Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Trzeba tańczyć, trzeba śpiewać

Katarzyna Czarnecka 06-09-2009, ostatnia aktualizacja 08-09-2009 20:38

Ulica Próżna ma 160 metrów. Na co dzień jest cicha, właściwie smutna. Jednak przez ostatnie dwa dni była taka, jak w czasach przed Zagładą. Odbywające się na niej święto było ostatnim akcentem tegorocznej edycji festiwalu Warszawa Singera.

autor: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
autor: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
autor: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa

Wszystko zaczęło się w piątek. Między zrujnowanymi kamienicami stanęły rzędem przykryte białymi obrusami stoły, a na nich półmiski z chałkami i cymesem. O godz. 18 rozpoczął się wielki szabas. Dla nieobecnych i dla Warszawy.

– Szabas jest świątynią w czasie – mówiła prowadząca uroczystość Etel Szyc. – Dzień, w którym zbliżamy się do Boga, ale i do siebie. Bawimy się i radujemy.

Kiedy już świece zostały zapalone, a goście podzielili się chałkami, zaczęła się zabawa. Pierwsze skrzypce grał Mendy Cahan – izraelski aktor i performer. Śpiewał niguny, czyli szabasowe pieśni pozbawione w zasadzie słów, i do ich melodii tańczył. Na stole.

W sobotę i niedzielę równie spontanicznie zachowywało się wielu gości festiwalu.

Postaci z dawnego świata

– Ludzie, ja chyba zwariowałem! Jestem chory! – krzyczy sprzedawca wyrzeźbionych w drewnie figurek. – Takiego Żyda za 38 złotych sprzedałem. Źle ze mną, oj źle! – Obwarzanki, świeżutkie obwarzanki – zachęca kilka metrów dalej kobiecy alt.

Na krótkiej, smutnej zwykle ulicy, trwa jarmark. Pachnie cynamonem, wanilią, cebulą i rybami. Środkiem przechadza się wąsaty dozorca z budzącą respekt miotłą w dłoni. Przy winiarni stoi grupka chasydów, zawzięcie o czymś dyskutując. Wystrojone w etole z lisów i długie suknie panie niecierpliwią się, stojąc w kolejce do stoiska ze smalcem i chlebem. Wysoki, szczupły jak tyczka staruszek w chałacie ogląda mapy przedwojennej Polski.

Wśród tych postaci z dawnego świata krążą całkiem współcześni spacerowicze. Targując się po polsku, angielsku i w jidysz, kupują książki, starocie, biżuterię, gliniane naczynia, wycinanki. Przysiadają przy stoliczkach z kieliszkiem wina lub przyrządzonymi na rozmaite sposoby śledziami. Wielu zerka w puste okna kamienic, przygląda się rozwieszonym nad ulicą portretom żyjących tu kiedyś ludzi. I wsłuchuje się w nostalgiczne żydowskie pieśni, które na małej scenie wykonuje kantor Teatru Żydowskiego Genady Iskhakov.

Godzinę później jego miejsce zajmują Michał Piróg i czeski zespół Trombenik. Zaczyna się warsztat żydowskich tańców.

– Idę, idę, idę, idę, idę, idę, pięta, palce – wykrzykuje znany z „You Can Dance – Po prostu tańcz” choreograf. – A teraz ręce w górę i obrót.

Kilkudziesięcioosobowa grupa tancerzy porusza się w uformowanych na ulicy kołach. Stojący wokół widzowie przytupują w rytm dynamicznej muzyki. Niektórzy także starają się wykonywać obroty, wznosząc ręce nad głowy. Co prawda nie wszystkim wszystko wychodzi bezbłędnie, ale przecież nie w tym rzecz.

– Nie ważne jak, ważne, żeby w ogóle tańczyć – mówi Piróg. To samo podkreśla Mendy Cahan, który po południu prowadzi na Próżnej wspólne śpiewanie nigunów.

„Wspólne” oznacza również to, że po kilkunastu minutach do grupy przyłącza się nieoczekiwanie z akordeonem SoCalled, muzyk z zespołu Davida Krakauera.

Muzyka poza czasem

Oba wieczory na Próżnej kończyły się bowiem koncertami. W sobotę sceną na placu Grzybowskim władali klezmerzy. Na początek wystąpił Trombenik. W niezwykle żywiołowy sposób udowodnił, że muzyka towarzysząca niegdyś obrzędom religijnym, a współcześnie rozrywkowa, może być zagrana również na góralską czy dixielandową nutę. Ale prawdziwie nowoczesne jej oblicze odsłonił David Krakauer i towarzyszący mu zespół Klezmer Madness.

W ich graniu był i jazz, i rock, i techno, i blues, i echa klasyki. Znakomite solówki wirtuoza klarnetu, ale i perkusisty Michaela Sarina oraz gitarzystów Allena Watsky’ego i Trevora Dunna wprowadzały słuchaczy niemalże w trans. 

W niedzielę zaś scena zamieniła się w restaurację Sary Indyk („Jak ona gotowała, jak ona piekła i jak z ludźmi rozmawiała...”). Aktorzy Teatru Żydowskiego biorąc przykład z Sary, rozmawiali z widzami, tyle, że śpiewając. O miłości Jankiela do pięknej Roksany. O śmierci braci, którzy handlowali winem. I o wielu innych sprawach, które każdemu się w życiu zdarzają. A że, człowiek nie może pozwolić na to, by nadmiernie się smucić, były też prawdziwie chasydzkie tańce, autentyczne szmoncesy i pełne żydowskich mądrości humorystyczne piosenki.

Kiedy wspólnym odśpiewaniem, „Hevenu Shalom Alehem” zakończyło się widowisko goście festiwalu Warszawa Singera rozeszli się do domów. Ale światła na Próżnej paliły się jeszcze. Dla nieobecnych i dla Warszawy.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane