Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Ukraina, 1936 rok, w Warszawie

Piotr Kościński 21-12-2011, ostatnia aktualizacja 21-12-2011 15:39

Świetny pomysł: nakręcić w Warszawie krótki - kilkanaście, może dwadzieścia minut – film, który reklamowałby książkę i w ogóle przypominał o mało znanym fakcie historycznym. Tyle, że książka dzieje się na polsko–sowieckiej granicy w 1936 roku...

Deportowani w wagonie który z Ukrainy ma pojechać do Kazachstanu. Tak  naprawdę - w warszawskim Muzeum Kolejnictwa
źródło: materiały prasowe
Deportowani w wagonie który z Ukrainy ma pojechać do Kazachstanu. Tak naprawdę - w warszawskim Muzeum Kolejnictwa
Pogranicznik sowiecki, dzisiejsza Ukraina centralna, tak naprawdę –  niedaleko Bugu
źródło: materiały prasowe
Pogranicznik sowiecki, dzisiejsza Ukraina centralna, tak naprawdę – niedaleko Bugu

„Przez czerwony step" – tak nazywa się historyczno–sensacyjna powieść osnuta wokół dramatycznych wydarzeń deportacji Polaków z sowieckiej Ukrainy do Kazachstanu, gdzie wciąż żyje kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków. Idea taka: pokazać ucieczkę grupy deportowanych z transportu, a potem przez sowiecko–polską granicę.

Jak znaleźć sowieckie wojsko

Ale jak w Warszawie nakręcić wywózkę do Kazachstanu? Pomińmy „drobiazgi" jak kamera, oświetlenie, dźwięk – na szczęście znalazła się grupa znajomych, chcąca zrobić taki film. Jako minimum trzeba jednak mieć grupę aktorów i jakiś wagon przy jakimś peronie. Ale ci aktorzy muszą być odpowiednio ubrani, wagon – możliwie stary, a peron – raczej na co dzień nie używany.

Wagon znalazł się dość szybko, dzięki życzliwości Muzeum Kolejnictwa w dawnym warszawskim Dworcu Głównym. W tej placówce jest, obok starych lokomotyw, także kilka wagonów towarowych, znakomicie nadających się do udawania wywózki. Aktorzy – cóż, deportowanych zgodziła się zagrać rodzina i znajomi. Z ubraniem ich był spory problem, bo jak pokazać ludzi raczej biednych, raczej ze wsi i to z sowieckiej Ukrainy sprzed 75 lat?

Ale oprócz deportowanych musieli też być sowieccy żołnierze. Co więcej, ich mundury sprzed wojny wyglądały inaczej niż te znane nam z „Czterech pancernych i psa" czy innych produkcji ukazujących późniejsze lata II wojny światowej. Ale kilka telefonów i kilkadziesiąt maili – i znaleźli się wspaniale wyglądający Sowieci z grupy rekonstrukcyjnej Kalina Krasnaja. Mundury mieli jak prawdziwe, broń – jeszcze bardziej prawdziwą. Po prostu lepiej być nie mogło.

Deportacja na Dworcu Głównym

I tak nastał pierwszy dzień zdjęciowy. Dość zdziwieni zwiedzający patrzyli z pewnym zdumieniem na dziwnie ubraną gromadkę, eskortowaną przez uzbrojonych Rosjan i wsiadającą do wagonu opatrzonego dużą, czerwoną gwiazdą. A że większość zwiedzających to dzieci, co jakiś czas trzeba było przerywać zdjęcia, bo zza drewnianej ściany wagonu słychać było radosny śmiech jakiegoś chłopca czy jakiejś dziewczynki, zdecydowanie nie pasujący do ponurego nastroju deportacji...

Świeżo upieczeni aktorzy poznawali trud kręcenia kolejnych „dubli". Chwytamy jakieś worki, koce i pod czujnym okiem sowieckich strażników wsiadamy do wagonu. – Świetnie! – woła Krystian. – Doskonale! Ale jeszcze raz...

No to jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. A potem w wagonie, gdzie inny z realizatorów, Maciek, biega i tupie nogami by wzniecić kurz z leżącej na podłodze słomy. Krztusimy się, z trudem oddychając, ale słońce wpadające przez zakratowane okienko maluje na tym unoszącym się w powietrzu kurzu piękne, świetliste smugi.

Z wagonu mamy uciekać. Ale przecież nie przez drzwi, bo za nimi stoją żołnierze. Przez dziurę! Ale wagon jest cały, nie naruszony. Przecież nie będziemy w nim podłogi rozwalać! Co robić? Ba! Na szczęście w filmie można bardzo wiele. Nawet, jeśli nie ma się do dyspozycji komputera, który nam mógłby wyczarować dowolną dziurę w ścianie czy podłodze...

Jesienią przez rzekę?

Ale po tym jak deportowani z pociągu uciekną, powinni dokądś się skierować. Dokąd? To oczywiste: do Polski. Potrzebujemy więc sowiecko–polskiej granicy. I może jeszcze jakiejś nadgranicznej wioski.

Granica może być gdziekolwiek, choćby na podwarszawskim polu. Odrzucamy pomysł Krystiana, by granicą była rzeka, na przykład Świder. Zrobiło się bowiem chłodno, rano kilka stopni, w południe ponad dziesięć – a pomysł, żeby co najmniej kilkakrotnie przechodzić w bród Świder, nawet przy dziesięciostopniowej temperaturze, odpadł w przedbiegach. Trudno; granicę znajdziemy pewno bez większego problemu. Kłopot pojawił się przy szukaniu chaty. Znakomity skansen jest w Sierpcu, ale to dość daleko. Szukamy więc bliżej – i jest! Niewielki skansenik będący częścią szacownej instytucji przyrodniczej, nazwę może pomińmy. Prosimy więc dyrekcję o zgodę na nieodpłatne skorzystanie z tego skansenu. Ale najwyraźniej dyrekcja na widok słowa „film" wyobraziła sobie jakąś gigantyczną produkcję z potężnym zapleczem finansowym – i odpowiedź była standardowa: powiedzcie, czego dokładnie chcecie, to określimy cenę. No to wyjaśniamy: możliwości kilkugodzinnego kręcenia filmu na zewnątrz starych chat, ale za darmo. Kolejna odpowiedź rozwiewa nasze złudzenia. Najwyraźniej, szacowna instytucja przyrodnicza nie ma zrozumienia dla filmowców–amatorów.

Ale w pobliżu Warszawy jest jeszcze co najmniej jeden skansen: Kuligów nad Bugiem. Dojechać tam dość łatwo, to zaledwie 35 kilometrów od stolicy, ale trzeba solidnie kluczyć, szukając drogi na północ od Radzymina. Ale warto, bo właściciele skansenu mają więcej zrozumienia dla filmowców – amatorów. A pobliskie pola mogą znakomicie udawać tereny nadgraniczne, położone kilkaset kilometrów na wschód.

Granica nad Bugiem

Mieszkańcy Kuligowa z zaciekawieniem obserwowali słupy graniczne, które wyrosły na polu. I grupę sowieckich pograniczników: dwóch z grupy Kalina Krasnaja, pieszych, z ciężkim karabinem maszynowym typu Maxim, a także dwóch konnych, którzy „doszlusowali" do naszego przedsięwzięcia. Sporo czasu minęło, nim ci ostatni nauczyli się salutować w stylu rosyjskim i mówić kilka słów po rosyjsku.

A potem ucieczka przez granicę. Autor niniejszego tekstu razem z kilkoma innymi „uciekinierami" biegł co tchu – goniony przez konnych pograniczników – najpierw po prawej stronie słupa czerwonego, potem po lewej biało–czerwonego, by napotkać polskiego żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza. Zdyszani dotarliśmy na miejsce. – Znakomicie. Świetnie! Wracajcie, kręcimy jeszcze raz – usłyszeliśmy...

Wszystko przeciągnęło się i opowieść o tym, jak trzeba było zastąpić chałupy ze skansenu – już zamkniętego – innymi i jak kręcić gdy robi się ciemno, są lampy, ale nie ma prądu, zajęłaby kolejny taki artykuł. Najważniejsze jest jedno: w Warszawie i okolicy da się nakręcić Ukrainę sprzed 75 lat, nawet, jeśli się nie ma na to pieniędzy...

zyciewarszawy.pl

Najczęściej czytane