Steffi. Ale uznał, że ma jeszcze coś do załatwienia, nawet za cenę zmącenia spokoju swojego i innych. Dziś, gdy jego słodko-gorzka opowieść leży na półkach, Agassi zdejmuje jedną z masek i mówi tym, co go kochali i nienawidzili: A jednak nie wszystko o mnie wiedzieliście. I nie myślcie, że już wiecie.

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane