Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Zgodny z samym sobą

Janusz R. Kowalczyk 05-12-2011, ostatnia aktualizacja 05-12-2011 08:46

Był jednym z najmłodszych duchem twórców. Wybitny aktor i reżyser – którego hondy w „Balladynie" czy drabina w „Kordianie" przeszły do historii teatru – żadnego widza nie pozostawiał obojętnym.

Adam Hanuszkiewicz (ur. 16 czerwca 1924 r. we Lwowie, zm. 4 grudnia 2011 r. w Warszawie)
autor: Marian Zubrzycki
źródło: Fotorzepa
Adam Hanuszkiewicz (ur. 16 czerwca 1924 r. we Lwowie, zm. 4 grudnia 2011 r. w Warszawie)

Przez ponad 60 lat oddany był scenie, w filmie występował sporadycznie. Po ekranowym debiucie „Za wami pójdą inni" miał propozycję grania w filmach za granicą. Twierdził jednak, że jeśli coś się robi naprawdę, to nie można się rozpraszać.

Arbiter elegancji

Jako dyrektor artystyczny pionierskich czasów polskiej telewizji nadał kształt Teatrowi TV. Pokazywał inscenizacje Moliera, Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa, Twaina, Eliota, Sartre'a, Mickiewicza, Gombrowicza, Mrożka. Takiego repertuaru nie miała wtedy żadna telewizja w Europie.

Zawsze był nienagannie ubrany. Krążyła opinia, że cokolwiek włoży, zawsze będzie wyglądał jak książę. Okazał się też prekursorem w stwarzaniu wokół siebie pozytywnej atmosfery, co w PRL wiele osób do niego zrażało, choć po 1989 r. okazało się marketingową koniecznością.

Obok zachwytów zbierał i cięgi. W swojej książce „Psy, hondy i drabina" cytował co dosadniejsze opinie krytyczne o sobie: „wymóżdżacz teatru polskiego", „niszczyciel kultury polskiej", „jak się jest na dnie teatru polskiego, spod spodu słychać pukanie Hanuszkiewicza". – Zarzut, który wobec mnie najczęściej się wysuwa, postawiony został na głowie. Ponieważ mam dużo widzów, to nie mogę robić dobrego teatru. Wynikałoby z tego, że dobry teatr to taki, który nie ma widzów – mówił.

W Teatrze Narodowym w Warszawie, gdzie w latach 1968 – 1982 grał, reżyserował i dyrektorował, jego widowiska osiągały po 500 wystawień („Wesele", „Balladyna", „Miesiąc na wsi") przy frekwencji przekraczającej 92 proc. w skali rocznej. Kierowany przez niego teatr gościł wówczas niemal we wszystkich stolicach Europy.

Okoliczności objęcia przez Hanuszkiewicza sceny narodowej – wkrótce po zwolnieniu Kazimierza Dejmka za inscenizację „Dziadów", która okazała się zalążkiem wydarzeń marcowych 1968 r. – nie przysporzyły mu sympatii środowiska. Czytając „Raptularz" prof. Zbigniewa Raszewskiego, trudno rozstrzygnąć, kogo autor zaszczycał większą niechęcią: Hanuszkiewicza za przyjęcie tej dyrekcji czy Jaruzelskiego za stan wojenny.

Outsider

Zdaniem Hanuszkiewicza, teatr polityczny można tworzyć tylko w opozycji do publiczności. Na przykład w czasach, gdy niemal wszyscy Niemcy byli za Hitlerem, Brecht ukazywał go w teatrze jako groźnego bandytę. Ostrzegał. Jeżeli natomiast teatr robi aluzje do ustroju, przeciw któremu jest cała widownia, to schlebia jej myśleniu, gustowi i jest teatrem konformistycznym.

– Teatr polityczny robiłem w „Antygonie", przyznając rację i Kreonowi, i tytułowej bohaterce – argumentował. – Było to wbrew nurtowi ówczesnego teatru ze spektaklami, w których Kreon był Jaruzelskim, Antygona „Solidarnością", a chór dzielił się na oportunistów i „stoczniowców".

Chętnie zabierał głos, często udzielając nieortodoksyjnych wypowiedzi. Niekiedy w jego słowach pobrzmiewały nuty przejmujące: – Moja samotność brała się stąd, że nie miałem nigdy kumpli, którzy w 1941 r. rozproszyli się we Lwowie. Ani, z tych samych powodów, belfrów. Stąd mój kompleks outsidera i poczucie, że egzamin będę zdawał u Pana Boga.

A za Gombrowiczem dodawał: „Jestem cyrk, pajac, linoskoczek. Staję na głowie, żeby się podobać". Podkreślał, że teatr jest tu i teraz. Dbał o dobre relacje z młodymi widzami. Narzucił styl, który się przyjął.

– Interesuje mnie sprawdzian tego, co robię, wśród ludzi wykazujących wrażliwość podobną mojej – wyjaśniał. – Każde przedstawienie to prototyp, którego kształtu nie znam aż do generalnej próby. Forma jest decydująca. Nie można jej bezkarnie powtarzać, zmieniając tylko słowa.

Znaczącą rolę w zawodowym i prywatnym życiu artysty odgrywały kobiety, aktorki, cztery żony. – Z natury rzeczy jestem monogamistą. To jest ciągle ta sama kobieta, urodzona w trzeciej dekadzie maja. Mają krótkie nazwiska: Ryś, Kuc, Cwen. Przy całej różnorodności gdzieś w środku drzemie w nich bardzo silna indywidualność – mówił.

Uważał, że w sztuce metryka się nie liczy. Przytaczał Picassa, który twierdził, że dopiero na starość dojrzał, by być dzieckiem. A bycie nim to zdolność do zdumienia, do zachwytu, miłości i nienawiści. Bez tego nie można być artystą.

Nie uznawał naturalizmu teatralnego, który do munduru wojskowego kazał przyszywać guziki z epoki. Uważał, że teatr powinien interesować się tym, co człowiek ma w środku, a nie na sobie. – Zawsze trzeba mówić to, co się myśli, mimo ryzyka, że się dostanie za to po łbie – przekonywał. – W sztuce nie można inaczej, jeśli chce się być w zgodzie z samym sobą.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane