Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Kryminalny Białoszewski

Igor Seider 28-08-2008, ostatnia aktualizacja 29-08-2008 19:26

Jeszcze nie było takiego kryminału o współczesnej Warszawie. Z autorem „Wilczej wyspy” - Tomaszem Konatkowskim - rozmawiamy o poszukiwaniu „warszawskości”, kryminalnej kuchni i kłopotach piłkarskiej Polonii.

autor: Radosław Pasterski
źródło: Fotorzepa

Od początku w pana książkach ważna była Warszawa. W debiutanckim „Przystanku Śmierć” ideą porządkującą stołeczną przestrzeń była oś linii tramwajowych. Co jest nią w wydanej właśnie „Wilczej wyspie”? Czy Wisła, na brzeg której wypływają nagle makabryczne zwłoki?

Tomasz Konatkowski: Przyznaję, że taki miałem pomysł. Warszawa leży nad Wisłą, o czym czasem jej mieszkańcy zapominają. Oczywiście nie ci, którzy co rano muszą się przez nią dostać jednym z mostów do pracy. Martwi mnie, że rzeka jest czymś, co wyznacza jedynie szlak komunikacyjny w poprzek, a nie jest nim sama w sobie. Zwykliśmy nawet mówić, że stolica odsunęła się od Wisły. Chcę, żeby ludzie trochę sobie o niej przypomnieli.

A nie boi się pan, że po lekturze „Wilczej wyspy” niektórym odechce się spacerów po wiślanym nabrzeżu?

Nie przesadzajmy. Po „Przystanku Śmierć” nie spadła gwałtownie liczba korzystających z tramwajów. Choć rzeczywiście mam znajomych, którzy zaczęli bać się wsiadania do nich późnym wieczorem. Taka jest już dola kryminału. Z konieczności musi się w nim pojawić zbrodnia i przemoc. Ale przecież to nie jest prawdziwy obraz miasta.

Jednak sama miejska topografia, zmiany, jakie zachodzą w warszawskiej tkance, oddaje pan z wielką dokładnością.

Żyję tu i pracuję na co dzień. Aż szkoda byłoby, gdyby ta codzienność się zmarnowała. Można z tego zrobić kawał dobrej literatury. Choćby i popularnej. Dla czytelnika jest to tym fajniejsze, że znajdzie miejsca i sytuacje, które dobrze zna. Dzięki temu książka będzie mu bliska.

Pisze pan: „Warszawy nie da się polubić, nie znając jej historii”. Pańskie kryminały aż roją się od ciekawostek i nieznanych faktów z przeszłości miasta. Czy to pana sposób na walkę ze stereotypem nudnej Warszawy?

Tak. Mnóstwo ludzi uważa, że jest tu szaro, brzydko, ponuro, a jedyną rzeczą, jaką da się tu robić, są pieniądze. Żeby daleko nie szukać: gdybyśmy zrobili badanie socjologiczne w biurowcu, w którym teraz rozmawiamy, okazałoby się pewnie, że duża część pracowników nie jest stąd. Co więcej – wcale tego miasta nie lubi. Ja, mimo że pochodzę spod Warszawy, ją lubię i jestem z nią związany. Tu się urodził mój ojciec, dziadek, pradziadek. To tu, tak jak mój bohater, po maturze chodziłem – no może nie na kremówki – ale na piwo. Tu studiowałem. To miasto trzeba rzeczywiście poznać, żeby móc je polubić, ale przede wszystkim trzeba tego chcieć. Wystarczy trochę zwolnić, przyjrzeć się budynkom, a nie patrzeć tylko pod nogi w obawie, że się potkniemy o psie kupy.

Dużo w pana książkach pojawia się żywego warszawskiego języka, „wiechowszczyzny”. Skąd pan ją czerpie?

Felietony i powieści Wiecha to warszawskość w czystej formie. Ja lubię czytać o mieście, poznawać nowe rzeczy i miejsca. Bezcenne są też stare polskie filmy, których akcja rozgrywa się w Warszawie jak choćby „Miś” czy „Nie lubię poniedziałku”, w których wiele udało mi się podpatrzyć i podsłuchać. Cały czas nie przestają mnie zadziwiać i inspirować dialogi, które słyszę w autobusach. W kwestii prawdziwej „warsiaskiej” gwary to muszę się przyznać, że już w wieku kilku lat byłem fanem Grzesiuka i Kapeli Czerniakowskiej. To zasługa ojca, który zna muzyków grających w niej do dziś.

Ważną rolę odgrywa u pana sztuka kulinarna. Opisuje pan knajpki przy ul. Żelaznej. Czy prowadzi pan też ranking stołecznych kryminalnych przysmaków?

Pierwszym, co przychodzi mi na myśl, są oczywiście flaki. Już sama nazwa jest kryminalna. Uwielbiam je jeść, choć nie umiem ich przyrządzać. W dalszej kolejności jest tatar, serwowany w licznych lokalach. Myślę, że kiedyś napiszę na pewno przewodnik po warszawskim tatarze. Są oczywiście także standardowe pyzy z garnka. Nigdy nie jadłem mitycznego warszawskiego specjału – minogów. Nie wiem, czy da się je gdzieś dostać.

W dokładnym obserwowaniu miasta przypomina pan trochę Prusa i jego „Lalkę”, do której zresztą znajdują się w tekście odwołania...

To na pewno jedna z moich ulubionych polskich powieści. Jednak dużo większy wpływ miał na mnie Miron Białoszewski. Fascynowałem się nie tylko jego wierszami, ale także warszawskimi opowiadaniami. Był to człowiek, który chodził ulicami, jeździł tramwajami, widział życie, które wokół niego się toczy, i jeszcze potrafił je doskonale opisać. W pewnym sensie cykl o komisarzu Nowaku to jest kryminał, który mógłby napisać Białoszewski, gdyby taki gatunek uprawiał.

A jak powstał warszawski everyman, komisarz Nowak?

Żyjemy w świecie, w którym istnieje już naprawdę wiele kryminałów i wielu bohaterów, którzy zaludniają ulice Madrytu, Londynu czy Berlina. Ja chciałem dać kogoś takiego Warszawie. Dać mu rys standardowego gliniarza, samotnego detektywa i trochę cech zaobserwowanych u mnie i moich znajomych. Chodzi tu głównie o poglądy, gust muzyczny.

Ten ostatni komisarz ma nietypowy jak na oficera Komendy Stołecznej...

Zdziwiłby się pan. Czytałem fora internetowe, na których policjanci bardzo często przyznawali się do fascynacji gwiazdami klasycznego rocka z lat 70. i 80., które także lubi Nowak. Na pewno nie jest do końca tak, że ja i mój bohater słuchamy takiej samej muzyki!

A gdyby stworzyć listę trzech płyt, które na pewno znalazłyby się w waszych samochodach?

Stawiałbym na „Rust Never Sleeps” Neila Younga, bardzo miejską płytę „Heroes” Davida Bowiego i „Exile on Main St.” The Rolling Stones.

A jak z Polonią, której obaj panowie kibicują? W „Wilczej Wyspie” Nowak jest mocno poirytowany poczynaniami drużyny. Teraz kiedy jest ona w ekstraklasie, może będzie mógł się zrelaksować?

Jakoś tak się składa, że kibic Polonii nigdy nie może być spokojny o jej losy. Przede wszystkim komisarz Nowak będzie musiał sobie poradzić moralnie z niespodziewanym awansem do tej ekstraklasy, kupionym przez właściciela klubu. Ze zmianami w drużynie nie powinien mieć problemu, bo i połowa składu nadawała się do wymiany.

Komisarz Nowak nadchodzi po raz drugi

Człowiek człowiekowi wilkiem

* Urodzony w 1968 r. Tomasz Konatkowski już w podstawówce opisywał przygody milicjantów. Wzorował się na kapitanie Żbiku. Jego oficjalnym debiutem był, rozpoczynający cykl książek o sympatycznym warszawskim komisarzu Adamie Nowaku, „Przystanek Śmierć” z 2007 r. Do naszych rąk właśnie trafia jego kontynuacja, czyli „Wilcza wyspa”. Konatkowski jest miłośnikiem prozy Iana Rankina i dobrego piwa.

* Kiedy komisarz Adam Nowak przejmuje kolejne śledztwo, pewni możemy być tylko jednego – dostaniemy porcję mięsistego, klasycznego kryminału. Nie inaczej jest w przypadku wydanej przez W. A. B. „Wilczej wyspy”, gdzie prawda „człowiek człowiekowi wilkiem” zyskuje zupełnie nowe oblicze. Sprawy, którymi zajmuje się tym razem znawca dyskografii Neila Younga, wyglądają naprawdę paskudnie. Bez wieści przepada hinduski przedsiębiorca, Wisła wyrzuca zwłoki syna szwedzkiego prominentnego dewelopera, a pod Zamkiem Królewskim archeolodzy dokonują makabrycznego odkrycia... Co najbardziej ucieszy fanów cyklu, Konatkowski od czasów debiutu doskonale rozwinął warsztat i potrafi zaskoczyć czytelnika... prawie na śmierć. Trudno o lepszy komplement dla kryminału.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane