Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Yellow Umbrella, „A Thousand Faces" *****

Marcin Flint 28-04-2011, ostatnia aktualizacja 28-04-2011 21:46

Weterani z Yellow Umbrella grają tak, jakby Saksonia była częścią Jamajki. Dostajemy od nich płytę, z którą fantastycznie kończy się późnowiosenny wieczór, rano zaś idealnie wchodzi w słoneczny dzień.

źródło: materiały prasowe

Etatowy niemiecki przedstawiciel reggae Gentleman swoimi ostatnimi studyjnymi poczynaniami jedynie rozczarowuje. Ale nie ma się czym przejmować, skoro „Żółta Parasolka", rozwinięta z gracją przed 17 laty w Dreźnie,  jakoś nie może wytrzymać na przedwczesnej emeryturze, którą postanowiła zafundować sobie jeszcze w 2003 roku. Wydany po jej powrocie, doskonale znany nad Wisłą krążek „Little Planet" zaskoczył sporo dłuższą niż zwykle listą kompozytorów. „A Thousand Faces" stanowi powrót do autorskiej dominacji wokalisty i klawiszowca Jensa Strohschniedera.  Nudy nie ma co jednak oczekiwać -  pozostałych sześciu muzyków ma wiele do powiedzenia (a właściwie zagrania), wiele kolorytu wnoszą goście, zaś sam Jens pokazuje wiele twarzy. Wynik? Wydawca z dumą donosi o najlepszej płycie w karierze. Dowodów na to, że nie kłamie znajdziemy sporo.

Przede wszystkim otrzymujemy hiperprzyjemną, 45-minutową lekcję muzyki jamajskiej. We „Freedom Fries" słyszymy, że to amerykański jazz zainspirował wyspiarzy do wymyślenia skocznego ska. „Oh Girl" pokazuje jak wyłoniło się z niego bardziej stonowane rocksteady, zaś „Good Man" stanowi kolejny etap ewolucji, czyli zaprawione rockiem reggae. Dzięki kawałkowi tytułowi bierzemy głęboki dubowy oddech i w ogóle przestaje się nam gdziekolwiek spieszyć. No, chyba że trafimy akurat na raggujący, do tego błyskawicznie kojarzący się z plastikiem lat 80. „Time Time Time". Przy nim chce się akurat pędzić na parkiet – równa w tym zasługa YT i dynamicznego „nawijacza" Doktora Ring Ding.

Jako, że z Karaibów do Ameryki Południowej właściwie rzut beretem, do naszych uszu dotrą jeszcze po santanowsku łkające gitary i chilloutowe, latynoskie rytmy. Zresztą nie trzeba wcale wybierać się za ocean by spotkać barwną mieszankę społeczności. Nasi zachodni sąsiedzi mają przecież u siebie mniejszość turecką i bałkańską – diaspory te wywierają na swoim materiale swoje piętno. W „Almanyi" po turecku śpiewa Dr. Volkanikman, wprowadzając nastrój delikatnej orientalnej melancholii. „Matt&Clive" to już prawdziwie cygański temperament. Co z Polakami? Mogą spróbować odnaleźć coś swojskiego w smykach „Plombiers Polonais".

Tak naprawdę wykrajanie kawałków z tego smakowitego tortu mija się z celem. Od razu wiadomo czemu ekipa Strohschniedera pobiła za Odrą frekwencyjne rekordy koncertowe i była partnerem chociażby dla legendarnych The Skatalites. Jej ostatni krążek w pełni zasługuje na to, by zapętlić go sobie w odtwarzaczu. –Marcin Flint

„A Thousand Faces"

Yellow Umbrella

Wyd. Karrot Kommando

Cena: 40 zł

zyciewarszawy.pl

Najczęściej czytane