Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Piórem i legendą

Leszek Szymowski 02-05-2019, ostatnia aktualizacja 02-05-2019 09:17

Skrzetuski został skazany na karę śmierci, Kmicic nie wysadził kolubryny pod Częstochową, a przeciwko królowi wystąpił wiele lat później.

Prawdziwy Samuel Kmicic był znamienitym żołnierzem, ale na pewno nie wysadził szwedzkiej kolubryny pod Częstochową
źródło: EAST NEWS
Prawdziwy Samuel Kmicic był znamienitym żołnierzem, ale na pewno nie wysadził szwedzkiej kolubryny pod Częstochową

Skrzetuski, który rzymską ma duszę, ten by go nie żywił – tymi słowami tuż po bitwie pod Prostkami Michał Wołodyjowski robi wyrzuty Kmicicowi, że „dobro ojczyzny dla prywaty poświęcił". Dialog między małym rycerzem a chorążym orszańskim jest elementem sceny opisanej w trzecim tomie „Potopu". W powieści Kmicicowi udało się dopaść księcia Bogusława Radziwiłła i pokonać go, jednak magnat, leżąc już z gardłem przyciśniętym szablą, zagroził, że jeśli zginie, to jego ludzie zabiją Oleńkę Billewiczównę – narzeczoną Kmicica. Młody pułkownik cofa więc szablę, bierze księcia Bogusława do niewoli i oddaje go swoim Tatarom. Doszło więc do ostrej rozmowy Kmicica z Wołodyjowskim, gdyż mały rycerz mówił, że „zdrajca wkrótce wolność odzyska". Tak się stało w powieści, jak i w rzeczywistości. Kmicic tłumaczył się i pytał, jak zachowałby się pan Michał, gdyby Radziwiłł więził jego narzeczoną. „Jać się za przykład nie podawam" – odpowiedział Wołodyjowski, ale odwołał się do Skrzetuskiego.

Jan Skrzetuski to w Trylogii postać uosabiająca wszelkie cnoty polskiego rycerza: waleczności w bitwie, szlachetności w życiu i – co Sienkiewicz wielokrotnie podkreślał – umiejętności przedkładania dobra publicznego nad sprawy prywatne.

Zagończyk bez buławy

Widok Bogusława Radziwiłła, wziętego do niewoli, a nie zabitego, musiał poruszyć polskich żołnierzy. Dialog, który przedstawił Sienkiewicz, rzeczywiście mógł mieć miejsce, jednak na pewno nie rozegrał się między Kmicicem a Wołodyjowskim. Prawdziwy Wołodyjowski, który miał na imię Jerzy, prawdopodobnie w ogóle nie brał udziału w bitwie pod Prostkami. Stare księgi kościelne wymieniają Jerzego Wołodyjowskiego, który urodził się w Makowie na Podolu (dzisiejsza Ukraina) w 1626 roku. Pochodził ze szlacheckiej rodziny legitymującej się herbem Korczak, która prawie wiek wcześniej przyjęła katolicyzm. Edukację pobierał u swojego stryja, który w lokalnym klasztorze franciszkanów pełnił funkcję gwardiana. Wybrał jednak karierę wojskową i objął dowództwo chorągwi składającej się z drobnej szlachty mieszkającej w Makowie i okolicach.

Jeśli wierzyć starym kronikom, to Wołodyjowski od najmłodszych lat wykazywał się talentami dowódczymi. Brał udział w wojnach z Kozakami, Turkami i Tatarami, którzy regularnie najeżdżali południowo-wschodnie kresy Rzeczypospolitej. Wszystko wskazuje na to, że w 1648 r., gdy wybuchło powstanie kozackie pod dowództwem Bohdana Chmielnickiego, był mało znaczącym podoficerem w służbie księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. Dopiero po jego śmierci służył pod komendą hetmana Jana Sobieskiego i wówczas jego imię stało się głośne dzięki licznym bitwom z Tatarami i Turkami. W uznaniu zasług bojowych za sprawą hetmana Wołodyjowski otrzymał godność stolnika przemyskiego. Nie wiadomo jednak, bo źródła o tym milczą, ile czasu spędzał w Przemyślu i co dokładnie tam robił. Wiadomo, że był w tym czasie – jako stolnik przemyski – wyjątkowo bogaty. Posiadał bowiem jedno miasteczko, dwa zamki, siedem wsi i 15 tysięcy akrów ziemi.

Trzy lata później, w 1671 roku, Sobieski wysłał Wołodyjowskiego do Chreptiowa, aby objął dowództwo stanicy rycerskiej na południowo-wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Wołodyjowski miał znosić zagony tatarskie, które zapuszczały się w granice Rzeczypospolitej po jasyr (niewolników) i łupy. W tej wiosce znajdującej się na malowniczym wybrzeżu Dniestru, przy dzisiejszej granicy ukraińsko-mołdawskiej, komendant i jego żołnierze spędzili ledwie kilka miesięcy i w tym czasie stoczyli kilkanaście potyczek z Tatarami. Rok później spod Adrianopola wyruszyła przeciwko Polsce potężna armia turecka. Hetman Sobieski przysłał więc rozkaz, aby Wołodyjowski ze swoją chorągwią ruszył do Kamieńca Podolskiego, bo ta twierdza była ważnym, pierwszym punktem oporu na drodze wojsk tureckich. Pół wieku wcześniej, gdy pod potężną twierdzą kamieniecką stanęła armia sułtana Osmana II, monarcha patrzył z podziwem na mury i spytał, kto ją zbudował. „Sam Bóg cudowną miejsca naturą" – usłyszał w odpowiedzi od jednego z oficerów. „Niech ją tedy sam Bóg zdobywa" – powiedział sułtan i kazał zatrąbić na odwrót. Kamieniec pozostał w rękach polskich. Jednak od tamtego momentu twierdza podupadła, brakowało dział i prochu, a nadchodzące wojska tureckie były bardziej liczne i wyposażone w nowsze armaty.

Formalnym dowódcą miasta został Mikołaj Potocki, jednak nie znał się on na sprawach wojskowych. Z tego powodu Sobieski faktycznym komendantem mianował Wołodyjowskiego. Prawdziwy mały rycerz źle się czuł jako dowódca obrony zamku. Ten wspaniały zagończyk wiedział, jak wojować w polu, w otwartej bitwie, ale nie miał zdolności inżynierskich i nie miał pomysłu na to, jak zbudować szańce i obsadzić mury. Prowadził więc jedną „wycieczkę" (czyli zbrojny wypad z twierdzy przeciw oblegającym) po drugiej. Gdy jednak pewnego dnia armaty tureckie wyrządziły wyłom w murze twierdzy, Wołodyjowski zebrał żołnierzy i kazał im szablami blokować wejście. Inżyniera, który mógłby odbudować i uzbroić fortyfikację, niestety w twierdzy zabrakło.

Wielki wybuch

Obrona trwała osiem dni i stawała się coraz trudniejsza. Wołodyjowski był na tyle doświadczonym żołnierzem, że doskonale sobie zdawał sprawę, że dolny zamek musi upaść, a wejście Turków do miasta zakończy się rzezią mieszkańców i niewolą kobiet i dzieci. Opowiedział się więc za kapitulacją, chcąc tylko wynegocjować jak najlepsze warunki.

Turcy zgodzili się na bardzo honorowe rozwiązanie: żołnierze wraz z rodzinami i dobytkiem mieli opuścić miasto, a mieszkańców nie miało spotkać nic złego. Porozumienie gwarantowało im nawet wolność wyznania. Polscy emisariusze potwierdzili warunki i wrócili do twierdzy, a wówczas Wołodyjowski zaczął przygotowywać chorągiew do wyjścia z miasta. Gdy wojsko miało już ruszać, Kamieńcem wstrząsnął potężny wybuch w Czarnej Baszcie, gdzie znajdowała się prochownia i zbrojownia. Eksplozja zabiła żołnierzy. Wołodyjowski zginął od kuli z armaty, która sama wystrzeliła wskutek eksplozji w baszcie. Wybuch spowodował kurlandzki oficer o nazwisku Hekling, który nie mógł się pogodzić z oddaniem twierdzy w ręce wroga. W geście protestu zapalił prochy. „Postępek bohaterski, lecz nie bardzo rozumny" – pisał Paweł Jasienica w „Rzeczypospolitej Obojga Narodów", zauważając, że wybuch pozbawił życia 500 żołnierzy i ich znakomitego dowódcę, którzy mogli się przydać w walce i wesprzeć wojska Sobieskiego. W szeregach hetmańskiego wojska każdy doświadczony żołnierz był bowiem na wagę złota.

Autentyczny Jerzy Wołodyjowski tylko częściowo przypominał swojego literackiego odpowiednika. Był istotnie świetnym zagończykiem i rzeczywiście zginął – tak jak „pan Michał" – w Kamieńcu Podolskim. Nie był jednak pułkownikiem i nigdy nie dowodził chorągwią laudańską. Lauda to rejon na Żmudzi, gdzie Jerzy Wołodyjowski prawdopodobnie nigdy w życiu nawet nie był. Źródła nic nie wspominają o tym, aby był też „szermierzem niezrównanym", choć na pewno przez lata walk z Kozakami i Tatarami musiał się wyćwiczyć w fechtunku. Zwłoki Wołodyjowskiego spoczęły w krypcie kościoła Franciszkanów w Kamieńcu Podolskim, a msze za jego dusze odprawiano jeszcze nawet w XIX wieku.

Przeciw królowi

Jeszcze mniej wspólnego ze swoim pierwowzorem ma główny zwycięzca spod Prostków – Andrzej Kmicic. Prawdziwy chorąży orszański miał na imię Samuel. Nie wiadomo dokładnie, kiedy się urodził, bo nie sposób tego wywieść z żadnego źródła. Wiadomo tylko, że około roku 1650 był dowódcą chorągwi kozackiej w armii księcia Bogusława Radziwiłła, któremu służył wiernie aż do roku 1655. Wówczas Polskę zaatakowała armia szwedzka, a Radziwiłłowie – książę Bogusław i jego krewny, książę Janusz – zdecydowali się opowiedzieć po stronie Karola Gustawa. 29 lipca 1655 r. obaj ogłosili się poddanymi króla szwedzkiego. Na początku sierpnia Szwedzi zaakceptowali żądania obu zbuntowanych książąt i przyznali im województwa w dziedziczne władanie. W efekcie 23 sierpnia tego samego roku pułkownicy wypowiedzieli posłuszeństwo Radziwiłłom i zawiązali konfederację w Wierzbołowie. Przywódcą buntu był Wincenty Gosiewski, a Kmicic był jednym z tych, którzy to wystąpienie poparli. Tym samym, w odróżnieniu od bohatera literackiego, rzeczywisty Kmicic nie pozostał przy Radziwille, lecz wystąpił przeciwko niemu. Stanął na czele poselstwa, które dotarło do króla Jana Kazimierza i uzyskało od niego obietnicę, że dobra odebrane zdrajcy Radziwiłłowi zostaną oddane wojsku. Z tą obietnicą chorąży orszański wrócił na Litwę i zaczął pustoszyć radziwiłłowskie dobra, za co wpływowy nadal książę Bogusław próbował go wówczas otruć winem.

Król Jan Kazimierz ukrywał się w owym czasie przed Szwedami na Śląsku. Czy jadąc do niego, Samuel Kmicic przejeżdżał przez Częstochowę? Jest to możliwe, ale nawet jeśli tak było, to na pewno nie brał udziału w legendarnej obronie Jasnej Góry, a już na pewno nie wysadził kolubryny. Oblężenie klasztoru rozpoczęło się 18 listopada i trwało do 27 grudnia. Samuel Kmicic nie mógł więc wziąć udziału w obronie, bo zanim Szwedzi przystąpili do ataku, zdążył już wrócić na Podlasie i zająć się walką przeciwko Radziwiłłowi.

Źródła historyczne nie wspominają o tym, aby w obronie klasztoru wziął udział jakikolwiek Kmicic. Obroną kierował Jan Zamoyski – dużo młodszy od tego, który jest opisany w „Potopie". To on też zarządził niespodziewany wypad z twierdzy, w trakcie którego zniszczono armaty najbardziej szkodzące klasztornym murom. Dokonała tego grupa żołnierzy, a nie samotny Kmicic. Sama zaś walka w obronie Jasnej Góry nie była przełomowym momentem w dziejach wojny. Ówczesne źródła wspominają o niej jako o potyczce. W zasadzie w ogóle jej nie wymieniają, co oznacza, że walka o klasztor nie miała wielkiego znaczenia militarnego dla losów wojny. Dla Polaków miała jednak ogromne znaczenie symboliczne, bo spowodowała wybuch ogólnonarodowego powstania i odwróciła losy wojny.

Historia wymienia nazwisko Samuela Kmicica wśród oficerów najbardziej zasłużonych w zwycięskiej bitwie, która rozegrała się w widłach Wisły i Sanu. Od tego momentu wojska Karola Gustawa zaczęły wycofywać się na północ, by później definitywnie opuścić granice Rzeczypospolitej. Miesiąc po tym zwycięstwie Kmicic znalazł się na froncie wschodnim. Osłaniał operację polskich wojsk nad Berezyną.

Latem 1659 r. chorągiew Kmicica ruszyła do ostatniej walki ze Szwedami, która miała rozegrać się w Kurlandii, na północnych rubieżach Rzeczypospolitej. Chorąży orszański popadł jednak w konflikt z Michałem Pacem, który był głównodowodzącym polskimi wojskami. Pac próbował zdyscyplinować pułkownika, jednak osiągnął przeciwny efekt: Kmicic zbuntował kilka chorągwi i na ich czele zdezerterował, co postawiło Paca w trudnej sytuacji militarnej.

W marcu 1660 r. Kmicic dotarł do Drohiczyna i tam zawiązał konfederację, która zażądała od Jana Kazimierza wypłaty zaległego żołdu i przywrócenia Pawła Sapiehy jako dowódcy wojskowego. W rezultacie dwór Jana Kazimierza ogłosił, że Kmicic zostaje skazany na infamię i utratę majętności. Tyle że w warunkach wojennych wyegzekwowanie tego było niemożliwe, bo sądy nie działały, kraj pogrążony był w anarchii, a sam chorąży orszański był niezmiernie popularny w wojsku. W dodatku cieszył się osobistą protekcją Pawła Sapiehy, który podjął interwencję w jego sprawie. Jan Kazimierz, za namową magnata, przywrócił Kmicica do majątku i czci, w zamian za co pułkownik rozwiązał konfederację i zadeklarował, że już nigdy nie będzie nielojalny wobec monarchy.

Podchodzenie Chowańskiego

Minęło lato i bieg historii dał Kmicicowi okazję udowodnić lojalność wobec polskiego króla. Jesienią 1659 r. w granice Rzeczypospolitej wkroczył moskiewski bojar Iwan Andriejewicz Chowański, który poczynał sobie coraz śmielej, zajmując kolejne miasta (m.in. Grodno i Brześć) i rabując je. Przeciwko niemu ruszył najpierw Stefan Czarniecki, a po nim Paweł Sapieha, w którego armii przednią strażą dowodził właśnie Kmicic. Armie Rzeczypospolitej i Moskwy zetknęły się w okolicach Połonki. Chowański wysłał na zachód podjazd dowodzony przez księcia Ordina Naszczokina. Z kolei Sapieha wysłał przednią straż na wschód. W ten sposób 26 czerwca 1660 r. pod Połonką Samuel Kmicic stanął twarzą w twarz z Naszczokinem. Jan Chryzostom Pasek, który służył wówczas pod komendą Czarnieckiego, tak opisał tę bitwę:

„W wigilią tedy śś. Piotra i Pawła zetknęli się z naszą przednią strażą, która że nie była tak mocna jak ono podjazd moskiewski, posłali do wojska, dając znać o nieprzyjacielu, że go już widzą na oko. A wtem Moskwa impetem na nich skoczyli. Niżeli tedy chorągwie i ochotnik przyszły, srogim opale była przednia straż; ale przecie potężnie ich wspierali. Już było trupa i z tej strony, i z tej po trosze, aż dopiero, skoro my przyszli, obróci się na nas połowa Moskwy, a drudzy już tam z przednią strażą konkludują. Potężnie się tedy uderzą, chcąc nas pierwszym swoim skonfundować impetem; aleśmy wytrzymali, lubo kilkanaście z koni spadło. Kiedy widzą, że to i tu opierają się mocno, już drugie starcie nie tak rzeźwo pokazali. A wtem wychodzi z chojniaków chorągiew Tuczyńskiego i Antonowiczowa tatarska 200 koni i zaraz, wyszedłszy, rysią idą. Moskwa zaraz poczęli się mieszać. My też natrzemy. Nuż w nich; złamaliśmy ich zaraz. Dopiero, wziąwszy na szable, już rzadko kto i strzelił, jeno tak cięto. Ostatek ich skoczyło w ucieczkę. Dopieroż w pogoń; dojeżdżano a bito. Wtem zaszło słońce; wojsko też nadeszło i tu zaraz na owym stanęło pobojowisku".

Dzień później doszło do rozstrzygającej bitwy pod samą Połonką. Sapieha i Czarniecki zmasakrowali wojska Chowańskiego. Do legendy przeszedł litewski husarz, który nabił na kopię sześciu rosyjskich piechurów, tworząc z nich makabryczny szaszłyk. Po bitwie rozbity Chowański zaczął uciekać na wschód, a  Kmicic gonił jego wojska. W Mirze (dzisiejsza Białoruś) wyciął 1,5 tysiąca piechoty i zdobył zamek. Potem brał udział w walkach z Chowańskim w okolicach Połocka, a po zwycięskich bojach przeprowadził rajd w głąb terytorium Księstwa Moskiewskiego, dochodząc aż pod Smoleńsk. W 1664 r. dotarł ze swoją chorągwią aż do Briańska. Mogło więc być tak, jak pisał Sienkiewicz, że Chowański – zmęczony wypadami Kmicica – wyznaczył nagrodę za jego głowę, jednak nie mogło się to stać przed „Potopem", bo wojna z Chowańskim miała miejsce już po wypędzeniu Szwedów z Polski.

Po powrocie ze zwycięskiej wojny Samuel Kmicic osiadł na swoich dobrach w Orszy i zajął się działalnością polityczną. Przewodniczył sejmikom w Orszy, wyjeżdżał na sejmiki do Mińska, zebrał też wojsko, by ruszyć na pomoc Janowi Kazimierzowi zagrożonemu przez rokosz Lubomirskiego. Ostatnią wyprawę odbył w roku 1674. Dowodził lewym skrzydłem wojsk litewskich oddanych pod komendę Jana Sobieskiego podczas wyprawy na Ukrainę.

W 1673 r. poparł kandydaturę Sobieskiego podczas wolnej elekcji, w zamian za co nowy monarcha odwdzięczył mu się stanowiskiem strażnika wielkiego litewskiego. Wszystko wskazuje na to, że ze względu na wiek Kmicic nie wziął już udziału w odsieczy wiedeńskiej. Osiadł w Orszy i tutaj dożył swoich dni. Zmarł 13 kwietnia 1692 r.

Awanturnik Skrzetuski

W Trylogii był uosobieniem wszelkich cnót, w rzeczywistości prowadził awanturniczy tryb życia. Miał na imię Mikołaj. Przyszedł na świat w Wielkopolsce, ale majątek, który odziedziczył, przekazał siostrze, a sam zaciągnął się do wojska księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. Nie był jednak rotmistrzem, ale najbardziej zaufanym oficerem Marka Gdeszyńskiego, który był rotmistrzem wojewody ruskiego. Kozacy oblegli wojska książęce w Zbarażu. Obrońcom szybko zaczął dokuczać głód, postanowili więc prosić króla Jana Kazimierza o pomoc. Kilku pierwszych posłańców schwytano i zamordowano. Wówczas Skrzetuski zgłosił się na ochotnika, wyszedł ze Zbaraża i przekradł się do króla, czym zasłużył na miejsce w historii.

Jednak w niczym nie przypominał kryształowego bohatera „Ogniem i mieczem". W listopadzie 1634 r. po pijanemu wdał się w bójkę z rotmistrzem piechoty królewskiej, ciężko go zranił i zostawił bez pomocy. W 1662 r. odegrał ważną rolę w planowaniu morderstwa hetmana Wincentego Gosiewskiego, za co został postawiony przed sądem. Nie odpowiedział jednak za swój czyn, bo wziął udział w wyprawie na Moskwę. W grudniu 1665 r. uczestniczył w rabowaniu miasteczka Bazalia, jednak i tym razem nie poniósł kary, ponieważ wstawił się za nim hetman Sapieha. Dwa lata później próbował zmusić do małżeństwa podkomorzankę bełską Zofię Zawadzką i napadł z czeladzią na jej dom, za co sąd skazał go na infamię. Skrzetuski zmarł w 1673 r. Do końca życia wisiały nad nim wyroki sądowe, jednak jurysdykcja hetmańska chroniła go przed więzieniem.

Zdrada Kozaka

W „Ogniem i mieczem" Skrzetuski starał się znaleźć Bohuna, aby bić się z nim o narzeczoną, kniaziównę Helenę Kurcewiczównę. W rzeczywistości obaj rycerze mogli się spotkać tylko na polu bitwy, ale nie ma żadnej historycznej wzmianki mówiącej o tym, aby pojedynkowali się ze sobą. Autentyczny Bohun miał na imię Iwan i był pułkownikiem kozackim. Nie był też zapalczywym młodzieńcem. Urodził się bowiem ok. 1608 r. w Bracławiu. W dniu wybuchu powstania Chmielnickiego był zatem już czterdziestolatkiem. Miał ambicje, aby prowadzić własną politykę, dlatego gorąco sprzeciwiał się uzależnieniu Ukrainy od Moskwy. Gdy Bohdan Chmielnicki postanowił związać się z Moskwą, Bohun wstąpił w szeregi wojsk polskich i walczył przeciwko carowi, a także przeciwko kozackim atamanom, którzy wspierali cara. Jednak polskie dowództwo nie ufało mu i w końcu został rozstrzelany za zdradę w lutym 1664 r.

Pierwowzory bohaterów Trylogii miały niewiele wspólnego ze swoimi literackimi odpowiednikami. Ci pierwsi żyli w realnym świecie i często ulegali swoim słabościom. Drudzy uosabiali cnoty rycerskie i szlacheckie. Jednak tacy właśnie mieli być. Sienkiewicz ubarwił ich życiorysy i poprawił ich charaktery „ku pokrzepieniu serc". /©℗

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane