Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Jestem ćpunem życia

Michał Kołodziejczyk 22-07-2017, ostatnia aktualizacja 22-07-2017 08:33

W Polsce MMA kojarzy się z nakoksowanymi facetami. Ludzie myślą, że jesteśmy zbirami – mówi Michałowi Kołodziejczykowi mistrzyni UFC Joanna Jędrzejczyk.

źródło: Getty Images
 Krzyczę głośno, że nie jesteśmy magmą,  że mamy coś do powiedzenia, że nie trzęsą nam się ręce, że nie jesteśmy głupi. Kiedyś były czasy Kazimierza Deyny, później Andrzeja Gołoty, teraz są czasy MMA
źródło: AFP
Krzyczę głośno, że nie jesteśmy magmą, że mamy coś do powiedzenia, że nie trzęsą nam się ręce, że nie jesteśmy głupi. Kiedyś były czasy Kazimierza Deyny, później Andrzeja Gołoty, teraz są czasy MMA

Plus Minus: Jaki jest pani wymarzony mężczyzna?

Wrażliwy.

Myślałem, że...

Nie, nie lubię dużych, ostrych i wysportowanych facetów. Nie tego szukam. Ważne jest zrozumienie, rozmowa. Mój facet jest ciepły i pełen miłości, poza tym czuję, że mogę mu ufać. Jest oddany dla domu i bliskich. Życie ze mną nie jest łatwe, ale Przemek to rozumie, bo sam był sportowcem i wie, z czym to się je.

A z czym to się je?

Pyta czasem, gdy wylatuję do Stanów: „Znowu musisz mi uciekać na trzy miesiące?". A przecież nie mam go po co zabierać. Każdy z nas ma swoje życie, zabiorę go na te trzy miesiące i co? Każę na siebie patrzeć jak na obrazek? Swoją przyszłość wiążemy z Polską, Warmią, Olsztynem. Umówiliśmy się na taki związek na odległość. Nie jest łatwo, ale przecież wyjeżdżam na chwilę, zaraz wracam. Teraz jestem sportowcem, ale to tylko epizod w moim życiu.

To kim pani jest na co dzień?

Normalną dziewczyną. Kiedyś przeczytałam jakąś książkę pełną rad, jak być dobrą kobietą. Część z nich wykorzystuję. Na przykład: „Nie powinno się krytykować przyszłej teściowej, bo to zniechęca partnera". No to staram się nie krytykować. Nie można też myśleć tylko o tym, żeby dobrze wyglądać. Zwariowałabym, gdybym musiała zrywać się o szóstej, żeby się umalować, tylko po, żeby mój przyszły mąż nie zobaczył mnie bez makijażu. Bo jeszcze pomyślałby, że jestem brzydka. Każda kobieta musi też trochę ugotować, posprzątać i uprasować.

I naprawdę pani to robi?

Prasowanie za bardzo mi nie wychodzi. Kiepska w tym jestem, ale jak się postaram, to nie słyszę narzekania. Gotuję za to całkiem nieźle, zwłaszcza włoskie dania. Kiedy trenuję w Stanach przed walką, muszę jeść bezglutenowo, więc gdy wreszcie nie muszę się ograniczać, to przygotowuję pyszne makarony i inne mączne rzeczy. Pytał pan o moją codzienność – dla narzeczonego jestem jednocześnie dziewczyną i kumplem. Rozumie pan? W piłkę pójdę pograć i do łóżka też pójdę.

Lubi pani dzieci?

Lubię. I kiedy przyjdzie na nie czas, to zrezygnuję ze sportu. Jestem takim ćpunem życia. Jak coś robię, to na 100 procent, nie lubię załatwiać spraw po łebkach. Teraz jest czas na karierę i staram się wycisnąć z tego, ile się da. A jak przyjdzie czas na małżeństwo i macierzyństwo, to skoncentruję się tylko na tym. Ludzie mówią, że nie wytrzymam bez sportu, że do niego wrócę, ale znam siebie i wiem, że tak nie będzie. Chcę z każdego dnia czerpać radość i energię. I chcę dawać jej jak najwięcej ludziom, którzy są dla mnie ważni.

Daje pani też trochę radości tym, którzy osobiście pani nie znają. Czuje pani, że jako sportowiec, może być traktowana jako wzór?

Nie lubię o tym mówić. Nauczyłam się już, że jak ktoś mi mówi miłe rzeczy, to dziękuję, ale był czas, kiedy takie słowa bardzo mnie zawstydzały. Kiedy byłam młodsza też szukałam wzorców, miałam swoich idoli i to bardzo dziwne uczucie, gdy słyszę, że sama teraz nim się stałam. Podchodzą do mnie rodzice dzieciaków i mówią: „Moja córka, mój syn, chcą być jak pani". Tak, to jest coś wspaniałego. Myślę, że moja historia stała się jeszcze bardziej prawdziwa po publikacji biografii, w której jasno określiłam, że tak naprawdę w życiu najważniejsze jest bycie w zgodzie z samym sobą.

No, w książce były różne rzeczy. O dawaniu chłopakom w nos na dyskotece także.

Jestem dorosłą osobą, świadomą tego, co robię, co mówię i jaką historię mam za sobą. Za wszystko odpowiadam. Nigdy nie wykorzystywałam swoich umiejętności do złych spraw. Pokazałam za to, jak ciężką pracą można coś osiągnąć i jeżeli mój przykład może dokonać choćby małej zmiany w życiu innej osoby, to będę bardzo szczęśliwa. Na krytykę też jestem gotowa, chociaż akurat po autobiografii nie otrzymałam żadnych negatywnych głosów. Ludzie mówią, że jestem prawdziwa.

To dla pani ważne?

Kiedyś, gdy jeszcze nikt mnie nie znał, udzieliłam wywiadu regionalnej telewizji. Obejrzałam to później i zrobiłam się czerwona ze wstydu. Że się jąkam, że powiedziałam to, czego nie chciałam, a zostało mi narzucone przez dziennikarza. Wtedy powiedziałam „dość" i postanowiłam albo pokazywać się taką, jaka jestem naprawdę, albo w ogóle się nie pokazywać. Przecież jestem zwariowana, pozytywna, uśmiechnięta, przecież wiem, co chcę osiągnąć w życiu. Wcześniej czy później prawda wychodzi na jaw i udawanie kogokolwiek nie ma sensu. Nie można dziś zachowywać się tak, a jutro inaczej. Wiem, że na spotkanie biznesowe nie mogę przyjść w dresie, ale wiem też, że w domu mogę się wyszaleć i robić głupoty. Od wielu lat pokazuję, że jestem tą samą osobą, że się nie zmieniłam. To też jest klucz do sukcesu.

Słyszałem, że jednak się pani trochę zmieniła. Jest pani mniej otwarta na ludzi?

Tylko tyle, ile wymusiły okoliczności. Byłam jak moja mama – zawsze dobra, a później dostawałam po tyłku. Brakowało mi asertywności, nie mówiłam tego, co leżało mi na sercu. Pracowałam nad tym i się udało. Teraz wolę głośno stwierdzić: „Hej Stefka, nie podoba mi się to i to, wkurza mnie, jak tak robisz", niż obgadać Stefkę za jej plecami. W dzisiejszych czasach to rzadkie, ludzie w rozmowie twarzą w twarz nie mają odwagi.

Wydaje się pani świadomie sterować swoim wizerunkiem, także medialnym. Z jakim produktem ma się kojarzyć marka „Jędrzejczyk"?

Nie tworzę żadnego wizerunku. Chcę tylko udowodnić, że zawodnicy MMA są wartościowymi ludźmi. To nie jest łatwa sprawa, bo kiedy widzę jakąś konferencję w Polsce przed walką, to siedzi tam dwóch nakoksowanych facetów, którzy wyzywają się od cweli. Wtedy właśnie pan Nowak i pani Kowalska wyrabiają sobie zdanie o mojej dyscyplinie. MMA kojarzy się u nas ze zbirami, sportem dla osiłków, którzy próbują sobie dorobić, bo na bramkach w nocnych klubach za dużo nie zarabiają. Za granicą się nas szanuje, ceni się nas, jesteśmy partnerami do dyskusji dla artystów, polityków. Conor McGregor przetarł szlak i pokazał, jak zarobić setki tysięcy dolarów. Może nie jestem pionierem MMA w Polsce, ale na pewno jestem jedną z pierwszych osób, która wprowadza ten sport do mainstreamu. Pokazuję, że mogę być ambasadorem Mercedesa czy O'Shee, a tu nie chodzi tylko o korzyści dla mnie, ale także dla tych, którzy pójdą moją ścieżką. Krzyczę głośno, że nie jesteśmy magmą, że mamy coś do powiedzenia, że nie trzęsą nam się ręce, że nie jesteśmy głupi. Kiedyś były czasy Kazimierza Deyny, później Andrzeja Gołoty, teraz są czasy MMA.

Już są?

Badania popularności pokazują, że nasza dyscyplina wygrała już z boksem. Oczywiście, nie ma nas na igrzyskach i pewnie długo nie będzie, a olimpiada to jednak przepustka do ekskluzywności, ale rośniemy w siłę z każdym miesiącem. MMA jest bardzo widowiskowe i przynosi zyski. Można zarobić duże pieniądze, pracować ze znanymi markami. Ludzie widzą tylko nasze walki w oktagonie, ale w treningu wykorzystujemy metody z kilkunastu innych dyscyplin. Trzeba przekonać niedowiarków – nie, nie chodzimy po dyskotekach bić ludzi, nie zabijamy swoich szarych komórek. Myślę, że gdyby kibice mieli okazję porozmawiać z zawodnikami MMA, mogliby poznać ich z zupełnie innej strony.

I jaką by panią poznali?

Interesuję się wspinaczką. Na pewno do niej wrócę, kiedy przestanę walczyć. W przyszłości chcę otworzyć własną kawiarnię, chcę być sommelierem i baristą. W czasie wolnym nie odbijam z nudów piłki o mur, ale czytam książki. Lubię wyjść na deskorolkę, podobają mi się sporty ekstremalne. Mam naprawdę różne zainteresowania, a sala treningowa jest teraz dla mnie po prostu pracą. Przygotowanie do walki to „Dzień Świstaka". Wstać dwie godziny przed treningiem, zjeść, spotkać się z dietetykiem, fizjologiem, spać. Mam dzień wypełniony od rana do wieczora.

Zmieniając wizerunek MMA w Polsce, walczy pani ze stereotypami?

Myślałam, że w XXI wieku nie ma czegoś takiego jak stereotyp. Że nie ma już podziału na zawody męskie i żeńskie. Nie robię niczego na siłę, myślę, że wszystko przyjdzie z czasem. Także świadomość u kibiców.

Proszę wybaczyć, ale raczej nie kojarzy się pani z książkami, kiedy podczas ważenia przed walką patrzy pani w oczy przeciwniczce.

To jest MMA, a nie szachy, gdzie robisz ruch, walisz w zegar i czekasz pół godziny, aż rywal zdecyduje się podnieść rękę. Ważenie nie jest może wizytówką mojego sportu, ale jego ważną częścią. To nie jest przedstawienie, tu nie ma gry aktorskiej, to są naturalne emocje. Przez wiele tygodni przygotowuję się do konkretnej walki, przeciwko konkretnej przeciwniczce, która krzyczy mi w nos, że zabierze mi mistrzowski pas. A ja nie chcę, żeby mi go zabrała, nie chcę przegrać. Za dużo potu, krwi i łez kosztowało mnie dojście do miejsca, w którym jestem, bym teraz spuściła głowę i spokojnie czekała na rozwój wypadków. Odpowiadam więc w tym samym tonie, że podczas walki udowodnię, kto jest mistrzem. To tylko mocne słowa czy spojrzenie głęboko w oczy, pokazanie, że jest się nie tylko silnym fizycznie, ale także psychicznie. Część walki, ta mniej ważna. Prawdziwy sport jest w oktagonie.

Marco Materazzi sprowokował Zinedine'a Zidane'a, mówiąc brzydkie słowa o jego siostrze. Przy ważeniu też staracie się nawzajem wyprowadzić z równowagi?

Nie spotkałam się z czymś takim, to raczej faceci mają w genach podobne zagrywki. Kiedy słyszę o tym, że zostanę zmiażdżona, sugeruję poczekać do mojego pierwszego ciosu. „Wy wszystkie zawsze dużo mówicie" – tłumaczę. Bo walka to tak naprawdę wisienka na torcie. Walki wygrywa się tygodniami przygotowań. Żeby wygrać z kimś, najpierw trzeba wygrać z samym sobą. Mnie też się nie chce czasami z łóżka wstawać.

I co sprawia, że jednak się udaje?

Mam ciężkie momenty, jestem tylko człowiekiem, kruchą osobą. Ale wiem, czego chcę i wcale nie chodzi tylko o sukcesy sportowe. Jeśli chcę zjeść śniadanie, to muszę je sobie zrobić. To bardzo proste. Jeżeli nie wstanę z łóżka i nie pójdę na trening, to zrobię krok w tył. Nie będę się rozwijać. Sport na takim poziomie wymusza systematyczność – do walki, która odbędzie się za kilka miesięcy, muszę rozpocząć przygotowania już dziś. Trzeba pracować i odhaczać każdy dzień. Zamiast mieć pretensje do wszystkich wokół i do całego świata, zaczynam od siebie. Żeby spełnić marzenia, nie wystarczy o nich myśleć i wizualizować sobie zwycięstwa. Trzeba działać, by stały się rzeczywistością. Niektóre dziewczyny marzą o bogatym mężu, wielkim domu i świetnym samochodzie. A ja wolę na wszystko zapracować sama. Nie chcę być córką tatusia, chociaż tatuś akurat też niczego nie ukradł.

Została pani wychowana w szacunku do pracy?

Tak, rodzice mnie tego nauczyli. Pamiętam, jak wcześnie wstawali, właściwie to w środku nocy. Od 20 lat mają swój sklep. Zrywali się o trzeciej nad ranem, żeby towar z targu przywieźć. Wtedy mały lokalny biznes rozkwitał, to nie były czasy, gdy wszystko zjadały wielkie supermarkety. Tata wracał później do domu i nam gotował, kładł się spać, a kiedy się budził, wracał do sklepu pomagać mamie. Nie mieliśmy w domu dużo pieniędzy, byliśmy normalną rodziną. Moi rodzice nie byli bogaci, ale dostałam od nich wszystko, czego potrzebowałam – ciepło, wsparcie. Dawali mi tyle, ile mogli. Teraz dzieciaki mają czasem więcej sprzętu niż talentu. Mama i tata nauczyli mnie ciężkiej pracy, zarabiania pieniędzy. Zawsze lubiłam pieniądze, ale przy tym nie straciłam szacunku do ludzi. Widziałam z bliska, ile wszystko kosztuje wyrzeczeń.

Pomagała pani w sklepie już jako utytułowany sportowiec.

Tak. Miałam już pas, kiedy szwagier się dziwił, że podwijam rękawy i idę za ladę. MMA nie było jeszcze wtedy tak popularne, nie byłam magnesem, który przyciągał klientów. Zresztą dwa razy obroniłam pas, a nadal pomagałam rodzicom. Ludzie mnie nie zaczepiali, dopiero niedawno to się zmieniło.

A panią zmieniły pieniądze?

Pędzimy za pieniędzmi, zostawiając naprawdę ważne rzeczy. Banknoty nigdy nie zasłoniły mi oczu. Jestem osobą wierzącą i chcę po sobie zostawić coś wartościowego, a nie wielki dom albo maybacha w garażu. Wartościowe jest to, co zostaje w pamięci ludzi. Reszta przepadnie, reszta się nie liczy. Jeśli chcesz zwariować przez pieniądze, zrobisz to nawet, mając ich niewiele. Oczywiście – trzeba się nagradzać, bo to motywuje do kolejnych sukcesów, ale nie skupiam się na dobrach materialnych. Dzięki nim życie wcale nie jest łatwiejsze.

Mówi pani: „Jakbym chciała, to dałabym sobie radę w korporacji".

Bo lubię się poświęcać i wiem, że ciężka praca prowadzi do wielkich rzeczy. Kiedy słucham, że kogoś wkurza robota, że szef jest zły albo że dziewczyna musiała dojść do awansu przez łóżko, to mnie szlag trafia i nie wierzę w takie bzdury. Łatwo jest oceniać. Chcesz awansować albo dostać podwyżkę? To pokaż, że na to zasługujesz, że jesteś tego wart, a nie że przychodzisz o ósmej rano, a o szesnastej stoisz już w windzie na dół. Poza tym robisz sobie pięć przerw na kawę i dziesięć na papierosa. Chcesz od życia więcej, to podwiń rękawy. Przecież ja też rozpoczęłam studia, bo nie wiedziałam, czy mi w sporcie wyjdzie.

Aż tak?

Przecież w Polsce MMA nie jest nawet oficjalnie zarejestrowane jako dyscyplina. Ludzie patrzą teraz na mnie i widzą wierzchołek góry lodowej. Przez kilka lat dzwoniłam po 100 razy dziennie i w słuchawce słyszałam tylko przerywany sygnał. „Nie sponsorujemy bijatyk", „Kim pani w ogóle jest?". Waliłam głową w ścianę. Teraz wiele osób chce się przypiąć do mojego sukcesu, nie wiedząc, ile kosztowało, żeby w ogóle zacząć. Dla mnie liczą się ludzie, nie chcę napchać kieszeni pieniędzmi i uciec. Skończyłam wiele kursów, pracowałam w siłowni, bo zawsze wiedziałam, że sport nagle może się skończyć. Mogę nie mieć szczęścia, środków na rozwój. Miałam stać bezczynnie i biadolić, że miałam wielki talent, ale nikt mi nie pomógł go wykorzystać? To nie w moim stylu.

Rodzina nie traktuje pani jak bankomatu?

Uwielbiam robić prezenty. Jakieś drobne. Jesteśmy wszyscy blisko ze sobą, darzymy się wielkim szacunkiem i nigdy nie poczułam się przez bliskich wykorzystywana. Narzeczonego miałam tego samego, nawet gdy środki na koncie nie starczały mi na odżywki i zastanawiałam się, czy stać mnie będzie na udział w kolejnych zawodach. Mówi się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Pracujemy razem, mój kuzyn Karol zajmuje się kwestiami medialnymi, siostra Kasia jest księgową. Mam do nich zaufanie, kochamy się, wspieramy, mamy do siebie pełne zaufanie, ale jak coś jest nie tak, mówimy od razu, co nas boli. Czasem nawet na siebie krzyczymy. Biznes to biznes.

Ma pani dwie siostry. Może tata marzył o synu, a pani przez wybór dyscypliny starała mu się jego brak wynagrodzić?

Raczej nie. Ale na pewno zabrałam siostrom energię, przebojowość. Od małego tak było. Wracałyśmy do domu, tornistry w kąt i na dwór, a tam czekało z pięćdziesięcioro dzieciaków do gry w lokalną odmianę baseballa. Różnie bywało, takie osiedlowe nieporozumienia też się zdarzały. Walczyłam o nasze prawa, chociaż byłyśmy młodsze. Czułam się odpowiedzialna także za siostrę, ona często płakała.

A pani płacze?

Jak rozstawałam się ze swoim pierwszym czy drugim chłopakiem i się popłakał, to jakoś dziwnie się poczułam. Zaczęłam się zastanawiać, czy może ja też powinnam zacząć płakać? Wtedy jakoś nie wyszło. Zawsze byłam jednak bardzo uczuciowa i wrażliwa, ale chyba do dzisiaj ludzie tego nie widzą. Bardzo łatwo się wzruszam. Miałam taki burzliwy okres relacji ze swoim tatą, przedstawiałam mu swoje racje, on miał swoje. Nie wiem, czy to był bunt nastolatki, bo raczej nie byłam trudnym dzieckiem w wychowaniu, ale wiem, że to po nim odziedziczyłam charakterek. Kiedy się kłóciliśmy, często płakałam, bo prawda rozsadzała mi klatkę piersiową. Tak bardzo chciałam mu przedstawić to, jak sprawa wygląda z mojego punktu widzenia. Musieliśmy się docierać, mój tata to stary Kurp, a stamtąd są uparci ludzie. Teraz mamy świetne relacje.

Nie boi się o panią?

Oczywiście, że się boi. Był jednym z większych przeciwników mojej przygody z MMA. Wspiera mnie jednak, ogląda walki, gdyby lubił latać, byłby pewnie na każdej. Mama też oglądała mnie na żywo, ale powiedziała, że to były dwa razy: pierwszy i ostatni. Dla rodziców zawsze pozostanę dzieckiem. Mam jakieś guzy, ale to przecież nic poważnego, jakieś powierzchowne sprawy. Przemek też się martwi, kiedy na przykład boli mnie głowa. Zawsze jest jakieś ryzyko, że to, co robię teraz, odbije się w przyszłości, ale głowa boli mnie akurat przez zmiany pogody. Wiem to, bo w UFC (Ultimate Fighting Championship – amerykańska organizacja mieszanych sztuk walki – przyp. red.) regularnie przechodzimy dokładne badania. Tomograf, rezonans, krew, oczy, narządy wewnętrzne – wszystko jest pod kontrolą. Naprawdę dbam o zdrowie. Zresztą idąc do biura, też można mieć wypadek, można się przewrócić w tym pędzie za pieniędzmi albo obudzić u lekarza ze zdiagnozowanym glejakiem. Trzeba się cieszyć życiem, codziennie. Pytania o to, czy uprawiam męską dyscyplinę, są już śmieszne. Mając 16 lat, poszłam na trening muay-thai (tajski sport walki – przyp. red.) po to, żeby zrzucić wagę. Odkryłam jednak w sobie talent, poczułam, że się w tym odnajduję.

A jako kobieta – nie boi się pani o swoją urodę?

Nosa nie miałam złamanego, rozcięcie też się nie zdarzyło. Mam jakieś blizny na dłoni, bo doszło do mechanicznego uszkodzenia kości przez złe podejście do zbijania wagi. Zmieniłam dietetyka. Dzisiaj jestem w sukience, mam siniaki na nogach, ale się ich nie wstydzę. Nie jestem modelką.

Szpilki podobno też musi pan kupować o rozmiar za duże.

Ostatnio musiałam poszerzyć swoje ulubione Loboutinki. Pan pewnie tego nie zrozumie, ale jak dobre buty, to muszą być z czerwoną podeszwą. Niestety, małe palce mam po treningach powybijane. Myślałam o tym, żeby to naprawiać chirurgicznie, ale mój fizjoterapeuta powiedział, że to bolesne, a efekt nie zawsze jest zgodny z oczekiwaniami. Ale przecież siedząc przez osiem godzin przy biurku też można dostać garba.

Lubi się pani stroić?

Jestem energiczna, lubię dżinsy i sportowe buty. Zawsze taka byłam. Z dziewczynami ubrana w sukienkę grałam w klasy, a potem chłopcy przychodzili do mojej mamy i pytali: „Pani Aniu, a pójdzie Aśka z nami pograć w piłkę?". I Aśka szła. Lubię sportowy tryb życia i tak też się ubieram. Włosy rozpuszczone to mam raczej w sypialni albo jak wychodzę na bankiet.

A często pani wychodzi?

Czasami. Chociaż staram się unikać imprez, nie idzie to jakoś w parze z moimi treningami. Teraz skupiam się na karierze sportowej.

Jest pani jednym z nielicznych sportowców z sukcesem, na którego nie wylewa się wiader pomyj w internecie. To dlatego, że została pani na ziemi?

Na mnie też wylewają pomyje, na wszystkich wylewają. Nie boli mnie to, dziwię się, że ludzie mają problem z tym, jak są postrzegani przez innych. Osobiście prowadzę swoje kanały social mediów, sama odpisuję na wszystkie komentarze, bo chcę, aby profil był prawdziwy, autentyczny – taki, jaka jestem. Komentarzy o sobie w portalach jednak nie czytam.

Dlaczego?

W internecie byłam już lesbijką, bezpruderyjną, sprzedajną zdzirą. Byłam biedną, brzydką, małocycatą, ale za to dużozębatą dziewczyną. Szkoda czasu. Bardzo podoba mi się ta reklama z hasłem: „Bądź bohaterem w swoim domu". Liczy się to, co mówi mój narzeczony, rodzina, przyjaciele.

Podobno teraz nie może już pani spokojnie na piwo wyskoczyć?

Po ostatniej walce wiele się zmieniło. Stałam się rozpoznawalna w Polsce, ludzie mnie zaczepiają. To miłe, chociaż z tym piwem to rzeczywiście problem, bo ktoś zrobi zdjęcie i napisze, że skoro jestem sportowcem, to nie powinnam w ogóle pić. Bzdura. Sportowcy mogą pozwolić sobie na piwo, muszą tylko wiedzieć ile i kiedy.

Rozpoznawalność męczy?

Bez przesady, to moja świadoma decyzja. Niektórzy myślą, że redakcje płacą mi za sesje zdjęciowe albo rozmowy w telewizji. Nie, to Karol kursuje kilka razy w tygodniu z Olsztyna do Warszawy, żeby poumawiać moje wizyty w mediach. Sami płacimy za hotel, za paliwo. Jeśli pojawię się na okładce największego magazynu lajfstajlowego w Polsce, to plus dla mnie. Od dwóch lat pokazuję MMA z innej strony.

Wyobraża już pani sobie życie po zakończeniu kariery?

Liczę się z tym, że nie będzie to łatwe. Ciężko mi będzie powiedzieć „stop", a chcę ze sceny zejść niepokonana. Bardzo się cieszę, że ostatnio swoją walkę w dobrym stylu wygrał Tomasz Adamek, bo bardzo go lubię, ale miał już przykre momenty, kiedy przegrywał. Lepiej chyba odejść z lekkim głodem, jako mistrz, niż zostając za długo, dostawać baty od byle kogo.

Boi się pani porażki?

Kiedy trenuję, miewam dość. Zastanawiam się, po co ja to wszystko robię, a nie mogę sobie pozwolić na zwątpienie. Miałam kiedyś uraz, niegroźny, ale strasznie bolały mnie plecy. Człapałam po podłodze, ale powtarzałam, że idę na trening, że dam radę. Jak dziecko – upadam i wstaję. Słabi ludzie w takich krytycznych momentach sięgają po niedozwolony doping. Wtedy właśnie poznaje się klasę i sportowca, i człowieka. Trzeba wziąć się w garść, bo mając świadomość bólu, zwycięstwo smakuje lepiej. A po zwycięstwie mijają dwa dni i chcę znowu przechodzić wszystko od początku. Chcę wracać. Adrenalina i wygrywanie są silnie uzależniające.

Czyli boi się pani porażki.

Tak, ale dlatego czuję jeszcze większą motywację. Wiem, że jeden mój błąd może zakończyć nie tylko walkę, ale pewien etap. Pamiętam o tym, że chociaż za moim sukcesem stoi cała grupa ludzi, to koniec końców sama wchodzę do oktagonu i wszystko, co najważniejsze, zależy tylko ode mnie. Nieważny jest kolor skóry, wyznanie, pochodzenie, nieważne, czy ktoś jest bogaty czy biedny – sukces jest w głowie i sercu. Nie jest łatwo zdobyć mistrzostwo świata, nie jest pewnie też łatwo zostać prezesem giełdowej spółki, ale nie wolno w siebie zwątpić. Łatwo to jest rzucić palenie.

Niby jak?

Trzeba po prostu zrobić to dzisiaj.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

Plus Minus

Najczęściej czytane