Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Chcę żyć w tym kraju, w tym mieście

Marcin Flint 10-11-2008, ostatnia aktualizacja 11-11-2008 20:06

Wokalista T.Love mówi o Polsce i stolicy, w której „Hitler i Stalin zrobili, co swoje”, o rozmowach z Kazikiem, o tym, czego nie lubi u młodzieży i dlaczego nie mógłby mieszkać na wsi.

Moja częsta irytacja Polską wiąże się z troską o ten kraj. Zjeździłem całą Europę i nie chciałbym mieszkać gdzie indziej – mówi Muniek Staszczyk
źródło: Życie Warszawy
Moja częsta irytacja Polską wiąże się z troską o ten kraj. Zjeździłem całą Europę i nie chciałbym mieszkać gdzie indziej – mówi Muniek Staszczyk

Właśnie wydana składanka „Love, Love Love, The Very Best.Love” nie jest dla starych fanów T.Love. To raczej uśmiech w stronę tych najmłodszych. Tyle że słuchając twoich tekstów, mam wrażenie, że masz młodym sporo do zarzucenia.

Muniek Staszczyk: Mój syn ma 19 lat, córka 15. Obserwuję zwłaszcza kolegów syna. I widzę, że T.Love jest dla nich muzyką, z której się nie śmieją. Oczywiście nie znają też tekstów na pamięć. Duża część z nich ma jednak szacunek. Bywa, że pytają Janka „Ej, kiedy twój stary gra w Stodole? Bo bym się wybrał”. U polskich dzieciaków jest wiele pozytywnego myślenia i parę denerwujących spraw. Pierwsza to krótka pamięć. W Anglii każdy małolat wie, kto to jest David Bowie czy Marc Bolan. W Polsce myślą, że muzyka zaczęła się od Red Hot Chilli Peppers. I, niestety, bezkrytycznie łykają to, co mówi telewizja. Za moich czasów jej się nie tykało. Oznaczała reżim.

Do mediów miało się dystans?

Owszem. Tymczasem grupa uczniów z liceum napisała do mnie e-mail, pytając, czy może wykorzystać moją piosenkę i czy nie zechciałbym pomóc im w przygotowaniu się do jednego z tych telewizyjnych konkursów talentów. Wymiękłem. Bo niby T.Love, rock’n’roll i tak dalej, a nie widzą obciachu związanego z występowaniem w takim miejscu. Martwi mnie także sztuczne dzielenie muzyki. Ci, którzy słuchają Happysad i Pidżamy Porno, nie lubią hip-hopu. Środowisko hiphopowe rewanżuje się etykietką „brudasy”. Co ciekawe, znacznie więcej „jobów” nasłano mi po kawałku z Ziperą niż po współpracy z Krawczykiem. „Co ty, młodziaka udajesz? Komercha!” – krzyczeli. Tego typu reakcje uważam za bezsensowne. Ja w swojej płytotece mam akurat wszystko – blues, hard rock, reggae, funk, pop i hip-hop. To dzięki niemu dowiedziałem się, czym żyje młodzież, bo kiedy w 1998 r. wyszedł „Skandal”, już po podwórkach nie chodziłem.

Masz wśród znajomych raperów i domyślam się, o czym z nimi rozmawiasz. Z przyjemnością dowiem się za to, o czym dyskutujesz z Kazikiem. O Polsce?

Nie widujemy się często, choć znamy się długo. Kult i T.Love w latach 80. wielokrotnie grały razem i z tamtej fali zespołów zostaliśmy właściwie tylko my. Kazik to wyjątkowy facet – bez żadnych ruchów komercyjnych jest w stanie wypełnić katowicki Spodek, co polskim zespołom się nie zdarza. A gadamy ze sobą o piłce, bo się nią interesujemy. O Polsce też. Czasami... Moi koledzy, podobnie jak ja, byli głęboko zażenowani rządami PiS. Oj, wtedy dużo się gadało. A ostatnio Kazelot przyznał mi się, że ma nagrywać piosenki takiego zespołu z lat 70. – Silnej Grupy Pod Wezwaniem. To może być ciekawe. Nie da się ukryć, że jest on postacią mi bliską. Grał z nami na saksofonie, wspólnie zaśpiewaliśmy „Warszawę”.

To utwór, z którym wciąż można się utożsamiać. Z jego powodu, jak również przygotowanych w ramach projektu „Szwagierkolaska” kapitalnych wersji warszawskich piosenek, powinieneś być tu traktowany jako ktoś szczególny. Rzeczywiście tak jest?

Warszawa przyjęła mnie dobrze. Nie mówię o sobie „warszawiak”, bo jestem częstochowianinem, ale mieszkam tu już 26 lat i czuję, że jest to też moje miasto. Kiedy przyjechałem w 1982 r., wyglądało inaczej niż teraz. Mimo że czas był mroczny – PRL Jaruzelskiego, stan wojenny – nie robiło na mnie przytłaczającego wrażenia. Wiadomo, ile to wycierpiało i jak wygląda. Trzeba oddać mu jednak szacunek. Wiedziałem to od dawna. Do nas przedwojenne piosenki w wydaniu Grzesiuka docierały jeszcze w Częstochowie, były puszczane na prywatkach. To miało szorstkość pierwszych nagrań Dylana, facet nie był z show-biznesu, dzięki czemu udało mu się mnie zakręcić. Na „Szwagierkolasce” nie podrabiałem czerniakowskiego akcentu, śpiewałem po swojemu. To była przygoda zakończona sukcesem. Do dziś uważam nasze wersje za zacne.

Śpiewałeś, że „ojczyznę kochać trzeba i szanować”. Czasem jest jednak jak w związku – od dużych słów ważniejsza jest odrobina zwykłej sympatii. Wiem, że Warszawę lubisz. A Polskę?

Moja częsta nią irytacja wiąże się z troską o ten kraj. Choć nie zagrałbym dla żadnej z partii, to po coś chodziłem na te wszystkie wybory. Wciąż denerwuje mnie nasza mentalność. Kłótliwość i głupia odmiana katolicyzmu, „rydzykowy” fundamentalizm. Zjeździłem jednak całą Europę i nie chciałbym mieszkać gdzie indziej. I wcale nie dlatego, że tu jestem kimś, mam zespół i fanów. Nawet pracując za komuny w Londynie, nie chciałem zostać w tym ważnym dla rock’n’rolla mieście. Im częściej bywam teraz w świecie, tym więcej widzę tutaj uroku. Polacy leczą się z kompleksów, zauważając, że Angole, Niemcy czy Francuzi wcale nie są lepsi.

A jak znosisz modę na PRL?

Przypomina mi zachodnich lewaków wpinających sobie znaczki z Leninem i zakładających koszulki z Che Guevarą. Na Kubie widziałem na przykład młodych holendrów obnoszących się z podobizną Fidela. A to poważny satrapa. Cóż, PRL był do dupy. Ja też miło wspominam oranżadę, cukrową watę, wodę z sokiem z saturatora i parę gadżetów z tamtych czasów. Kocham „Czterdziestolatka”, bo to się świetnie ogląda. Grano z serca, ludzie nie byli plastikowi, ideowo podchodzili do pracy artystycznej. Ale zdaję sobie też sprawę z inwigilacji, problemów, jakie mieli pisarze. Pamiętam, jak moja pracująca w sklepie spożywczym matka kleiła po nocach kartki. Kiedy chodziłem do cenzury, to nikt mnie tam nie zamykał, zgoda. Wciąż jednak nie była niczym fajnym. PRL uważam przede wszystkim za upokarzający. Gdy w połowie lat 80. pojechałem pierwszy raz na zachód jako student, a więc elita intelektualna kraju, czułem się jak troglodyta, bo nie wiedziałem, jak obsługuje się kibel na fotokomórkę.

Kapitalizm, z punktu widzenia twórców, nie wyszedł nam najlepiej. Zastanawiam się, jak czuje się artysta ze stażem takim jak ty, kiedy włącza program MTV Cribs i widzi faceta, który śpiewa chwilę, a ma basen, kort, kilka samochodów, kilkanaście telewizorów plazmowych...

Nie jestem biedny ani pazerny. Mam dom, samochód i możliwość jeżdżenia po płyty gdziekolwiek sobie zażyczę. Pochodzę z przeciętnej PRL-owskiej rodziny, dostałem w niej to, co najważniejsze – miłość i normalne dzieciństwo. Swoje przebiedowałem, bo z koncertów w latach 80. nie szło wyżyć. Zazdroszczę zajebistych piosenek, natomiast materialna zazdrość nijak się u mnie nie przejawia. Wiem, że gdybyśmy chcieli, T.Love grałby ciągle. Tyle że liczy się dla nas higiena pracy. To, że po latach możemy sobie pozwolić, żeby cztery miesiące nie występować.

Nie szkodzi wam rutyna, stabilizacja, przewidywalność tak charakterystyczna dla funkcjonowania tych najbardziej znanych zespołów? Nie nudzisz się?

Myślę, że tym, co przeżyłem, można by zapełnić kilka żyć innych osób. Ojciec powtarza mi zawsze – zwolnij tempo, żyjesz szybko. Nawet jeśli nie wychodzi akurat płyta, coś się dzieje – jak nie DVD, to książka. Rzeczywiście jest pewna przewidywalność związana z harmonogramem rocznym – w maju gra się juwenalia, w czerwcu plenery miejskie, latem są festiwale, potem wakacje, ostatnia szansa zagrania czegoś, póki jest ciepło, i wreszcie klubowa trasa będąca najprzyjemniejszą częścią roku. Teraz dochodzą koncerty zagraniczne – coś, czego kiedyś bardzo zazdrościłem. Pewne rzeczy się jednak zmieniają. Nie podejrzewałem siebie o to, że będę miał kiedyś dom. Kiedy się przeprowadziłem na Włochy, zadałem sobie pytanie – dom, ogródek i ja? Jak to, kurwa? Mieszkam jednak dwa lata i się przyzwyczaiłem. Nie mógłbym żyć za to poza miastem. Muszę mieć kontakt z jego krwiobiegiem, iść czasami na koncert, na mecz, z kolegami do pubu się napić. Nie jestem wiejskim chłopakiem. Inni szukają spokoju, a ja strzeliłbym sobie w łeb jak bohater filmu „American Beauty”.

Dodaj swoją opinię

Życie Warszawy

Najczęściej czytane