Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Opłaca się fałszować sztukę

Małgorzata Piwowar 14-04-2019, ostatnia aktualizacja 14-04-2019 00:00

Wytrawnym biznesmenom jest wstyd, kiedy odkryją swój trefny zakup. Zdarza się, że nie zgłaszają falsyfikatów, tylko je ukrywają - mówi Wojciech Szafrański, prawnik, ekspert rynku sztuki.

Wojciech Szafrański na tle obrazu  Marii Jaremy „Penetracje” ze zbiorów  Muzeum Narodowego w Krakowie
źródło: archiwum prywatne
Wojciech Szafrański na tle obrazu Marii Jaremy „Penetracje” ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie
Falsyfikat obrazu Jacka Malczewskiego, który miał pochodzić  z tzw. kolekcji Goebbelsa
źródło: archiwum prywatne
Falsyfikat obrazu Jacka Malczewskiego, który miał pochodzić z tzw. kolekcji Goebbelsa

Plus Minus: O rynku sztuki słyszymy chyba jedynie przy okazji rekordów aukcyjnych i kradzieży.

Bo sztuka jest w Polsce zagadnieniem niszowym. Dopiero co zapadł w wyrok w sprawie kradzieży tzw. kolekcji Goebbelsa, o której media się rozpisywały. W lipcu 2016 r. policja zatrzymała furgonetkę z 87 dziełami sztuki, i to jakimi! Kandinsky, Schiele, Munch, Dali. Na odwrocie prac były nazistowskie pieczęcie, więc istniało podejrzenie, że to dzieła zrabowane w czasie II wojny. Skradziono je poznańskiemu kolekcjonerowi – i to w jaki sposób! Właściciel wydał je dobrowolnie sprawcom podającym się za policjantów. A co jeszcze ciekawsze – zdecydowana większość obrazów to były falsyfikaty. Z 87 tylko cztery okazały się autentyczne. Jako biegły w sumie wyceniłem je na ok. 30 tys. zł.

Ile wspólnego ma film „Vinci" o kradzieży dzieł sztuki z grupą policyjną o tej samej nazwie zajmującą się odzyskiwaniem dzieł?

Niewiele. Grupa „Vinci" oficjalnie powstała w 2006 r. po serii kradzieży w kościołach w Małopolsce (film wszedł na ekrany w 2004 r. - red.). Wcześniej nie było w Polsce komórki wyspecjalizowanej w ściganiu przestępczości przeciw dziedzictwu. A na przykład na Zachodzie, we Włoszech, jest taki poziom specjalizacji, że są grupy karabinierów zajmujące się wyłącznie ściganiem przestępstw związanych np. tylko z podwodnym dziedzictwem archeologicznym. Żeby zajmować się przestępczością związaną z dziełami sztuki, trzeba nie tylko znajomości prawa, ale i historii sztuki. W grupie „Vinci" byli ludzie łączący tę wiedzę. Odnieśli wiele sukcesów – odzyskali m.in. skradzione starodruki z Wawelu, Sandomierza, napis „Arbeit macht frei" z Auschwitz. W marcu 2007 r. kierownictwo Komendy Głównej Policji poleciło pilotażowo utworzyć w kilku komendach wojewódzkich policji zespoły zajmujące się tym zagadnieniem, a w pozostałych powołać koordynatorów. Natomiast w samej KGP zaczął funkcjonować Krajowy Zespół do Zwalczania Przestępczości przeciwko Dziedzictwu Narodowemu.

To dlaczego w 2013 r. zespół zniknął?

Może byli zbyt skuteczni? Choć to nie był duży zespół, to koordynował walkę z przestępczością przeciw dziedzictwu w całym kraju. Zaczął budzić respekt. Od 2018 r. jest nowe porozumienie między Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego a Komendą Główną Policji, koordynatorzy w policji ścigają obecnie przede wszystkim detektorystów...

Kogo?

Ludzi, którzy chodzą z detektorami, czyli wykrywaczami metalu, i wyciągają bez pozwolenia obiekty z ziemi. Jest ich w Polsce około 100 tys., z czego 10 tys. z tego żyje. Istnieją zorganizowane grupy przestępcze wyspecjalizowane w takim „odszukiwaniu" zabytków archeologicznych. Proszę sobie wyobrazić, że detektoryści wystąpili nawet z prośbą, by w ramach dostępu do informacji publicznych wskazywano im miejsca, w których może się coś pod ziemią znajdować – żeby mogli te miejsca omijać!

Są szybsi niż archeolodzy?

Takich stanowisk są tysiące. Na „wykopki" przyjeżdżają do nas także specjaliści w tym fachu z zagranicy. Tam jest moda na handel znaleziskami archeologicznymi, np. obiektami pochodzenia celtyckiego.

Przestępczość na rynku sztuki ewoluuje?

Oczywiście. Gdy w końcu lat 80. zaczęły powstawać w Polsce domy aukcyjne, ustawa regulująca obrót dziełami sztuki sprzed 1945 r. była kaleka, bo nie było przepisów wykonawczych, nie stawiała ograniczeń – ani jakimi dziełami można handlować, ani komu wolno to robić. Każdy mógł założyć dom aukcyjny czy galerię. Fajnie, że wszystkim tym zajęli się Polacy, a nie obcy kapitał. Powstały też wtedy takie podmioty jak DAES, czyli dom aukcyjny Edwarda Śmigielskiego, organizujący aukcje zamknięte. Zapraszano na nie tylko wybranych i sprzedawano obiekty, co do których bywały wątpliwości natury prawnej. Wyniki takich aukcji nie były upubliczniane. Nie wszystkie licytacje, jak wiadomo, były i są prawdziwe. Kilka lat temu takie aukcje prowadził Dom Aukcyjny Abbey House. Tym razem chodziło o to, by nie było widać licytującego. Żeby uwiarygodnić lansowanych przez siebie artystów, dawali ich dzieła do sprzedaży w innych domach aukcyjnych i sami je odkupywali po wysokich cenach, by nie straciły na wartości, którą sztucznie kształtowali. Z punktu widzenia prawa to niedozwolone, ale nikt tego nie kontrolował. Żeby uwierzytelniać oszustwa, publikowali wyniki swoich fikcyjnych aukcji na łamach „Art & Business", specjalnie zakupionego w tym celu miesięcznika. Działalność Abbey House została poważnie zahamowana dopiero w momencie ostrzeżenia KNF. Obecnie ceny prac ich artystów straciły 80 proc. wartości.

Mówi się, że dzieło sztuki jest warte tyle, ile ktoś za nie zapłacił.

Ale rynek sztuki to, niestety, nie tylko piękne obrazy, rzeźby i miłość do nich kolekcjonerów. To miejsce, w którym na przykład wręcza się skutecznie łapówki. Do domu aukcyjnego zgłasza się obiekt trzeciorzędnej wartości, a potem na aukcji kupowany jest zdecydowanie powyżej swojej wartości. Tak sprzedający odbiera czyste już pieniądze. Jedynym kosztem jest prowizja domu aukcyjnego, który o niczym nie wie. Na młodym, niedojrzałym rynku, jaki mamy, takie transakcje nie wzbudzają podejrzeń.

Ale przecież są eksperci, którzy mogą podejmować jakieś kroki w takich sytuacjach.

Polska jest jednym z nielicznych krajów w Europie bez uregulowań rynku eksperckiego. Prawo nie określa u nas kompetencji eksperckich, więc każdy może nim być. Nie obowiązuje też wydanie pisemnej negatywnej opinii na temat autentyczności dzieła sztuki. Wystawia się tylko opinie pozytywne. Skądinąd im dzieło sztuki ma więcej ekspertyz, tym większe wzbudza wątpliwości. Bo to znaczy, że już wcześniej ktoś miał co do niego zastrzeżenia.

Czyli falsyfikat może wędrować w poszukiwaniu mniej dociekliwego nabywcy?

Tak rzeczywiście bywa. Zdarza się, że nawet rzetelni handlarze dziełami sztuki wobec braku na rynku poszukiwanego towaru decydują się na przyjęcie do sprzedaży prac „prawie" autentycznych, na przykład Strzemińskiego czy Malczewskiego, uważając, że lepszy taki niż żaden. Bardzo dobre nazwiska przyciągają zamożnych klientów. Zdarza się także, że artyści dostarczają swoje prace, leżąc już w grobie – jak Nowosielski czy ostatnio Abakanowicz.

Jak to możliwe?

Zdarzają się „cudowne" odnalezienia zaginionych prac, często takich, o których wiadomo, że istniały, ale jak wyglądały – już niedokładnie. To daje pole do popisu fałszerzom. Internet i katalogi bardzo pomagają w tzw. fałszerstwach kontaminacyjnych, kiedy na skutek połączenia kawałków różnych namalowanych przez artystę obrazów powstaje zupełnie nowy. Tak zdarzyło się w przypadku obrazu Jacka Malczewskiego. Pojechał do Paryża, gdzie przyjął go do sprzedaży jeden z dobrych domów aukcyjnych. Został kupiony przez Polaka zachwyconego niewysoką ceną i prestiżem artysty. Taki proceder nazywa się kołowym obrotem falsyfikatami i polega na tym, że obiekty tworzone w Polsce wywożone są potem za granicę i oferowane do sprzedaży w renomowanych domach aukcyjnych albo galeriach. Kupują je głównie Polacy i bardzo często przywożą z powrotem do kraju.

Falsyfikat z zagranicznego domu aukcyjnego?

Owszem. Polakom mieszkającym w Polsce wydaje się, że kiedy nabywają w Christie's, Sotheby's czy Doroteum, mają gwarancję kupna dzieła nieskazitelnego pod względem autentyczności, a to nieprawda. We Francji, zgodnie z prawem, po śmierci artysty rodzina ma prawo decydować, czy dany obiekt jest prawdziwy czy fałszywy. Niektórzy spadkobiercy chcą zmniejszyć dorobek artysty, zwłaszcza gdy mają u siebie jego prace, bo dzięki temu mogą drożej je później sprzedawać. Ale bywa i tak, że zgadzają się na podpisywanie prawdziwości falsyfikatów, by artysta był bardziej obecny.

Co Polacy kupują w zagranicznych domach aukcyjnych?

Polską sztukę przede wszystkim. Początkowo istniała ogromna dysproporcja w cenach dzieł naszych artystów na Zachodzie i w Polsce, gdzie były znacząco tańsze. Te niskie ceny powodowały, że polska sztuka nie interesowała nawet średnich kolekcjonerów zagranicznych, którzy nie kupują obiektów poniżej miliona euro. Bo jednak miarą wartości dzieła na rozwiniętych rynkach sztuki jest przede wszystkim cena. Z roku na rok przybywa obiektów kupowanych w innych krajach, które są następnie oferowane w wyższych cenach, nieraz pod zmienionymi tytułami, w Polsce.

Dużo jest falsyfikatów w obiegu?

W Polsce wciąż opłaca się fałszować obiekty, skoro nie ma u nas fizycznej eliminacji podrabianych dzieł. Krążą, aż trafią na kogoś, kto nie orientuje się, że nie są autentyczne. We Francji sąd może nakazać nawet wycięcie fałszywej sygnatury z obrazu. Jednocześnie żyjemy w świecie falsyfikatów. Ubrania, perfumy... To dlaczego dzieła sztuki miałyby nie być obarczone taką skazą?

Tylko muzea dają nam pewność obcowania z oryginałami?

Nie do końca. Zdarza się, że i tam wiszą falsyfikaty. Największym problemem są białe kradzieże, czyli z udziałem pracowników instytucji. Były już przypadki „podmianek". Takie przestępstwa wychodzą na jaw najczęściej przypadkowo, nieraz po wielu miesiącach. Trudno wtedy nawet ustalić, kiedy doszło do kradzieży. Na Zachodzie zdarzają się pouczające wystawy falsyfikatów muzealnych, na przykład porcelany miśnieńskiej – prawdziwej i podrobionej. Ale także malarstwa.

Który artysta jest najczęściej podrabiany?

Łatwo robić „stażewskie", trudniej „malczewskie". Pojawia się także problem tzw. sygnatur z miłosierdzia. Zdarzało się, że artysta podpisywał prace uczniów swoją sygnaturą, traktując to jako pomoc. W czasie II wojny światowej funkcjonowali fałszerze, którzy dla ratowania ludzi falsyfikowali dzieła sztuki stanowiące potem łapówkę. Często były nimi podobające się hitlerowcom obrazy, na przykład Żmurki przedstawiające kobiety z nagimi piersiami.

Boleję, że dziś domy aukcyjne tak rzadko proszą żyjących artystów o potwierdzenie autorstwa swoich dzieł. A ci często nie wiedzą o handlu ich pracami. Tak jak w przypadku będących w obiegu falsyfikatów Jerzego Kałuckiego czy Zbigniewa Makowskiego. Nie fałszuje się przecież najdrożej sprzedawanych artystów, tylko tych, których najbardziej brakuje na rynku. No i tych łatwiejszych do podrobienia. Bywają i tak skomplikowani od strony technologicznej, że wykonanie kopii jest mało opłacalne. Tak jest w przypadku przedwojennych reliefowych obrazów Ludomira Śleńdzińskiego, na których wykonanie potrzeba bardzo dużo czasu.

Łatwiej fałszować obraz czy rzeźbę?

Jeśli chodzi o rzeźbę, to bardziej skomplikowany problem. Ciągle aktualne jest pytanie, co się dzieje z odlewami antykwarycznymi, czyli niewykonanymi przez artystę za jego życia i za jego zgodą. Możliwości techniczne mamy coraz lepsze, więc mnożenie kopii nie jest dziś bardzo trudne. Nawet muzea zgadzają się przymknąć oko i kupują takie prace, znowu kierując się zasadą: lepiej mieć prawie Dunikowskiego czy Kobro, niż nie mieć wcale. Długo o jednorazowość rzeźb Katarzyny Kobro walczyła jej córka Nika Strzemińska. I też się jej nie udało. Dla nabywców takich dzieł uspokajająco brzmi, że to odlew „drugi z ośmiu". Ludzie nie widzą bądź nie rozumieją różnicy, że kupują formę, w której nie ma samego artysty.

Kolekcjonuje pan sztukę?

Owszem. Bez tego trudno byłoby mi zrozumieć wiele mechanizmów rynku sztuki. Ale nie poznawałem jej naprędce, była obecna w moim domu, od kiedy pamiętam. Nie wiedziałem wtedy, że będę się nią w przyszłości zajmował.

Próbował pana kiedyś ktoś oszukać?

Zdarzyło się. Dwa razy kupiłem falsyfikaty fotografii – bardzo trudno je odróżnić. Ale falsyfikaty trafiają nieraz do rąk wytrawnych biznesmenów, którzy nie dają się zmanipulować w interesach, i kiedy odkryją swój trefny zakup, jest im wstyd. To powód, dla którego nie zgłaszają ani oszustw, ani falsyfikatów, tylko je ukrywają. Wolą przełknąć stratę, niż przyznać, że dali się nabrać. Boją się, że odium spadnie na całą ich kolekcję, podając w wątpliwość autentyczność obrazów.

Kto w Polsce kolekcjonuje sztukę?

Dwadzieścia najdrożej sprzedanych w ubiegłym roku obrazów na naszym rynku aukcyjnym kupiło trzech ludzi – w tym dwóch z Wielkopolski. Często nawet rodzina nie wie, że ktoś kolekcjonuje sztukę. Bo nie wszyscy upubliczniają swoje kolekcje. Wiadomo o kolekcji Bieńkowskich, Staraków, Krzysztofa Musiała i kilku innych. Są i bardzo dobre kolekcje polskiej sztuki w USA, takie jak budowana od lat 70. kolekcja malarstwa i grafiki Toma Podla (obecnie rozsprzedawana), która była nawet pokazywana w Polsce w Muzeum Narodowym w Krakowie.

Dlaczego najwięksi nie upubliczniają kolekcji?

Boją się o nie, bo najczęściej są nieubezpieczone. To kosztuje gigantyczne pieniądze, a poza tym dane pozostają wówczas w kartotekach. Do Polski dotarł też tzw. artnapping.

Czyli kradnie się dzieła sztuki dla okupu.

Tak, ale na ogół złodzieje nie żądają zbyt wygórowanego – sięga 10–15 proc. wartości szacunkowej obiektu, więc jest do przyjęcia. Po kradzieży wartość dzieła sztuki na czarnym rynku wynosi od 3 do 10 proc. szacowanej wartości, a po jego odzyskaniu przebija wartość szacunkową sprzed kradzieży od 40 proc. w górę.

Skąd taki wzrost wartości?

Swoją rolę odgrywają media, nagłaśniając spektakularne kradzieże. Przykładem takiego fenomenu w ostatnich latach jest zmiana wartości dzieł skradzionych z domu Jerzego Nowosielskiego po jego śmierci w 2011 r. czy pracy „M51" Wojciecha Fangora skradzionej i odzyskanej w Polsce. Jeszcze wyraźniej widać to w przypadku „Plaży w Pourville" Claude'a Moneta z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Przed kradzieżą w 2000 r. była eksponowana w łączniku między starą a nową częścią muzeum, a po jej odzyskaniu muzeum stworzyło osobną salę ekspozycyjną. „Plaża w Pourville" była szacowana po kradzieży nawet na 7 mln dol., zyskując tzw. wartość ikoniczną.

Jacy artyści tworzą najczęściej ważne rodzime kolekcje?

Polscy. I to z nich w 90 proc. żyje nasz rynek sztuki. Nasi kolekcjonerzy interesują się zarówno sztuką dawną, jak i współczesną. To uzasadnione – mamy fenomenalnych artystów. Polscy klasycy współczesności są klasy światowej. Nie mogli osiągnąć aż tak wielkiej sławy, zaistnieć – z powodu politycznej izolacji. Tak przecież wyglądała historia Wojciecha Fangora, który mógłby osiągnąć wyjątkowy status. Niestety, miał pecha, bo zmarł jego nowojorski marszand.

Kolekcjonerom zależy na sztuce czy na lokacie pieniędzy?

Uważają, że dzieło sztuki powinno mieć wartość ekonomiczną. Nierzadko jednak się zdarza, że inwestor staje się kolekcjonerem. Ale znam też włoskiego kolekcjonera, który w latach 80. i 90. przyjeżdżał do Polski kupować naszą sztukę, kiedy jeszcze nikt się nią specjalnie nie interesował. Byłem u niego w zeszłym roku – do tej pory nie rozpakował tego, co wtedy kupił... A ma nie byle co, łącznie z Gierowskim. Ale to jedyny, którego znam, traktujący sztukę jako lokatę.

Czego powinien się wystrzegać kolekcjoner?

Bezgranicznego zaufania do pośredników. To jak w biznesie – trzeba ufać, ale i sprawdzać. Na rynku sztuki istnieje ogromna asymetria informacji. Dotyczy poziomu cen, mechanizmów rynkowych. Najwięcej wie pośrednik, najmniej – kupujący. Zadaniem pośrednika jest rozdzielenie sprzedającego od kupującego, bo dzięki temu może uzyskać największe pieniądze.

Wiele jest obrazów zaginionych?

Większość z nich z pewnością gdzieś wisi. Wybitne dzieła sztuki bardzo rzadko giną.

Dr hab. Wojciech Szafrański specjalizuje się w prawie ochrony dziedzictwa kultury oraz prawno-ekonomicznych zagadnieniach obrotu dziełami sztuki. Rzeczoznawca Ministerstwa Kultury i Dzedzictwa Narodowego. Biegły ad hoc w zakresie wycen dzieł sztuki/zabytków

Plus Minus

Najczęściej czytane