Chęć zysku, która prowadzi w otchłań
Niedawno dostałem rachunek z banku, a tam jak byk stało, że mój zysk z trzymania pieniędzy wynosi 0,01 proc., zaś overdraft obciąża mnie 30 proc. Lichwa – pomyślałem. I miałem rację. Za coś takiego w dawnej Warszawie kilku zawisło na gałęzi
Wedle dawnych definicji – lichwa to wyzysk (częstokroć podstępny) dłużnika przez wierzyciela. Drzewiej to były nie tylko wysokie procenta, ale i dodatkowe prowizje. Celowali w tym głównie starozakonni, i to przez kilka stuleci. Pieniądze robiło niewielu, ale odium spadało na całą nację.
Jak napisał dawny varsavianista Jan Stanisław Bystroń, pierwsi Żydzi pojawili się w mieście pod koniec XIV w. Licząca około 100 osób wspólnota zamieszkiwała rejon Wąskiego Dunaju. Zajmowali się handlem oraz lichwą do roku 1483, w którym to książę Bolesław wyrzucił ich z miasta.
Sprawa pozornie wydaje się prosta – Żydzi byli u nas kojarzeni z wysokimi odsetkami od pożyczek, co brzydko pachniało, stąd i niechęć do nich. Gdy jednak wgłębimy się w ten problem, sprawa lichwy zaczyna wyglądać inaczej. Otóż w średniowieczu Kościół zabronił chrześcijanom pobierania odsetek, a to ułatwiło Żydom częściowe przejęcie obrotów pieniężnych. Z drugiej strony mieliśmy, także i w Warszawie, ułomność systemu finansowego w zasadzie nieuznającego krótkoterminowych pożyczek. Żydzi byli więc potrzebni, co potwierdziło samo życie – po trzech latach powrócili do miasta.
Jak wpaść i...
Na łamach „Dziennika Warszawskiego" z roku 1855 znalazłem prawdziwą bądź fingowaną wypowiedź lichwiarza, niejakiego Szmula. Pisywał o nim m.in. Haskiel Magenfisch, czyli literat August Wilkoński. Ma dziś ulicę na Bielanach – oczywiście jako Wilkoński, a nie jako Magenfisch. A co powiedział Szmul? Otóż przytomnie stwierdził: „A kto ich psimusza brać od nas, czy ich ciągniemy za kołnierz?".
Z gazet, jakie ukazywały się w tym czasie, jednoznacznie wynika, że poza nielicznymi oszustami reszta udzielała pożyczek z bardzo dużym zabezpieczeniem, na krótkie terminy, ale z wysokimi odsetkami. Analizę całego zjawiska dał wspomniany już „Dziennik Warszawski" w wieloodcinkowej serii poświęconej stołecznej lichwie. Przede wszystkim na wysoki procent pożyczali wówczas już wszyscy – skończyły się zahamowania u katolików.
„– Pan potrzebujesz pieniędzy? – Tak jest. – Na jaki zastaw? Na zegarek? Wiele pan potrzebujesz? – Trzydzieści rubli".
I według rozeznania reportera gazety „na drogi nawet zegarek, jako na fant, dostaje się zwykle czwartą albo i piątą część wartości". Lichwiarza nie obchodziło, skąd ten fant i jakie są do niego prawa. Sporo ryzykował, ale się opłacało. I tu dochodzimy do sedna sprawy.
Otóż na przykład w czasach cesarza Justyniana norma prawna zezwalała tylko na sześcioprocentowy zysk, ale w średniowieczu w Małopolsce było to w pewnym okresie 54 proc., zaś w Wielkopolsce dwa razy tyle. Wierzyciel z pożyczkobiorcą układali się po cichu, gdyż już w tamtej epoce pojawiły się prawa zabraniające pożyczania sum pod zastaw ziemi, niepełnoletnim, a także brania procentów od procentów. Tylko że nie zawsze tego przestrzegano.
Rozporządzenie prezydenta RP z roku 1924 zezwalało na odsetki nie wyższe niż 24 proc., a po kilku latach zmniejszono je do 12. Tymczasem jeszcze w roku 1855 krótkoterminowe pożyczki na fanty spłacano w Warszawie „do 20 od sta". I to na miesiąc!
... wyjść z dołka
Kolejna opowieść, anonimowa, ale być może pochodząca spod pióra Magenfischa, dotyczyła niepełnoletniego „młodzieńca, który zachorował nagle na kieszeń". Nikt go nie zmuszał, ale on wziął pożyczkę od niejakiego Agatsteina i miał problemy ze spłacaniem. A ten hultaj zaczął naliczać procenty od procentów. Młody w porę wyspowiadał się ludziom obeznanym w przepisach, a ci przy pomocy policji przekonali lichwiarza, że prawo nie jest po jego stronie. I odebrano fanty panu Srulowi Agatsteinowi, który „stratę tę trzytygodniową chorobą żółciową przypłacił".
Mechanika podwyższania długu była skuteczna przy udzielaniu pożyczek na „kwity i wexle", co szczególnie popularne było wśród „lubiących modne życie, a Warszawa była bardzo droga". Reporter jednej ze stołecznych gazet ubolewał, że znał „jednego, który tym sposobem za pożyczonych trzydzieści rubli zapłacił ich czterysta, a na dodatek lichwiarz codziennie bywał u niego i musiał coś brać na drogę, a to cygaro, a to książkę...".
Szkaradnym zwyczajem było namawianie ludzi „chorych na kieszeń" do fałszowania podpisów ich szefów. Innymi słowy do podrabiania, jak to się wówczas pisało, „wexli". Przy czym dłużnik niespłacający nawet procentów za karę musiał „podpisywać wexel przewyższający w kilkanasób pierwotnie wypożyczoną sumę".
Wspomniany już Szmul postanowił odzyskać pieniądze od jednego z dość znanych stołecznych literatów. Napuszczał różnych ludzi, ale to nie skutkowało. W końcu dokonał ze swą rodziną strajku okupacyjnego, i to parodniowego. Literat ratował się przez znajomego, który wpadł do domu, krzycząc, że pali się na Nalewkach. Rodzina Szmula pobiegła do mieszkania, a kiedy wrócili do literata, zostało im tylko układanie się przez okno. Anegdotka śmieszna, ale bywało i inaczej. Obie strony obijały się setnie, korzystając z pomocy osiłków, a znane są i przypadki wieszania ludzi na drzewach.
XIX-wieczne lichwiarstwo było uzupełnieniem oficjalnego systemu finansowego i dobrze prosperowało, ku zadowoleniu obu stron, jeśli obie potrafiły wcześniej rachować. Gdy jednak ktoś brał bez głowy, system nie znał litości. „Skutkiem śledztwa sądowego przed niedawnym czasem przeciw nim (lichwiarzom – przyp. red.) prowadzonego, okazało się iż z 75 tysięcy rubli wierzytelności na różnych dłużnikach prawnie przez nich umocowanych, zaledwie 6 tysięcy słusznie wymagalnych okazało się; reszta to były tylko procenta od procentów i summy wydarte wszelkiego rodzaju szachrajskiemi wybiegami".
Od końca XVIII w. działały w Warszawie oficjalne lombardy pożyczające na niski procent pod zastaw przedmiotów. Także banki zaczęły udostępniać pieniądze na krótki termin i lichwa stała się niezbyt opłacalna dla pożyczkobiorców.
Nowa lichwa
Mijały lata i słowo „lichwa" nabrało też innego znaczenia. Polegało ono na zawyżaniu cen, głównie na towary codziennego użytku, i niebotycznym podwyższaniu czynszu mieszkaniowego. Zjawiska te pojawiły się w Warszawie jeszcze w trakcie
I wojny światowej, a potem i po jej zakończeniu. Takie tytuły gazetowe jak „Lichwa węglowa" czy „Lichwa mieszkaniowa" zdarzały się dość często. Ze społecznego punktu widzenia to przypadki niesprawiedliwości, z drugiego zaś – normalnej gry rynkowej. Kiedy czegoś brakowało, cena szła w górę, nigdzie nie było napisane, że sprzedawca musi coś sprzedać, a nie może ukrywać w magazynie na lepsze czasy. Nieco żałosną, a mało skuteczną metodą walki z tego typu zapobiegawczością, zwaną też paskarstwem, było wysłanie do obozu w Berezie Kartuskiej kilku stołecznych lichwiarzy tuż przed wybuchem II wojny światowej.
Po jej zakończeniu, w ramach wszechobecnego systemu policyjnego, na lichwę nie było już prawie miejsca. Wszyscy mieli mieć po równo, a banki były państwowe. Teraz nie są i wymyślają coś takiego, jak opisałem na początku. Ciekawe, czy rację miał „Robotnik" z 1919 r., tytułując swój artykuł „Ślepa chęć zysku prowadzi w otchłań".
Warszawskie lombardy
- 1589 – ks. Skarga tworzy w mieście Bractwo Miłosierdzia do walki z lichwą; pożyczki bezprocentowe.
- 1743 – pierwszy lombard z prawdziwego zdarzenia. Działał 10 lat.
- 1797 – rozporządzenie władz pruskich „Celem zapobieżenia zdzierstwu lichwiarzy (powstać ma – przyp. red.) dom pożyczalni publicznej pod Dyrekcją Magistratu".
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.