Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Na początku jest ciało

Agnieszka Rataj 22-12-2008, ostatnia aktualizacja 23-12-2008 19:38

W cyklu naszych wywiadów z najciekawszymi osobowościami roku w każdej dziedzinie kultury dziś spotkanie z teatrem. Dokładnie z Natalią Sołtysik, która zadebiutowała znakomitą „Szafą” we Współczesnym i o której było głośno, gdy wystawiała „Szarańczę” w Ateneum. Z Natalią Sołtysik rozmawia Agnieszka Rataj.

*Natalia Sołtysik: Jestem perfekcjonistką i cały czas staram się kontrolować wszystkich
autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
*Natalia Sołtysik: Jestem perfekcjonistką i cały czas staram się kontrolować wszystkich

Pani ostatnia premiera – „Szarańcza” Biljany Srbljanović – różni się całkowicie od debiutu we Współczesnym – głośnej „Szafy” Yukio Mishimy. Skąd biorą się poszukiwania tak różnych tekstów?

Natalia Sołtysik: „Szarańczę” akurat podsunęła mi Izabela Cywińska. Po przeczytaniu okazało się, że znajduję w tym tekście podobny temat co u Mishimy: obecność świata nadrealnego. Mishima w trzech jednoaktówkach jest poetą – gęstym, trudnym do rozjaśnienia. U Srbljanović są konkret i dialog bardziej tradycyjny. Miałam ochotę na poszukanie sposobu opowiedzenia o tym świecie w zupełnie innych klimatach.

Po premierze pojawiło się sporo głosów krytycznych. A pani jest zadowolona z tej realizacji?

Tak. Miałam dziesięcioosobowy zespół ludzi z różnych pokoleń aktorskich, od których wiele się nauczyłam. Dużo czasu poświęciliśmy na znalezienie wspólnego języka. Co do zarzutów o uleganie konwencji Ateneum... To, co pokazałam na scenie, było konwencją wymyśloną przeze mnie, przebiegiem postaci, który nie zawsze jest dany w tekście. Mam nadal wątpliwości co do określonych rozwiązań, wydaje mi się, że pewne sprawy mogę postawić ostrzej. W styczniu będę kontynuowała pracę z aktorami. Wierzę jednak, że udało mi się stworzyć pewną całość o czymś. Uczę się cały czas relacji ja – krytycy, bo to jest dla mnie nowością. Po „Szafie” zostałam zanadto rozpieszczona, teraz dla odmiany dostaję po nosie, co też nie do końca wydaje mi się współmierne do spektaklu, który zrealizowałam.

Współczesny i Ateneum. Czy ma dla pani znaczenie miejsce, w którym pani wystawia?

Nie. Ważne, żeby było ono moje. Miałam szczęście, że mogłam zadebiutować we Współczesnym. Równie chętnie podjęłabym się pracy poza Warszawą czy w produkcji niezależnej. Przez rok studiów reżyserskich jednocześnie byłam w Akademii Gardzienickiej, więc miałam do czynienia z teatrem całkowicie osobnym. Ich język jest absolutnie ich. Bliskie jest mi natomiast to, że tam praca koncentruje się na ciele, zaczyna od trzewi, od kontaktu aktora z własnymi niemożnościami, niedoskonałościami. Proces budowania roli trwa długo, związany jest z ostrą samodyscypliną i stawianiem sobie kolejnych poprzeczek. Brakuje mi tego w szkole teatralnej i teatrach. Dla mnie pierwszym komunikatem scenicznym jest właśnie ciało, a wydaje mi się, że już na poziomie edukacji bardzo się tę sferę zaniedbuje.

Ma pani swoją listę marzeń teatralnych, tekstów do realizacji?

Na pewno Jon Fosse. Trudny autor, fascynujący, którego ciągle się boję. Trzeba znaleźć sposób na to, żeby go pokazać, poszukać znaczeń między słowami. Chętnie zmierzyłabym się kiedyś z Szekspirem, Strindbergiem i Ibsenem. Z nowej dramaturgii kusi mnie Roland Schimmelpfenning. Co robi na pani wrażenie w teatrze?

Tadeusz Kantor – to fascynacja jeszcze z dzieciństwa: doskonała forma i treść. Krzysztof Warlikowski, którego teatr jest dla mnie wzorcowy, bo intymny. I ma w sobie tajemnicę. Wynika z potrzeby rozmowy artysty ze światem. W reżyserach w moim wieku czy młodszych dostrzegam często potrzebę realizacji z góry założonej tezy. U Warlikowskiego czy Lupy czuję, że to jest ich osobista wypowiedź wynikająca z pasji poszukiwania i biografii. Cenię Annę Augustynowicz jako intelektualistkę, ale jej przedstawienia trudno do mnie docierają. Maja Kleczewska – niezwykle konsekwentna, ciągle drąży. Jest ekstremalna, ma to coś, czego mi brak.

Kto w tym roku zrobił na pani wrażenie?

John Simons i jego „Dziesięć przykazań” pokazywane w Dramatycznym. Niedawno „Penthesilea” Luka Percevala. „Piekarnia” Wojciecha Klemma w Starym Teatrze jest zabawną propozycją Brechta na dziś. Bardzo ważny był Singer Cieplaka – piękny, soczysty teatr, deklaracja wiary w określone wartości – to rzadkie dziś w teatrze.

Co jest dla pani pierwszym impulsem do podjęcia pracy?

W trakcie czytania tekstu myślę obrazami. Nie lubię realizmu, wolę formę. Ważna jest intuicja, czasem zupełnie obok tekstu, nielogiczna. Pociąga mnie tajemnica w tekście, coś niedotykalnego, co domaga się materializacji.

Skąd pomysł na reżyserię?

Chciałam być aktorką. Grałam amatorsko, zdawałam na Wydział Aktorski i uczyłam się w szkole państwa Machulskich. Wydawało mi się wtedy, że już wszystko wiem o aktorstwie i ktoś podsunął mi pomysł pójścia dalej. Zaczęła mnie bawić interpretacja tekstu i fakt, że reżyseria obejmuje wiele dziedzin naraz: malarstwo, literaturę, muzykę. Kiedy przygotowywałam się do egzaminu, sama projektowałam kostiumy, scenografię. Budowałam całość. To jest dla mnie jedną z najbardziej pociągających rzeczy w tym zawodzie: stworzyć nowy świat w trzy miesiące.

Dzięki doświadczeniom aktorskim jest pani łatwiej czy trudniej?

To dobre doświadczenie, uczące empatii. Wiem, czego mogę oczekiwać od aktora, jak może zareagować. Łatwiej też nazwać mi pewne rzeczy. Ale reżyseria to potwornie trudny zawód. Nadal traktuję go bardzo ambicjonalnie. Jestem perfekcjonistką i ciągle próbuję kontrolować wszystkich. Scenograf ma mnie po miesiącu dosyć. Sama jeżdżę po materiały, bo wszystko musi być tak, jak sobie wymyśliłam. Na razie inaczej nie potrafię. Czego pani szuka u aktorów?

Inspirują mnie ci, który mają wyobraźnię i najbardziej dziwaczne pomysły. Potrafią pracować na żywo, ciałem, nie tylko według tekstu. Aktor, który wierzy jedynie w słowa, jest dla mnie trudnym partnerem w pracy. Ważny jest też zdrowy dystans pozwalający na swobodną rozmowę. Nie umiem manipulować ludźmi. Sama jeszcze za mało w siebie wierzę. Ale jeśli akurat wiem, czego dokładnie chcę – po prostu narzucam to.

Co przed panią?

Zaproponowano mi przygotowanie dyplomu na Wydziale Aktorskim w krakowskiej PWST. Chcemy zrobić „Mewę” Borysa Akunina, zabawę konwencjami. Czechow utopiony w kryminale.

Czego nauczył panią ten rok pracy w teatrach?

Może jeszcze nie nauczył, ale pokazał, że nie mogę tracić wiary w siebie. Każda praca jest istotna, bez względu na oceny innych. Każda pozwala na rozwój. Muszę się nauczyć przyglądać swoim błędom, ale i wierzyć w wartość tego, co robię. Inaczej ten zawód nie będzie miał sensu.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane