Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Arystokrata nie zawsze brzmi dumnie

Artur Grórski 18-04-2008, ostatnia aktualizacja 22-04-2008 19:31

Jest bardziej Brytyjczykiem niż Polakiem, ale zarówno osobiste wspomnienia, jak też opowieści rodzinne sprawiają, że jego „Ostatni mazur” jest znakomitym „dokumentem” upadku polskiej magnaterii w XX stuleciu. Z Andrew Tarnowskim rozmawia Artur Górski.

źródło: Życie Warszawy

Pana książka „Ostatni mazur”, opisująca wojenne i powojenne dzieje rodu Tarnowskich, wywołała burzę. Tarnowscy czekali na laurkę, a otrzymali gorzkie rozliczenie z arystokratycznymi mitami. Został pan nawet usunięty ze Związku Rodu Tarnowskich za kalanie własnego gniazda.

Fakt, moja książka, w gruncie rzeczy będąca życiorysem mego ojca Stanisława – barwnym życiorysem, obyczajowo niejednoznacznym, przyznaję – nie spodobała się wielu członkom rodziny. Ale ja nie rozumiem ich wzburzenia. Dlaczego miałbym tworzyć panegiryk na cześć rodu i całej polskiej arystokracji, kiedy prawda o niej była o wiele bardziej złożona? Wydaje mi się, że pokazanie arystokratów jako normalnych ludzi, którzy kochają, zdradzają, kłamią, sprzeniewierzają się swojemu etosowi, jest o wiele bardziej interesujące dla czytelnika, a także uczciwsze. Mój ojciec nie był święty, co zresztą wynika z lektury mojej książki, i nie widzę powodów, aby przedstawiać go w innym świetle. Tym bardziej, że niezależnie od swych wad i przywar był człowiekiem wartościowym i uczynił sporo dobrego dla Polski. Jestem dumny z mojej książki i dlatego boli mnie decyzja rodu Tarnowskich.

A jakie są skutki decyzji o wykluczeniu ze związku rodu? Czy inny Tarnowski nie poda panu ręki, nie zasiądzie z panem przy jednym stole?

Aż tak to chyba nie. Po prostu nie jestem informowany o pracach i decyzjach związku, zostałem skreślony z listy prenumeratorów ich internetowego biuletynu. Nawiasem mówiąc, dano mi do zrozumienia, że mógłbym wziąć udział w zjeździe rodu, jaki odbędzie się niedługo w Konstancinie, ale wcale nie jestem przekonany, czy tego chcę. Nie wiem też, czy przyślę swego reprezentanta, do czego mam prawo. Ostatecznie, to oni zrobili mi przykrość! Ja jedynie napisałem szczerą książkę, która zresztą osiągnęła coś w rodzaju sukcesu.

Zostawmy zatem teraźniejszość i przenieśmy się do czasu końca II wojny światowej. Wraz z jej wybuchem Polskę opuściło bardzo wielu arystokratów. Czy powrót do ojczyzny, przejętej przez komunistów uważających arystokrację za swego naturalnego wroga, był trudną decyzją?

Ależ tak! Na tyle trudną, że – według mojej wiedzy – podjął ją tylko jeden człowiek z tej sfery, a mianowicie mój ojciec. Inni nie zaryzykowali, prawdopodobnie obawiając się szykan ze strony włodarzy Polski Ludowej.

Czy rzeczywiście było się czego obawiać? Ostatecznie powroty arystokratów do ojczyzny byłyby dowodem na to, że PRL jest normalnym krajem, prawną kontynuacją II RP, a jej władze są otwarte na współpracę ze wszystkimi grupami społecznymi.

Podejrzewam, że nie wszyscy wierzyli w zapewnienia komunistów, jakoby każdy Polak był mile widziany w kraju. Mój ojciec jednak przyjechał, i to nie z pustymi rękami. Otóż przywiózł ze sobą swój skarb, z którym się nie rozstawał – sztandar króla szwedzkiego Karola Gustawa z czasów potopu, by podarować go wawelskiej katedrze. A wie pan, jaka była reakcja na ten gest w Londynie? Generał Stanisław Kopański, legendarny dowódca spod Tobruku, oświadczył, że nigdy nie poda ręki mojemu ojcu. Potraktował jego gest jako jakąś zdradę, która wcale nie miała miejsca.

A zatem arystokraci raczej nie wracali, ale przecież w Polsce pozostało ich wielu – przetrwali lata okupacji i wcale nie zamierzali zmieniać ojczyzny.

I to był dowód ich odwagi, bo, przynajmniej początkowo, władze nie patyczkowały się z „panami”. Jednym przypisywano skłonności antypaństwowe, innym zaś kolaborację z Niemcami. Na przykład Janusz Radziwiłł spędził w PRL-owskim więzieniu kilka lat. Zresztą nie tylko PRL-owskim: po wybuchu wojny został aresztowany przez NKWD i trafił na Łubiankę, gdzie osobiście przesłuchiwał go sam Ławrentij Beria. W 1940 roku wyjechał do Berlina, by rozmawiać z marszałkiem Rzeszy Hermannem Goeringiem o możliwości złagodzenia represji okupanta wobec Polaków. Dla komunistów było oczywiste, że kolaborował z faszystami. Po 1945 roku znowu został zatrzymany, tym razem przez polską bezpiekę.

A jednak sam twierdził, że władze obeszły się z nim nadzwyczaj łagodnie.

Rzeczywiście – dostał od państwa dwupokojowe mieszkanie na Mokotowie. Tylko proszę pamiętać, że wcześniej musiał się zrzec praw do pałacu Przebendowskich, imponującej rezydencji w samym centrum Warszawy. Rzeczywiście, pałac był zniszczony, władze go odbudowały, ale czy to dobry interes oddać pałac za M3? Zresztą intencją państwa było, aby budynek ten przestał się kojarzyć z arystokracją – ulokowano w nim Muzeum Lenina.

Komuniści bezzasadnie przypisywali Radziwiłłowi kolaborację z Hitlerem, ale czy nie było przypadków, że arystokraci, by ratować skórę bądź majątek, podejmowali współpracę z okupantem?

Ta lista także nie jest długa. Najgłośniejszą była bodaj sprawa ordynata Alfreda Potockiego, właściciela pałacu w Łańcucie. Otóż przed wojną zaprosił on do swojego majątku ministra spraw zagranicznych Trzeciej Rzeszy Joachima von Ribbentropa, co nie było wielkim powodem do chwały.Dlaczego? Przecież jeszcze w 1938 roku władze polskie podejmowały w Białowieży Hermanna Goeringa – polował z nim choćby szef naszej dyplomacji Józef Beck. Na zdjęciach zamieszczonych w prasie z tamtego czasu wyglądało to idyllicznie.

Co innego stosunki międzypaństwowe, a co innego kontakty prywatne. Wprawdzie Potoccy utrzymują, że ordynat w ten sposób uratował Łańcut, ale nie pozwalają na upublicznienie łańcuckiej księgi pamiątkowej. Znajduje się w niej bowiem wpis Ribbentropa. Jaka jest treść wpisu? To może być interesujące. Myślę, że Potocki był w dobrych stosunkach z okupantem, zresztą w pałacu miał swą siedzibę sztab Wehrmachtu stacjonującego w okolicy. Kiedy zbliżał się radziecki front, Niemcy pomogli mu uciec do Lichtensteinu. Zmarł w Genewie w latach 50.

Czy uważa pan, że utrata arystokracji była wielką szkodą dla powojennej Polski?

Nie da się powiedzieć o historii, że jest dobra bądź zła. Ona po prostu jest – taka czy inna. Czasy się zmieniają i nie ma sensu żałować czegoś, co należy wyłącznie do przeszłości. Nie umiem – i nikt tego nie umie – odpowiedzieć na pytanie, czy Polska, w której arystokracja odgrywałaby znaczącą rolę, byłaby lepsza.

Jednak dziś odzywają się arystokratyczne sentymenty. Potomkowie sławnych rodów organizują zjazdy, a dzieci najbogatszych biznesmenów żenią się z arystokratami. Bo to jednak podnosi prestiż rodziny bogacza. Czy nie jest to odrobinę śmieszne?

Ależ naturalnie – przy wyborze życiowego partnera radziłbym się kierować zupełnie innymi kryteriami niż arystokratyczne pochodzenie. Można źle trafić i zmarnować sobie życie. A co do tych, którzy podkreślają swoje szlacheckie korzenie – to ich problem. Muszą sobie jakoś z nim poradzić.

Ostatnia szarża magnatów

W wyniku powojennej nacjonalizacji polska arystokracja utraciła niemal wszystkie swoje dobra. Posiadacze majątków na ziemiach, które po 1917 roku weszły w skład ZSRR, stracili je jeszcze wcześniej. Problem w tym, że znakomita większość nieruchomości została zniszczona przez Niemców i odbudowała je PRL. Dlatego wszelkie starania arystokratów o odzyskanie swej własności są dla wielu moralnie dwuznaczne. Oto kilka przykładów. Braniccy herbu Korczak utracili większość majątku wraz z rewolucją bolszewicką. Reszty dopełniła II wojna światowa i PRL – ich dobra zostały znacjonalizowane. Dziś Anna Branicka-Wolska, ostatnia przedstawicielka rodu, stara się o odzyskanie perły w koronie Branickich, czyli Wilanowa. Ród mieszkał w pałacu do 1944 roku, skąd został ewakuowany przez Niemców do Nieborowa. Stamtąd zabrało ich NKWD i wywiozło do ZSRR. Zwrotu pałacu, tyle że skromniejszego – w podwarszawskim Jadwisinie domagają się też potomkowie Konstantego Mikołaja Radziwiłła. Jego przedwojenny majątek, czyli 1000 hektarów gruntów uprawnych i 3600 ha lasów oraz sam pałac, został znacjonalizowany. Z kolei zamieszkali w Paryżu Potoccy już od lat procesują się o zwrot ich dawnej posiadłości – zespołu parkowo-pałacowego w Koniecpolu na Śląsku. Burmistrz Koniecpola uważa te roszczenia za bezzasadne, bowiem pałac został doszczętnie zniszczony w czasie II wojny światowej i odbudowano go w latach 50. ze środków publicznych. Na tym nie kończą się roszczenia Potockich, tym razem potomków rodziny zamieszkałej przed wojną w podkrakowskich Krzeszowicach. Otóż domagają się oni zwrotu dzieł sztuki (w tym obrazów Bacciarelliego, Matejki i Lampiego), znajdujących się obecnie w Muzeum Narodowym w Warszawie, wartych kilkadziesiąt milionów złotych. Muzeum boi się sądowego werdyktu, bo już wcześniej musiało zwracać pieniądze Tarnowskim, którzy odzyskali prawa do swych dzieł sztuki.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane