Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Handel, czyli „Czarowne Dziewice Haremu”

Rafał Jabłoński 05-05-2011, ostatnia aktualizacja 24-12-2013 14:13

Lewe wyprzedaże, nadużywanie obcych języków w reklamach, spory o niedzielny handel – wszystko już było w stolicy i to nawet przed 200 laty. A krachy, upadłości i bankructwa to codzienność tego miasta przed laty stu.

Pismo satyryczne „Mucha” tak podkpiwało sobie z głośnego bankructwa
źródło: Biblioteka Narodowa
Pismo satyryczne „Mucha” tak podkpiwało sobie z głośnego bankructwa
Na Krakowskim Przedmieściu, tak jak w całym mieście, koniec francuszczyzny na szyldach nastąpił w 1864 r. Zastąpiły ją napisy
źródło: rosyjskie archiwum
Na Krakowskim Przedmieściu, tak jak w całym mieście, koniec francuszczyzny na szyldach nastąpił w 1864 r. Zastąpiły ją napisy
I tak było przez cały XIX wiek
źródło: Biblioteka Narodowa
I tak było przez cały XIX wiek

Można powiedzieć, że zaczątki nowoczesnego handlu w Warszawie sięgają czasów ponapoleońskich. To wtedy skończyła się epoka siermiężnej sprzedaży, polegającej wyłącznie na wystawianiu towarów. Natomiast „prawdziwa nowoczesność” zawitała do stołecznych sklepów w lutym 1874 roku wraz z pojawieniem się pierwszej reklamy świetlnej. Prawdę mówiąc, nie była to jeszcze reklama w znanym nam stylu, ale nocne oświetlenie zwracające uwagę przechodniów. Jak donosił „Kurier Warszawski”, w składzie oleju z fabryki Łotoszyńskiego, „koło kolumny Zygmunta”, zainstalowano na wystawie lampy gazowe. „Światło widać na całym ciągu Krakowskiego Przedmieścia i z Senatorskiej.” A jeśli, nie daj Boże, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, firma zbankrutuje, to zyskiem dzielimy się po połowie kabaretowa kpina z fałszywych bankructw, początek XX stulecia

Polak głupi

Przypisywane wielu autorom złośliwe porzekadło z pierwszej połowy XIX wieku znane jest w różnych wersjach. Jedna z nich głosi, iż “Co Francuz zmyśli, Polak głupi wszystko kupi”. Jak można domniemywać, wzięło się ono z zawieszania napisów w językach obcych przed stołecznymi sklepami. Już w 1820 roku „Gazeta Warszawska” narzekała, że są w mieście sklepy „francuskie”. Przy Miodowej jeden rzeźnik „po Francuzku napisał na znaku, że przedaie kiełbasę”. Przy okazji reporter gazety zauważył, że na napisach nad sąsiednimi firmami są „błędy przeciw grammatyce i pisowni Polskiey – wyrażenia naygorsze, pisownia nayzaniedbańsza, błędy językowe naygrubsze”. Nic to nie pomogło, bo po dziewięciu latach „Gazeta Polska” wykpiwała zachowanie jednego ze sklepikarzy, rezydującego przy tej samej ulicy. Otóż rozpisał się on po francusku, zaś w środku „była Musztarda i Woda Kolońska”.

Minęła dekada i pojawiła się pierwsza zapowiedź reklamy – ściąganie uwagi przechodniów. W 1833 roku mnóstwo ciekawskich przychodziło do „sklepu handlu win i korzeni J.P. Zejdlica (Sejdlita)”, na którego wystawie oglądano model wychodzącego z portu amerykańskiego statku, na którym była głowa pięknego cukru, „oczami i ustami zdaiące się zachęcać do kupna, niżej piesek z małpką igraiące, papuga ulata, a majtek łazi po drabinie okrętowej. Ta mechanika wybornie iest urządzona”.

W tym samym czasie na Długiej róg Przejazd (dziś rejon ul. gen. Andersa przy Arsenale) fabrykant obuwia Miller zaczął wystawiać swe wysokiej klasy wyroby otoczone różnymi ozdobami. Jeden z warszawskich reporterów zauważył, że „szczególnie warte są widzenia podkucia obcasów”.

Świat się zmieniał, a z nim handel. I małe okna zaczęły być problemem. Jak się okazało, nie tylko dlatego, że nie można było w nich wystawiać dużo towarów, ale również z tego powodu, iż przepuszczały zbyt mało światła do wewnątrz. Z zaciekawieniem więc skomentowano w 1859 roku przebicie dużych otworów i wystawienie szyb w sklepie bławatnym p. Kwiatkowskiego „4 1/2 łokcia na 4 łokcie wysokich”. To było coś, bo łokieć warszawski mierzył 60 cm, a w tamtych czasach nie wyrabiano u nas tak dużych szyb. Te zaś przywieziono z Belgii. Jak zauważyła stołeczna prasa, światło bijące z zewnątrz, a także „w prześlicznych świecznikach palący się gaz korzystnie uwydatniał ich kolory”, to znaczy wystawianych do sprzedaży materiałów.

Zaczęto też reklamować się w mediach i to nie ogłoszeniami, a kryptoreklamowymi artykułami. „Dziennik Warszawski” dał popis, pisząc o „dziewicach z Haremu”, nie zwracając uwagi, że jedno przeczyło drugiemu. Ale po kolei. Otóż przy Krakowskim Przedmieściu zainstalował się Bachsza Chałatow, kupiec z Kaukazu, oferujący „chińskie Atłasy i Mory, pyszne Termołamy, piękne Moffy, Kanausy i Fulary”. Nie wszystkie nazwy zdołaliśmy rozszyfrować, ale nie w tym rzecz; grunt, że dobrze brzmią. A najlepiej – „szale, owoc kilko-letniej mozolnej pracy czarownych Dziewic Haremu”.

Niedzielny handelek

Ze sporami dotyczącymi niedzielnego handlu spotykamy się już od początku XIX stulecia. Głównym powodem była jednak nie chęć zysku, a kwestie religijne. Żydzi świętowali w sobotę. Skoro religia zabraniała im w ten dzień handlu, to w niedzielę musieli pracować, żeby z czegoś żyć. Ale wtedy świętowali chrześcijanie i przez te dwa dni jedni drugich w oczy kłuli. Tym bardziej że jedna trzecia mieszkańców miasta była starozakonna, a stanowiła jeszcze większy procent sklepikarzy.

Trzeba też pamiętać, iż w jednym sklepie mogli pracować ludzie obu wyznań – więc kto kiedy miał wolne? W drugiej połowie XIX wieku był to przyczynek bardzo poważnych konfliktów. Cała sprawa dotarła w końcu do oberpolicmajstra warszawskiego jenerała majora Gorłowa, który w 1856 roku stwierdził brak poszanowania świąt. I dodał, że “sklepy sukienne, bławatne, galanteryjne, żelazne (...) w niedziele i inne święta przez cały dzień zamykane być powinny”.

A to oczywiście biło w interesy żydowskie i nie pomogło nawet, że jenerał major zrobił wyjątek – „sklepy korzenne i z artykułami potrzebnymi do niezbędnego użytku o godzinie 9ej zamykane być mają i nie pierwej, jak o 4ej po południu otwierane być mogą”. Żydzi przeważnie stosowali się do tego w dzielnicach chrześcijańskich, ale w rejonie Nalewek handlowali jak przez cały tydzień.
Minęło 40 lat i komentator pisma „Niwa” załamywał ręce nad niedzielnym zdziczeniem, bo przecież w takich Niemczech, w Austrii i na Węgrzech istnieje odpowiedni zakaz i jest przestrzegany, a w Warszawie wszyscy mieli otwarte firmy, „mało przejęci duchem humanizmu i obowiązku wobec pracujących”. Do konfliktu doszło na przykład na Marszałkowskiej, gdzie kupcy kolonialni umówili się, że nie będą pracować w niedzielę, ale jeden „nie zgodził się i z powodu konkurencji wszyscy muszą pracować”. To była kwadratura koła. Przy okazji, celem wyjaśnienia – towary kolonialne to w tamtych czasach było to wszystko, co rosło poza naszą strefą klimatyczną, więc nawet owoce z Włoch.

Szwindle i gangrena

W połowie XIX wieku pojawiły się wyprzedaże. Sklepikarze ogłaszali się w stołecznych gazetach wiosną, że proponują tańsze ubiory zimowe, a jesienią sprzedając nadwyżki letnie. I to chwyciło, bo mniej zamożnych nie obchodziła moda, ale niska cena. Aliści powstała cała gama cwaniaków, na których zwrócił uwagę „Tygodnik Ilustrowany”. Ludzie ci handlowali już nie odzieżą, ale wszystkim, co było pod ręką. „Dowcipny spekulant wynajmuje na krótki termin sklep i nad drzwiami pomieszcza olbrzymi napis – »Wyprzedaż«. A naiwni warszawiacy tłoczą się tam, kupują tandetę i przepłacają w trójnasób”.

Jednakże nie to było w drugiej połowie XIX wieku największym problemem stołecznego handlu, a „gangrena”, jak zwano stare jak świat zjawisko, czyli  przemyślane bankructwa. Tygodnik „Prawda” zastanawiał się w 1883 roku, jak to jest możliwe, że ktoś „założył sklep z 3000 rubli srebrem, a zbankrutował na 40 000?”.

Oczywiście znano przypadki brania wysokich kredytów i uciekania za granicę, ale w tym nie było żadnej finezji. Doszukał się jej za to dziennikarz „Kuriera Warszawskiego”, który przekazywał swą obserwację – „Na Nalewkach zbankrutowała firma wyrobów galanteryjnych i właściciel reguluje się w stosunku 25%”, albo – ogólnie szanowany na giełdzie kupiec towarów kolonialnych pan K. ogłosił upadłość. „Pasywa wynoszą 60 000 rs. Właściciel spłaca wierzycieli w stosunku 25%”. I co ciekawe, kupcy zbankrutowani powstawali jak Feniks z popiołów.

Jakim cudem? Otóż „szwindel”, czyli jak wówczas zwano – chęć szybkiego zysku, polegał na tym, że hurtownie będące w zmowie dostarczały kupcom tani towar, i to często na kredyt. Gość sprzedawał go za dużą cenę. Po paru latach, podczas których ludzie płacili krocie (bywały na rynku też zmowy cenowe), kupiec bankrutował, wybranym dostawcom spłacał wszystko (dzielił się z nimi), a część kontrahentów dostawała wspomniane 25 proc. Zbankrutowany facet gdy miał pecha, był wieziony na Syberię, a jeśli miał szczęście, organizował nowy szwindel.

Artykuł został opublikowany 08.05. 2011 roku w Życiu Warszawy.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane