Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Zacząłem pałeczką od ryżu

Jacek Marczyński 21-12-2009, ostatnia aktualizacja 25-12-2009 17:54

O siedmiu nutach granych 30 razy, braku tremy, wczesnych planach zostania piłkarzem oraz o tym, jak niespodziewanie można stać się dyrektorem orkiestry symfonicznej w Trondheim, mówi 27-letni dyrygent z nominacją do Paszportu „Polityki”. Z Krzysztofem Urbańskim rozmawia Jacek Marczyński.

źródło: materiały prasowe

Często pan bywa w Polsce?

Krzysztof Urbański: Coraz rzadziej. Bardzo żałuję, ale w tym sezonie mam tylko jeden koncert w kraju. Nawet w domu bywam rzadko. Moja ostatnia podróż trwała dwa miesiące. Zacząłem od Saarbrücken, potem było Bordeaux oraz debiut w Concertgebouw w Amsterdamie, skąd poleciałem na koncerty w Tokio i Osace.

W przyszłym roku będzie chyba mniej podróży, skoro zostaje pan szefem orkiestry w Trondheim.

Zaczynam dopiero od przyszłego sezonu, do jesieni jestem więc jeszcze swobodny.

Szybko osiągnął pan dojrzałość.

Nie mnie to oceniać. Cieszę się, że w niecałe dwa lata po ukończeniu studiów objąłem stanowisko szefa jednej z najlepszych orkiestr w Norwegii, o znaczącej pozycji w Europie. Wierzę, że z muzykami z Trondheim przeżyję piękne chwile.

Oni dobrze pana znają?

Byłem tylko na jednym koncercie – dałem go w czwartek. W poniedziałek zaproponowano mi posadę, mimo że orkiestra poszukiwała dyrektora od kilku sezonów i po moim występie miało przyjechać kilku potencjalnych kandydatów. Nie wahałem się ani chwili. Podpisaliśmy kontrakt na trzy sezony. W pierwszym muszę tam pracować przez siedem tygodni, w następnych – po osiem. To dla mnie komfortowa sytuacja, daje mi możliwość dalszego poznawania nowych orkiestr.

Co ma pan takiego w sobie, że łatwo zdobywa pan uznanie?

Nie wiem, ale muzycy w Trondheim wykazali ogromną cierpliwość, bo jako dyrygent bywam trudny i uparty. Próbowaliśmy X symfonię Szostakowicza i siedem nut rozpoczynających jej trzecią część graliśmy chyba ze 30 razy.

Udało się w końcu tak, jak pan chciał?

Idealnie.

Na co dzień też pan bywa uparty?

Obawiam się, że tak. Ale najwięcej mogłaby na ten temat powiedzieć moja żona.

Nie ma pan tremy, stając przed nieznaną orkiestrą, w której prawie każdy mógłby być pana ojcem?

A nawet dziadkiem – w niektórych grywają muzycy z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. Ale nie boję się rozmów z nimi, bo wiem, że łączy nas jedno: kochamy muzykę. Natomiast trema dopada mnie czasami, gdy po raz pierwszy zaczynam dyrygować jakimś utworem.

Zawód dyrygenta bardzo się ostatnio odmłodził.

Chyba nawet zapanowała moda na młodych dyrygentów. Coraz rzadziej można usłyszeć stwierdzenie, że dojrzałość w tym zawodzie osiąga się dopiero po sześćdziesiątce.

Na koncercie widać, że pan potrafi precyzyjnie porozumiewać się z muzykami. Kto pana tego nauczył?

Antoni Wit, który był moim profesorem w warszawskiej Akademii Muzycznej, powtarzał za swoim profesorem, Krzysztofem Pendereckim, że student uczy się sam. I to jest niezwykle mądre. Profesor jest po to, żeby kontrolować, czy rozwijam się w dobrym kierunku, dlatego wiele zawdzięczam profesorowi Witowi. Dla mnie najważniejsze jest to, by dyrygowanie było sugestywne dla orkiestry, żeby zrozumiała, jaki nastrój chcę osiągnąć i jak muzyka ma brzmieć. Często w ogóle zamykam oczy, co pozwala mi się bardziej skupić. Dlatego też lubię dyrygować bez nut.

Najpierw trzeba je zapamiętać...

To nie jest trudne, między koncertami mam z reguły kilka dni wolnego i są jeszcze wakacje. Wystarczy partyturę przegrać kilka razy na fortepianie, potem można już z pamięci. To jest etap najłatwiejszy. Kiedy zaś poznamy wszystkie nuty, trzeba z nich ułożyć własną interpretację i ta praca nie ma końca, zawsze można coś udoskonalić.

Dla laika zapamiętanie trwającej około godziny symfonii rozpisanej na 100 muzyków musi graniczyć z cudem.

Zawsze miałem dobrą pamięć, co już w szkole okazało się bardzo przydatne – do klasówki uczyłem się przez dwie przerwy, a do matury z fizyki – jedną noc. Zdałem bardzo dobrze, a na zajęcia nie uczęszczałem zbyt często. W liceum sporo wagarowałem, wolałem pójść do szkoły muzycznej, żeby sobie pograć.

Od dziecka chciał być pan dyrygentem?

Jestem pierwszym muzykiem w rodzinie. Ojciec marzył, że zostanę piłkarzem, rozpocząłem nawet treningi. Do szkoły muzycznej w Pabianicach przypadkiem zaprowadził mnie mój piłkarski przyjaciel. Kiedy odkryłem muzykę, postanowiłem, że zostanę kompozytorem, ale moje utwory okazały się okropne.

Przecież zdobywał pan za nie nagrody.

Jednak nie uważam się za kompozytora, to tylko hobby. Co prawda dzięki temu zadebiutowałem w roli dyrygenta. Napisałem w szkole utwór na orkiestrę, poprosiłem kolegów, żeby zagrali. Miałem 15 lat, dyrygowałem pałeczką od ryżu z doczepioną rączką z modeliny. Bardzo mi się to zajęcie spodobało.

Jest coś jeszcze w pana życiu poza muzyką?

Interesuje mnie wiele dziedzin – od fizyki po astronomię. Ale i tak najważniejsza jest muzyka i studiowanie partytur. To największa pasja.

Jaki będzie następny rok?

W Polsce czeka mnie ten jeden koncert w Filharmonii Narodowej. Zagram też z Sinfonią Varsovią, ale na otwarcie festiwalu w Szlezwiku-Holsztynie. Za to wiosną debiutuję w USA – z Indianapolis Symphony. Później zagram z Houston Symphony, z którą pojadę również na jeden z najbardziej znanych festiwali do Chicago. Będzie też dużo występów z nowymi orkiestrami i wrócę do tych, z którymi już pracowałem, co zawsze jest miarą pewnego sukcesu.

Jakie ma pan marzenia?

Chciałbym kiedyś poprowadzić taki koncert, z którego byłbym całkowicie zadowolony.

*o nich też było głośno

Rok 2009 nie był czasem błyskotliwych debiutów, za to potwierdzili swą pozycję artyści już znani, choć często także młodzi. Zdumiewa aktywnością i energią dyrygent Łukasz Borowicz, nie zważając na niepewny los kierowanej przez niego Polskiej Orkiestry Radiowej, przygotował bardzo ciekawy sezon koncertowy w Studiu im. Lutosławskiego. W Operze Narodowej wydarzeniem stała się premiera „Zagłady domu Usherów” Glassa, którą zrealizowała debiutująca na tej scenie reżyserka Barbara Wysocka. Największą operową gwiazdą 2009 roku była natomiast Olga Pasiecznik. Do swego bogatego dorobku dopisała dwie wybitne kreacje: w „Orfeuszu i Eurydyce” Glucka (Opera Narodowa) oraz w monodramie haendlowskim „Tre donne” (Warszawska Opera Kameralna). Tytuł kompozytora roku powinien otrzymać Tadeusz Wielecki. Bardziej dotąd znany jako dyrektor Warszawskiej Jesieni doczekał się wreszcie autorskiego koncertu monograficznego, który przygotował mu Nowy Teatr. Ta bezdomna instytucja potrafi organizować interesujące koncerty nowej muzyki. Ulubieńcem publiczności stał się 13-letni pianista Jan Lisiecki – jego występ na festiwalu „Chopin i jego Europa” przyjęto entuzjastycznie. Nastąpiło też wyraźne ożywienie w tańcu. Krzysztof Pastor, który wiosną został szefem Polskiego Baletu Narodowego, wystawił dwie ważne premiery: „Tristan” oraz „Kurt Weill”. Nowego ducha w taniec nowoczesny tchnęła Edyta Kozak, nie tylko jako choreografka, ale i organizatorka międzynarodowego festiwalu ciało/umysł.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane