Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dźwięk po obu stronach horyzontu

Dominika Węcławek 02-12-2010, ostatnia aktualizacja 06-12-2010 11:11

Muzyk i pisarka, kompozytor i artystka audiowizualna. Małżeństwo. Oboje opowiadają o nowej płycie wspólnego projektu ParisTetris, solowej płycie Marcina i atmosferze nieustannej próby.

Marcin  Masecki  i Candelaria Saenz  Valiente  – małżeństwo permanentnie tworzące
autor: Danuta Matloch
źródło: Fotorzepa
Marcin Masecki i Candelaria Saenz Valiente – małżeństwo permanentnie tworzące
autor: Danuta Matloch
źródło: Fotorzepa
autor: Danuta Matloch
źródło: Fotorzepa

Sprawiacie wrażenie osób o silnych charakterach i doskonale wiedzących, co chcą osiągnąć. Łatwo wam się ze sobą pracuje?

Marcin Masecki: Mi się z Candi pracuje bardzo dobrze. I w trasie, i w studio jest profesjonalistką.

Candelaria Saenz Valiente: Strasznie mi miło. Owszem, praca przychodzi nam bardzo łatwo, dysponujemy ogromnymi zasobami dobrej woli. Poza tym Marcin uwielbia debilizm, a ja dostarczam mu go w dużych ilościach (śmiech). Oboje lubimy się zgrywać.

Pomysł projektu ParisTetris zrodził się podobno z potrzeby twórczego zagospodarowania czasu kreatywnej żonie. Jak jest teraz? Czy coś się zmieniło?

Candi: Na początku Polska była dla mnie jak więzienie. Nie przeszkadzało mi to, bo jestem sadomasochistką, jak każdy. Przygody z tego typu torturą przybliżają człowieka do prawdy, którą jest nuda, a w końcu śmierć. Teraz, ponieważ mam tu przyjaciół, Polska to dla mnie samo szczęście i radość. Nawet architektura mi się podoba. Akceptuję Kabaty, w Radomiu się śmieję.

Pierwsza płyta ParisTetris była bardzo awangardowa, „Honey Darlin’” pokazuje, że eksperymenty mogą pójść jeszcze dalej. Czy ty, Candi, masz potrzebę nieustannego przesuwania granic?

Candi: Powinnam je przesuwać, muzycznie będę się mocno starała. Ta potrzeba jest dla mnie wyraźniejsza w literaturze, gdzie świadomie popycham swoje pisarstwo na drugą stronę horyzontu.

Na „Honey Darlin’” horyzonty pomagał przesuwać wam Eddie Stevens, producent znany ze współpracy z Moloko i Roisin Murphy. Dogadywaliście się?

Marcin: Bardzo dobrze. Przemiły gość. Oczywiście nie było łatwo i nie obyło się bez kompromisów. Ale tak jest zawsze. Eddie mieszka i pracuje w Londynie. Na początku wysłaliśmy mu materiały z sesji nagraniowych w Buenos Aires i daliśmy wolną rękę. ]Nie chodziło nam tylko o zmiksowanie, ale o śmiałe dodawanie i odejmowanie wedle uznania. Co też Eddie zrobił. W stopniu ogromnym. Zbyt dużym. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że poszczególne pomysły są bardzo fajnie, tylko że jest ich za dużo. Więc zaczęły się negocjacje. Codziennie sesje przez Skype i wysyłanie sobie nawzajem propozycji oraz kontrpropozycji. Po jakimś czasie zmęczyliśmy się ograniczeniami komunikacji internetowej i Eddie postanowił wpaść do Warszawy na dwa dni, żeby usiąść wspólnie w studio i zdecydować ostatecznie, co wchodzi, co nie, dlaczego i po co. No i mamy teraz efekt końcowy, który jest naszym wspólnym dzieckiem. Na szczęście jesteśmy zadowoleni.

Marcin, „John” – twoja druga solowa płyta – powstawała w Buenos Aires, Warszawie i Poznaniu. Ale słuchając jej, ma się wrażenie uczestniczenia w jednej, trwającej godzinę próbie…

Marcin: Na to może się składać wiele czynników. Nagrywałem przez cały 2010 rok. Wszędzie, gdzie tylko się dało. W domu, w klubie po koncercie, u cioci na imieninach... Na koniec powybierałem ciekawsze utwory i zrobiłem kompilację. Poza tym lubię przenosić estetyczne elementy ćwiczenia – pomyłki, zawahania, powtarzanie trudnych fragmentów, przerywanie w połowie – do sytuacji bardziej oficjalnej, jaką jest koncert lub płyta. Stąd pewnie to wrażenie uczestniczenia w próbie.

Candi, ile jest muzyki w waszym domu? Co można by nagrać, gdyby zaczaić się w nim z odpowiednim sprzętem?

Candi: Gdybym w dowolnym momencie podeszła do Marcina z mikrofonem w dłoni, nagrałabym prawdopodobnie, jak gra Bacha albo zarejestrowałabym dźwięk gapienia się na ścianę, bo właśnie te dwie czynności wykonuje tam najczęściej. Jeżeli uskutecznia swoje improwizacjo-kompozycje, to pewnie znaczy, że nagrywa, i właśnie to słychać na najnowszej płycie. Większość muzyki Marcina rozbrzmiewa w jego głowie. To taki autystyczny typ. Zdecydowanie nie muzykomaniak, który odczuwa potrzebę stukania w klawisze, tak jak grafomani potrzebują pisać.

A nie kusiło cię, Marcinie, dołożenie swojej cegiełki do obchodów roku Chopinowskiego?

Marcin: Jedyny pomysł, jaki miałem naciskany przez rozmaite instytucje, to zagranie mazurków w wersji ludowej czy też ludawej. Nie chodzi o to, żeby używać akordeonu, skrzypków i robić cepelię, tylko żeby przenieść je z filharmonii do karczmy. Albo gdziekolwiek, byleby nie w filharmonii. Grałbym na rozstrojonym pianinie, na przykład lekko pijany, z ludowym przytupem. Zero fraka i finezji, ale nuty te same. Jedynie surowsza interpretacja. Nie wiem sam... I może polonezy też bym zagrał tak bardziej tanecznie, przyziemnie.

— tłumaczenie Piotr Kaliński

Życie Warszawy

Najczęściej czytane