Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Gloria victis

Paweł Łepkowski 04-10-2019, ostatnia aktualizacja 04-10-2019 09:00

O 75. rocznicy upadku powstania warszawskiego mówi się niewiele albo wcale.

źródło: AFP

Nikt nie gromadzi się na stołecznych ulicach, nie ma flar, pieśni czy koszulek patriotycznych. Jest milczenie. A szkoda, bo zamiast ciszy potrzebna jest refleksja. 2 października to kolejna data w kalendarzu, która obok 1 września wywołuje u nas smutek, zakłopotanie i żal. To krępująca data.

Od pierwszej połowy sierpnia do października 1944 r. Warszawę opuszczały całe kolumny jej mieszkańców. Na koniec ten ponury exodus zamknęli wychodzący z Warszawy powstańcy.

Nie opuszczali swojego miasta w bezładzie, ale paradnie, wzorcowo, jak najlepiej przeszkolone regularne Wojsko Polskie.

5 października 1944 r. w wymownej ciszy wymaszerowało ze Śródmieścia 11 668 żołnierzy prowadzonych przez sześciu generałów. Po kolei szły sztaby Komendy Głównej, Komendy Obszaru i Warszawskiego Korpusu AK oraz pododdziały 28. Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Choć łzy cisnęły się im do oczu, szli z kamiennymi twarzami, żeby nie dać Niemcom najmniejszej satysfakcji.

Mijali przyjmującego pierwszą i ostatnią defiladę Armii Krajowej komendanta głównego gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Stał w asyście kilku Niemców na chodniku ul. Nowowiejskiej. Ubrany w szarą jesionkę i z kapeluszem na głowie nie pasował do tego dumnego wojska, które w ciszy oddawało mu ostatnie honory.

Także Niemcy przyglądali się w ciszy temu pokazowi porządku i organizacji. Wkrótce, za nieco ponad pół roku, ich Rzesza legnie w gruzach. Ale oni nie będą mieli tego przywileju, żeby z podniesionym czołem opuścić swoją stolicę. Historia jest sprawiedliwa. Oni na to nie zasługiwali.

Pamiętając o tym dumnym wymarszu powstańców, nie wolno nam zapominać o męczeńskim wymarszu setek tysięcy cywilnych mieszkańców miasta. Uczciwość nakazuje nam pamiętać o tych zwykłych ludziach, którzy z różnych powodów walczyć nie mogli lub nie chcieli. Niektórzy szli 17 kilometrów po raniących stopy gruzach ze Śródmieścia do obozu w Pruszkowie. Inni musieli pokonać jeszcze większą odległość – z Powiśla, dolnego Mokotowa, Bielan czy Żoliborza. A przecież byli wśród nich ludzie chorzy, niepełnosprawni, starcy, malutkie dzieci, kobiety w ciąży czy ranni mężczyźni. Ileż tam było nieopisanego cierpienia. Co działo się z diabetykami, dla których nie było już insuliny? Jak udało się wyjść ludziom śmiertelnie chorym? Co działo się z rodzącymi matkami, których dzieci przychodziły na świat niemający przyszłości? A co z umierającymi starcami, którym nie dane było godnie pożegnać doczesności? Nikt tych pytań dzisiaj nie zadaje, a przecież dramat, jaki się rozgrywał na ulicach naszej zniszczonej stolicy, nie miał sobie równego w dziejach. Nigdy nie zapomnę, jak brat mojej babci, podporucznik AK Władysław Jasiński, ps. Topór, zastępca dowódcy WSOP 1. Rejonu Żoliborz, opowiadał, że w hali byłych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego Pruszków, gdzie Niemcy utworzyli Durchgangslager 121 Pruszków, wśród setek ludzi leżących na ziemi dostrzegł znajome oblicze jakiegoś schorowanego, wychudzonego starca. Był to były prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Stanisław Wojciechowski. Tu, wśród tych wszystkich nieszczęśników, jego choroba nie robiła na nikim wrażenia. W piekle król i włościanie są sobie równi.

Do tego samego miejsca trafili wszyscy moi dziadkowie, ich dzieci, krewni i żyjący rodzice. Niektórzy zdołali znaleźć schronienie u dalszej rodziny lub przyjaciół mieszkających w okolicznych, niezniszczonych podwarszawskich miejscowościach – Komorowie, Otrębusach czy Podkowie Leśnej. Inni mieli pecha, jak moja babcia Irena Domańska, która z dwiema córeczkami mającymi 3 i 5 lat została wepchnięta do otwartego wagonu, służącego do przewozu węgla, i wraz z setkami innych warszawiaków ruszyła w długą, kilkudniową podróż w strugach siekącego październikowego deszczu gdzieś na południe Polski. Szczęśliwie nigdy nie poznała celu swojej upiornej podróży. Zdołała z dziećmi uciec z „warszawskiego" transportu, kiedy pociąg zatrzymał się na stacji w Kielcach. Innym się to nie udało. Nim minęło pół roku, zdołała wrócić do Warszawy. Tam, choć otaczało ją morze ruin, znowu była w swoim domu.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane