Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Miasto miejsc magicznych i egzotycznych

Jan Bończa-Szabłowski 30-06-2016, ostatnia aktualizacja 30-06-2016 07:27

Aktorka, Sławomira Łozińska, opowiada o swoim życiu w Warszawie, latach szkolnych i koncertach pod pomnikiem Chopina

autor: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa

Rz: Warszawianką jest pani z urodzenia, ale czy z wyboru.

Sławomira Łozińska: To dość trudno określić, bo nigdy nie mieszkałam w innym mieście. Przez długi czas Warszawa bardzo mnie irytowała. Nie znosiłam jej przez to szemrane towarzystwo, które przewalało się przez centrum miasta, irytowało mnie traktowanie jej jako miasta na pokaz. Remonty kamienic ograniczające się do odmalowania fasady, która kryła brud i ruinę. Nie odpowiadała mi atmosfera Tyrmandowska. Nie znosiłam zakupów na Bazarze Różyckiego ani w pawilonach przy Marszałkowskiej, wypraw na tzw. ciuchy. Właściwie poważnie zaczęłam traktować Warszawę po odbudowie Zamku Królewskiego i decyzji o budowie metra. Wtedy pomyślałam, że można mówić o niej, jak o stolicy Europy.

Pani rodzice też byli warszawiakami?

Nie. Mama była Łodzianką, ojciec przywędrował ze Wschodu, a jego rodzice po wojnie wylądowali w Białymstoku.

Pamięta pani swój pierwszy warszawski adres?

Oczywiście. Aleje Niepodległości przy Rakowieckiej. Kiedy rodzice przenieśli się do zrujnowanej Warszawy dostali mieszkanie 17 metrów kwadratowych. Mieszkaliśmy tam we czwórkę rodzice moja siostra i ja. Brak ciepłej wody, kuchnia węglowa. W jednym pokoju się spało jadło, pracowało, uczyło i przyjmowało gości. Bo rodzice byli ludźmi bardzo gościnnymi. W kuchni się prało, gotowało, robiło przetwory. Z okna domu widać było zieloną budkę, w której sprzedawano piwo. Tata pokazał mi raz pewnego pana, który tam często zachodził. Miał siwe rozwiane włosy i to był Władysław Broniewski. Więc ja poznałam poetę osobiście, zanim zaznajomiłam się z jego dorobkiem. Zachodził do tej budki na piwo, bo mieszkał niedaleko przy Dąbrowskiego, gdzie obecnie jest jego muzeum.

Dom, w którym państwo mieszkali jako ocalały z wojennej pożogi, był chyba wyjątkiem w okolicy... jak w filmie „Skarb".

Pamiętam, że w pobliżu Narbutta i obecnego kina Iluzjon na murach ocalałych domów przez długi czas pozostawały napisy „Min niet" . Ponieważ wszystkie domy w tej okolicy miały sutereny prywatna inicjatywa kwitła w najlepsze. W jednej suterenie była produkcja bamboszy, w innej mała cukierenka, w jeszcze innej wytwórnia wody sodowej w syfonach. Nad wszystkim jednak unosił się zapach spalenizny. Mimo że było już ponad 10 lat po wojnie.

I taki zapach będzie kojarzył się pani z dzieciństwem?

Na szczęście nie tylko. Zupełna odmiana następowała, gdy jeździliśmy do babci na wieś, między Rawą Mazowiecką a Łodzią. Dziadkowie nie mieli wprawdzie gospodarstwa, ale zawsze to było coś. Dziadek był organistą i katechetą, babcia zajmowała się domem. Uwielbialiśmy do nich jeździć. Tam było inne powietrze. Zapach kury w rosole, mizerii. W ogóle było fantastycznie. Ta sielanka nie trwała długo, bo po śmierci dziadka babcia przeniosła się do Łodzi.

Kolejny warszawski adres to szkoła podstawowa...

Tyleż magiczne, co egzotyczne miejsce. Budynek przedwojenny, Szkoła nr 85 im. Benito Suareza. Utrzymywaliśmy bardzo bliskie kontakty z Meksykiem. Wszystkie dzieci musiały śpiewać „Viva Viva Mexica a polaka", bo chór był obowiązkowy w tej szkole. Podobnie jak religia. Pamiętam, że I Komunię Św. przyjmowaliśmy w niewielkiej kapliczce św. Szczepana, która potem rozbudowano do monstrualnych wymiarów.

A liceum?

Jana Kochanowskiego. Mokotów miał licea, które bardzo kategoryzowały się w swojej hierarchii, najwyżej stał Rejtan, czyli szóstka. Dawny Modzelewski, czyli Goethe czterdziestka dziewiątka miał rozszerzony niemiecki i chodziły tam dzieci, których rodzice pracowali w NRD. Ja chodziłam do Kochanowskiego. Piękny budynek z ogrodem i to było liceum niebywale przyjemne. Nie byliśmy aż takimi prymusami jak ci z Rejtana, ale za to było nam miło. Takim pęknięciem w historii tej szkoły tak jak zresztą pozostałych był marzec 68. Trauma, która ciągnęła się przez lata. Bolesne rozstania z kolegami i niedowierzanie, że oni są inni, że muszą wyjechać z Polski.

Kiedy rozpoczęła pani studia w szkole teatralnej, podjęto decyzję o odbudowie Zamku Królewskiego.

Tak. Udając się na zajęcia na Miodowej, obserwowaliśmy jak na pustym placu zaczyna wznosić się Zamek, trwało to wiele lat, ale dziś trudno wyobrazić sobie, że mógłby nie istnieć. Pamiętam zresztą także inne obiekty ważne dla miasta. Stary, prowizoryczny drewniany Dworzec Centralny ze skrzypiącymi schodami prowadzącymi na perony. Oraz lśniący białością Pałac Kultury, gdzie na pływalni Pałacu Młodzieży spędziłam wiele czasu, ćwicząc pływanie synchroniczne. Nie było ono tak popularne, jak dziś, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze Otylii Jędrzejczak.

A do Łazienek chodziła pani wraz ze swym ówczesnym mężem Januszem Olejniczakiem posłuchać Chopina.

To znaczy ja słuchałam, a Janusz grał Chopina. Poznaliśmy się niedługo po konkursie. Janusz wyjechał do Francji na studia, więc potem naturalnie wszystkie jego występy śledziłam. Koncerty pod pomnikiem Chopina miały swoją widownię, a Janusz miał szczególne grono entuzjastów. Przede wszystkim byli to starsi melomani, którzy z niezwykłym zainteresowaniem i znawstwem obserwowali jego artystyczny rozwój, komentowali jego postępy. Byli w wieku naszych dziadków, którzy również tam chętnie przychodzili. Oczywiście fani Janusza byli w każdym wieku.

Od lat ulubionym miejscem spotkań studentów przy Miodowej jest słynny „Marcinek". Czy tak było też za pani czasów?

Marcinek nie był wtedy kultowy, to była wręcz speluna. Jak ktoś chciał spędzić miło czas, to wybierał „Gwiazdeczkę", i bardzo snobistyczne „Le petit Trianon". To już była wyższa półka, a najwyższym cymesem była Kaczka u Piętakowej. Piętakowa była właścicielką restauracji przy kamiennych schodkach na Rynku Starego Miasta. Lokal był tak sławny, że tygodniami się czekało na wolny stolik. Niewyobrażalne, że w czasach gdy królowały salceson i mortadela, a od święta kurczak, Piętakowa serwowała coś takiego jak kaczka. Tam ze względu na ceny spotykała się tzw. prywatna inicjatywa, ale też środowisko artystyczne lubiło tam przebywać, zamawiając choćby wodę sodową.

Rozmawiamy w słynnej kawiarni Czytelnika przy stoliku Gustawa Holoubka i Tadeusza Konwickiego. To też było niegdyś kultowe miejsce.

Dobrze, że użył pan czasu niegdyś. Kiedyś przychodzili tu pisarze i artyści, a dziś siedzi tu pół sejmu i to mnie przeraża.

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane