Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dawne przeboje dancingów i ulicy

.Jacek Marczyński 25-10-2019, ostatnia aktualizacja 25-10-2019 11:29

Dwudziestolecie międzywojenne to czas świetnej muzyki, jazzu i wielu piosenek odkrywanych dopiero teraz.

Marcin Masecki  i Jan Emil Młynarski na „Płycie  z zadrą  w sercu” przywołali brzmienie jazzbandów z ubiegłego wieku
autor: Filip Ćwik
źródło: agora sa
Marcin Masecki i Jan Emil Młynarski na „Płycie z zadrą w sercu” przywołali brzmienie jazzbandów z ubiegłego wieku

Wydawałoby się, że wszystko już znamy, bo to była epoka „Tanga milonga", „Ostatniej niedzieli", miłości, która wszystko wybaczy i kilkunastu innych nieśmiertelnych przebojów. Władza w PRL-u początkowo ledwo je tolerowała, a potem pozwoliła je wykonywać i żyją one do dziś w interpretacjach kolejnych pokoleń artystów. Nic nie ujmując ich wartości, trzeba jednak powiedzieć, że dają zaledwie cząstkowy obraz tego, co powstało w międzywojniu.

Lata 20. i 30. XX wieku to nie był jedynie czas smętnych tang czy dostojnych walców angielskich, zwanych też bostonami. To była także epoka żywiołowego swingu i orkiestr zwanych jazzbandami, które prezentowały muzykę na najwyższym europejskim poziomie. Mieliśmy grupę wspaniałych kompozytorów, dyrygentów i aranżerów, o których zapomnieliśmy – nie tylko dlatego, że ich życie brutalnie przerwała II wojna światowa.

Kto dziś wie, kim był Iwo Wesby, którego udało się wydobyć z getta i który, przechowywany przez Mieczysława Fogga, dotrwał w ukryciu do 1945 r.? Potem wyemigrował i już z Nowego Jorku wysłał swemu przyjacielowi i wybawcy aparaturę do tłoczenia płyt, a ten założył wytwórnię Fogg Records, skonfiskowaną po kilku latach przez komunistów.

Zapomniano o jazzowej orkiestrze Zygmunta Karasińskiego i Szymona Kataszka, odnoszącej w latach 30. sukcesy w Europie. Z tych dwóch artystów wojnę przeżył tylko pierwszy, ukrywając się m.in. w Zakopanem, gdzie grał dla Niemców w zespole na Gubałówce. Okoliczności śmierci Kataszka nie są do końca znane, prawdopodobnie zginął rozpoznany na ulicy przez SS-mana, który pamiętał go z dawnych występów.

Ci, co przeżyli, często niechętnie wracali do przeszłości. Jerzy Gert, który w międzywojniu prowadził znakomitą orkiestrę wytwórni „Odeon", w PRL-u zajął się nagrywaniem dostojnej muzyki z Orkiestrą Polskiego Radia w Krakowie.

Płyta z zadrą w sercu

Ta przeszłość wraca teraz za sprawą kilku ludzi, którzy się nią zafascynowali, takich jak choćby Jan Emil Młynarski. W radiowej Trójce ma coniedzielną audycję, w której prezentuje archiwalne nagrania. I jest muzykiem, który w tandemie z równie jak on szalonym artystą Marcinem Maseckim stara się odtworzyć klimat dawnych czasów. Nie dokonują wyłącznie rekonstrukcji, potrafią nadać starym piosenkom współczesną atrakcyjność.

Tego właśnie dokonali na „Płycie z zadrą w sercu" (Toinen Music/Agora). Stworzyli jazzband, dokładnie taki jak w latach 30. Bogata sekcja instrumentów dętych (trąbki, saksofony, puzony) zgodnie współbrzmi tu ze smyczkami. Do pełnego szczęścia brakuje tylko gitary hawajskiej, popularnej w międzywojniu, na której grywał jedyny jej wirtuoz w Polsce Wiktor Tychowski.

Zamiast gitary do pulsującego swingu Marcin Masecki dodał zaskakujące harmonie i oszałamiające partie solowe, bo jest znakomitym pianistą. Jako wokalista Jan Emil Młynarski łączy salonową elegancję z manierą śpiewaków podwórkowych, bo te piosenki szybko stawały się własnością ulicy.

Albumowi nadał tytuł angielski standard „Broken Record", który tak właśnie przetłumaczył Marian Hemar – z jego tekstem śpiewała ją przed wojną jakże popularna Zofia Terné. Niemal wszystkie dziesięć nagranych obecnie piosenek to odkrycia znane głównie szperaczom w archiwach. Bo kto znał świetny, szmoncesowy tekst Juliana Tuwima „Abram, ja ci zagram", ozdobiony muzyką przez Karasińskiego i Kataszka, albo piosenkę tej samej spółki o popularnej grze w yo-yo? Tekst do tej ostatniej napisał Andrzej Włast.

Ten autor jest bohaterem wydanej właśnie książki, w której Ryszard Wolański udokumentował sumiennie i dokładnie historię kabaretów i teatrzyków rewiowych Warszawy w całym dwudziestoleciu międzywojennym.

Tango milonga

Było ich mnóstwo, co Ryszard Wolański opisuje w „Tangu milonga, czyli co nam zostało z tamtych lat" (Dom Wydawniczy Rebis, 2019). Niektóre działały zaledwie kilka miesięcy, legendarny Qui Pro Quo ze zmiennym szczęściem bawił widzów ponad dekadę. Pozostałe modyfikowały nazwę, zmieniały lokal, w poprzednim często zostawiając długi, i znów próbowały osiągnąć sukces.

Niemal we wszystkich działał Andrzej Włast, który z rodzinnej Łodzi przybył w 1914 r. do Warszawy i już tam pozostał. Niektóre z teatrów sam zakładał i im dyrektorował (wzorem dla niego były paryskie rewie Folies Bergère), a przede wszystkim pisał.

Był autorem kilku tysięcy piosenek. W PRL-u jego teksty stały się synonimem kiczu, bo tworząc w pośpiechu, dbał przede wszystkim o to, by zgadzał się rym, a nie sens, więc na przykład w piosence o ponętnej Satanelli brzmiało to tak: „Śród diabelskich rzesz/W calutkim piekle wzdłuż i wszerz/Brak grzesznicy tej/Co tu na ziemi wiedzie rej/Od pięknych nóżek swych aż do czuba/Jest jak luba Belzebuba".

W ogromnej spuściźnie Andrzeja Własta są też jednak teksty dramatyczne, choćby „Rebeka", unieśmiertelniona znacznie później niezwykłą interpretacją Ewy Demarczyk.

Tego wykonania Andrzej Włast nie doczekał. Okoliczności jego śmierci też nie są znane, być może zginął w getcie lub, jak twierdzili niektórzy, po ucieczce z niego został rozpoznany na warszawskiej ulicy i zastrzelony przez Niemców.

Zbierając materiał do swej książki, Ryszard Wolański odnalazł w wydawanym przez okupantów „Nowym Kurierze Warszawskim" notatkę z listopada 1939 r., w której anonimowy autor naśmiewa się, jak pisze, z fabrykanta szlagierów, który teraz macha łopatą na robotach przymusowych na ulicy. To być może ostatni ślad z życia Andrzeja Własta.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane