Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Największy przysmak z Bali

Iza Natasza Czapska 18-04-2008, ostatnia aktualizacja 25-04-2008 08:29

Zwykle unika mediów, nie lubi roli syna swoich rodziców. Mnie, jako „bratniej duszy z Krakowa”, Łukasz Penderecki – podróżnik i gawędziarz – zgodził się opowiedzieć kilka niezwykłych historii. Spotkaliśmy się w galerii Bali przy ulicy Jasnej.

Niewiele było rzeczy za ostrych w moim życiu – mówi Łukasz Penderecki, zamawiając pikantną zupę krewetkową. Słowa te stają się mottem naszej długiej wieczornej rozmowy.

Pozostający w cieniu sławnych rodziców Penderecki jr., z przygód, które go spotkały podczas egzotycznych podróży, z losowych zakrętów czy z perypetii burzliwej młodości mógłby ułożyć fascynującą książkę. Już dziś, przekroczywszy zaledwie czterdziestkę. Jest typem sybaryty, gawędziarza łatwo przechodzącego od anegdoty do anegdoty, a jego niestworzonym opowieściom dodaje urody cięty dowcip. Syn wybitnego kompozytora, bardzo podobny do ojca, nie jest muzykiem, nie uważa się też za smakosza, jakim jest Krzysztof Penderecki.

– Rodzice zawsze mieli kucharkę – wspomina Łukasz. – Byłem z nią w stałym konflikcie. Wiecznie jej przeszkadzałem i choć dobrze gotowała, nasz konflikt ograniczał moje szanse na rozwój smaku. Musiałem po prostu szybko jeść, żeby jak najkrócej się z nią stykać. Ojcu było łatwiej zostać smakoszem, bo lepiej go traktowała.

Łukasz Penderecki ukończył cztery kierunki studiów: medycynę, psychologię, zarządzanie i polonistykę. Przez kilka lat praktykował jako psychiatra i wciąż chce się kształcić w tym kierunku, choć od jakiegoś czasu pracuje w bankowości.

Medycyna przy stole

Wiedzą pozyskaną na studiach medycznych kieruje się i w restauracji. Kiedy namawiam go na smacznie opisaną w menu zupę Laksa (gęsta zupa na bazie śmietanki kokosowej, pasty z krewetek, orzechów kemiri i mięty), stanowczo odmawia, bo „laksa”, jak tłumaczy, to przedrostek nadawany lekom poprawiającym perystaltykę jelit, co mu się nie najlepiej kojarzy. Mnie zaś – przeciwnie – nazwa wydaje się, w świetle tej informacji, obiecująca, więc zamawiam. I zaraz gorzko żałuję, bo to raczej małe danie jednogarnkowe; przez makaron ryżowy, różne trawy, źdźbła i łodygi ciężko jest się przebić do samej zupy, która ma zresztą dość banalny, kokosowy smak, a dwie tkwiące w zielsku krewetki jej nie ratują. Łukasz zaś chwali pikantną Thom Yam Khung (tajska zupa z krewetek królewskich i kurczaka), choć bliższe mu są potrawy z Ameryki Łacińskiej, po której wielokrotnie podróżował. Ciągnęła go tam między innymi fascynacja Witoldem Gombrowiczem.

Łukasz Penderecki wiedzą pozyskaną na studiach medycznych kieruje się także w restauracji

– W Buenos Aires wybierałem się nawet na przedstawienie według Gombrowicza, ale po drodze spotkałem byłych monteneros, czyli członków lewackiej antyreżimowej partyzantki – opowiada. – Okazali się tak dobrymi kompanami, że nie tylko nie dotarłem na przedstawienie, ale w ogóle nigdzie nie mogłem zdążyć w tym mieście.

Buenos Aires to jedno z ulubionych miejsc na ziemi Pendereckiego, który uważa, że jest to miasto bardziej europejskie niż niejedna europejska stolica.

– Na ulicach nie spotyka się tam niemal wcale kolorowych – twierdzi. – Widziałem tylko jednego Murzyna. Otwierał drzwi w jednym z hoteli. Przy bliższym poznaniu okazało się jednak, że był to pomalowany na czarno automat.

Jako dwudziestodwulatek Penderecki wyruszył też przez Kubę do Nikaragui, by złożyć wyrazy szacunku socjalistycznemu prezydentowi Danielowi Ortedze, bo sam czuł się wówczas socjalistą nawiązującym do najlepszych pepeesowskich tradycji tego ruchu.

Minus sześć miesięcy

W owych czasach czuł się też poetą. Zadebiutował na łamach „bruLionu”, po tym jak spotkał w tramwaju Wojciecha Bockeheima, który z nowym numerem jechał właśnie do drukarni.

– Wojtek powiedział mi, że zostało trochę miejsca na jednej ze szpalt i zaproponował, żebym coś dopisał – wspomina przy marynowanej, duszonej i grillowanej kaczce w liściu bambusa. – Napisałem więc krótki utwór, będący parafrazą pierwszych linijek „Ocalonego” Różewicza („Mam dwadzieścia cztery lata. Ocalałem prowadzony na rzeź”). Wiersz brzmiał: „Mam minus sześć miesięcy/mózg na poziomie ryby/ocalałem niesiony na aborcję”. Po tym debiucie mama nie była ze mnie zadowolona przez dłuższy czas. Sam zapomniałem o tym wierszu, ale przypomniała mi Kazimiera Szczuka, która zacytowała go w książce „Milczenie owieczek” jako przejaw poezji feministycznej i wyraźną deklarację proaborcyjną.

Jedzenie w Bali nie odciąga naszej uwagi od rozmowy (kalmary po balijsku, okazują się większą porcją zupy laksa, tyle że z kalmarami zamiast krewetek), w której wracamy co chwila do Krakowa, gdzie Łukasz się wychował i bywa niemal co tydzień. Tu studiował, tu rozpoczynał praktykę psychiatryczną u prof. Jerzego Aleksandrowicza, tu też jako dziecko obejrzał „O dwóch takich co ukradli księżyc” i od tamtego seansu datuje się jego wielka atencja dla braci Kaczyńskich.

– Niewiele jest stałych rzeczy w moim życiu, ale ta jest niezmienna – mówi z powagą. – Lech Kaczyński to największy polski przywódca od czasów Jana III Sobieskiego. I żałuję tylko, że z powodu złych doradców oraz braku poczucia humoru obu braci film „O dwóch takich...” nie jest odpowiednio wykorzystywany w ich marketingu politycznym.

Sympatia Łukasza dla PiS umocniła się po tym, gdy matka Zbigniewa Ziobry – dziarska, elegancka kobieta – za jednym zamachem wyrwała mu wszystkie zęby mądrości. Zwłaszcza że mądrości po tym zabiegu nie stracił. Przywodzący na myśl Franca Fiszera, filozofa, erudytę, legendarnego z powodu mistrzowskich anegdot bywalca przedwojennych warszawskich lokali, Penderecki jest dużo większym przysmakiem niż dania, które zaserwowano nam tej nocy w Bali.

MÓJ PRZEPIS

Rzadko gotuję, głównie wtedy, gdy chcę zrobić dobre wrażenie na płci przeciwnej. Z oporami zdradzam więc ten przepis, bo mimo podeszłego wieku miewam jeszcze związki z kobietami. Moje popisowe danie to pierś indyka w sosie czekoladowym – potrawa meksykańska. Smażę pierś indyka i przygotowuję sos – mieszam kakao (ostatecznie można użyć rozpuszczonej gorzkiej czekolady Lindt, bo jest najczystsza) z wodą, cukrem i papryczką chili. Polewam pierś sosem, a do tego podaję puree kukurydziane, czyli tzw. polentę, i ryż.

Restauracja

Galeria Bali, ul. Jasna 22, róg ul. Świętokrzyskiej

Z karty:

Mule z warzywami zawijane w papier ryżowy z sosem tamaryndowym – 30 zł

Sałatka z mango i krewetek, doprawiana sokiem z limonek i chilli – 35 zł

Krab Królewski – 250 zł

Kurczak z krewetkami koktajlowymi z ananasem w ananasie – 55 zł

Mieszane warzywa w mleczku kokosowym z płatkami kokosa – 29 zł

Pikantna sałatka z owoców tropikalnych – 25 zł

Zupa kurczakowo-kokosowa z trawą cytrynową, galangalem i grzybami – 25 zł

Krewetki królewskie z wyspy Madura – 69 zł

Smażony (lub grillowany) ogon homara w panierce kokosowej – 170 zł

Życie Warszawy

Najczęściej czytane