Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Wiślana żegluga odpłynęła

Rafał Jabłoński 01-05-2008, ostatnia aktualizacja 01-05-2008 19:08

Pierwszego maja ruszyła żegluga wiślana. W rejonie Warszawy pływać będą cztery statki pasażerskie. Przed wojną było ich ponad... czterdzieści.

Powódź roku 1926. Wysoka woda zalała dojście do niezwykłej urody pływającej przystani pamiętającej carskie czasy
źródło: Archiwum
Powódź roku 1926. Wysoka woda zalała dojście do niezwykłej urody pływającej przystani pamiętającej carskie czasy

W tym roku mija 180 lat od wypłynięcia na rzekę pierwszej jednostki z napędem mechanicznym. To paropływ – jak wtedy mówiono – „Victory“, sprowadzony z Anglii przez spółkę Wolicki-Berksohn. Bardzo szybko pozbyto się go, bo miał zbyt duże zanurzenie i grzązł w piachu.

Ostatnie wiślane parowce zniknęły z rzeki na początku lat 90. zeszłego wieku – „Bałtyk“ oraz „Świerczewski“. Kupione przez aferzystę Ryszarda Grobelnego stały przycumowane przy brzegu Zalewu Zegrzyńskiego.

– Statku trzeba pilnować jak krowy na łańcuchu – śmieje się emerytowany kapitan żeglugi śródlądowej Adam Reszka. – Kiedy nie ma bosmana, nikt nie widzi, że woda dostaje się do kadłuba, i statek tonie – mówi. Tak właśnie skończyły obie jednostki.

Był jeszcze „Traugutt", którego chciano ratować. – Wyciągnięto go w Płocku na brzeg – dodaje kpt. Reszka. – Okazał się jednak strasznie skorodowany.

Do długich spacerów po rzece zostały dwa statki (nie licząc dwóch tramwajów wodnych). To motorowce „Wars“ oraz „Stalmach“. – Ten ostatni przebudowany został z niemieckiego lodołamacza i jest bardzo luksusowy, ma nawet klimatyzację – chwali się dyrektor Piotr Wituszyński z Żeglugi Stołecznej.

Chlubne początki

„Statek parowy do Gdańska odchodzi w sobotę 17 maja o godzinie 8 rano. Podróż przy sprzyjającej wodzie trwa 48 godzin (...). Osoby chcące skorzystać z rejsu do Gdańska lub innych miast, mają się zgłosić do kantoru przy Trębackiej (...). Przyjmuje się także towary...“ – to treść ogłoszenia z „Kuriera Warszawskiego“ z roku 1845. Wtedy Wisła była znakomitą drogą, bo koleje żelazne prawie nie istniały, a szosy znajdowały się w fatalnym stanie.

W Warszawie działała firma żeglugowa hrabiego Andrzeja Zamoyskiego, przejęta po plajcie przez Maurycego Fajansa. Parowców przybywało. Jeden mały parowiec pływał nawet po... stawie w Łazienkach.

W połowie XIX wieku Wisła była wielkim szlakiem transportowym. Firma hr. Zamoyskiego przewiozła w ciągu roku barkami z Sandomierza do Gdańska 1800 ton pszenicy, a w górę rzeki kilka tysięcy beczek śledzi.

Do powstania styczniowego, które zachwiało gospodarką, interes szedł doskonale. W Warszawie zaczęto budować statki parowe. Warsztaty zajmujące się nie tylko wytwarzaniem kadłubów, ale i maszyn napędowych znajdowały się na Solcu i przy Czerniakowskiej. W ciągu 13 lat powstało tam 15 jednostek.

Konkurencja Kolei Nadwiślańskiej i coraz lepsze drogi spowodowały obniżkę rentowności wiślanej żeglugi. Przestawiała się więc ona na rejsy spacerowe. Na pokładach odbywały się i grzeczne potańcówki, i alkoholowe balangi.

Szaleli hazardziści. W kwietniu 1906 roku, jak doniósł tygodnik „Świat“, rozwścieczeni pasażerowie statku „Wawel“ zastrzelili pięciu szulerów. Z czasem spadła cena biletów, a kapitanowie rozpoczęli szaleńczą rywalizację.

Statki ścigały się ku uciesze, ale czasem również przerażeniu pasażerów. Ówczesna prasa rozpisywała się o zajeżdżaniu (czy raczej zapływaniu) sobie drogi. Co niejednokrotnie kończyło się zderzeniami.

Powolny upadek

Na początku XX wieku wiślane jednostki były w stanie przewieźć 3 – 4 tysiące ludzi na godzinę. W tym czasie po rzece pływał ogromny, prawie 60-metrowy, statek „Pan Tadeusz“.

Kiedy wybuchła wojna, przebudowano go na szpital. Gdy przechodził front, Niemcy zatopili go pod Dęblinem. Pierwsza wojna światowa mocno przetrzebiła rzeczny tabor i już nie podniósł się on z upadku. Druga – jeszcze go dobiła. We wrześniu 1939 roku zatopiono wiele jednostek, w tym kilka koło Portu Czerniakowskiego. Odegrały one smutną rolę podczas Powstania.

Strzelec „Miś” (w „Pamiętnikach żołnierzy batalionu »„Zośka«”): – „Wisła wydała mi się jedyną drogą ucieczki. U brzegu znajdował się na półzatopiony statek „Bajka”. W czerwonych łunach pożarów wyglądał jak rekwizyt jakiegoś piekielnego przedstawienia – na pokładzie, wśród rozkładających się trupów(...), zwojów lin i żelastwa, leżeli ciężko ranni, umierający ludzie, którzy znaleźli tu ostatnie schronienie”. Po wojnie zdołano doprowadzić do porządku 20 bocznokołowców. W roku 1960 pływało ich w rejonie stolicy 13, a w innych miastach – jeszcze trzy. – Wisła zdziczała – podsumowuje kpt. Adam Reszka. – Brakuje pieniędzy na poprawę sytuacji nawigacyjnej. Już prawie nikt nie pływa statkami po rzece.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane