Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dzikie Węże na ulicy

Piotr Wesołowicz 05-05-2016, ostatnia aktualizacja 05-05-2016 00:07

Stołeczna koszykówka przeniosła się z hal na betonowe boiska 
– i tam odnosi sukcesy, o których coraz głośniej.

źródło: materiały prasowe

Piątek, godzina 22. Dzwoni telefon. – Słuchajcie, jutro jest turniej. Zwolniło się jedno miejsce. Przyjdziecie? – odzywa się głos w słuchawce. To Adrian Popa z Rumunii, organizator zawodów streetballowych na całym świecie. Z chłopakami z Warszawy zna się z Bukaresztu, gdzie odbył się jeden z turniejów, w których brali udział. – No dobra, pogadam z resztą. A gdzie dokładnie? – pyta Piotrek. – Tu jest kłopot... – ścisza głos Popa. – Abu Zabi. Wchodzicie w to? Kilka godzin i rozmów później (telefony do kolegów z drużyny, za chwilę do szefa z prośbą o wolne, potem jeszcze rozmowa z dziewczyną) czterech koszykarzy z Polski siedzi w samolocie do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Popa dobrze wiedział, do kogo zadzwonić. Nie ma bowiem bardziej zakręconych na punkcie koszykówki niż członkowie Dzikich Węży – drużyny ulicznej koszykówki, która kilka lat temu zaczynała swoją przygodę od zwycięstw w lokalnych turniejach na Bemowie, a dziś jest rozpoznawalną marką niemal na całym streetballowym świecie. Już jako Wild Snakes.

Są Polacy, 
będzie ciężko

Czy znacie ranking, w którym polscy sportowcy byliby sklasyfikowani w ścisłej czołówce? Tymczasem okazuje się, że na trzecim miejscu (a jeszcze niedawno na pierwszym) w światowym zestawieniu są polscy koszykarze, którzy grają trzech na trzech. Wyżej są tylko Słoweńcy i Brazylijczycy. 3x3 to popularna odmiana klasycznej koszykówki. Mówi się, że już niedługo może się pojawić w programie igrzysk. Na razie zyskuje ogromną popularność i wsparcie Międzynarodowej Federacji Koszykówki (FIBA). Turnieje organizowane przez światową federację łączą odmianę uliczną, w której atutem są twarde łokcie i silne ręce, z koszykówką, którą znamy m.in. z NBA – uregulowaną sztywnymi zasadami grą pięciu na pięciu.

Dziś Polskę w streetballu reprezentuje kilka liczących się w świecie drużyn o zabawnych nazwach, ale całkiem poważnych umiejętnościach – 3x3 Gdańsk (z m.in. zawodowym koszykarzem ekstraklasy Michaelem Hicksem), Cieniasy Kołobrzeg (liderem jest Szymon Rduch z pierwszoligowej drużyny Krosna), założona niedawno drużyna Born2Ball, a także najbardziej doświadczone i mające najdłuższą historię Dzikie Węże – zespół, który wyrósł na boisku między wieżowcami na warszawskim Bemowie.

– Kiedyś streetball kojarzył się z brutalną, chamską siłą, powybijanymi zębami i pozdzieranymi kolanami. Dziś, dzięki turniejom organizowanym przez FIBA, ludzie widzą, że w uliczną koszykówkę można grać w cywilizowany sposób – mówi 27-letni Tomasz Rudko, jeden z założycieli i członków Dzikich Węży. Rudko na co dzień gra amatorsko w drugoligowych Shmoolkach, a wcześniej był zawodnikiem m.in. Legii i KS Piaseczno. Jak mówi, jego gra wywodzi się jednak z podwórka. – Zawsze lubiłem grać na dworze, gdzie nie ma żadnych ograniczeń. Rzucasz, dryblujesz, wchodzisz pod kosz. Streetball daje więcej swobody niż tradycyjna koszykówka. Na betonie możesz wszystko – mówi. Wspomina także, że w pierwszych latach gry w Legii jego trenerzy zabraniali mu kozłować i rzucać, miał tylko zbierać i oddawać piłkę kolegom. Gra w streetball była jedynym sposobem, by się rozwijać. – Dziś koszykówka 3x3 to mój sposób na życie. Koszykówkę traktuję poważnie, ale coraz częściej myślę o niej jak o przygotowaniu do letniego sezonu streetballu.

Rudko pierwsze koszykarskie kroki stawiał na boisku przy ul. Szadkowskiego, na którym rozgrywany był znany w środowisku turniej Bemowo Streetball Challenge. Tomek zgłosił zespół do jego pierwszej edycji. W drużynie był wówczas ze swoim przyjacielem Michałem Wojtyńskim. Poznali się, grając przeciwko sobie w lidze gimnazjalnej, ale szybko stali się nierozłącznym duetem. Znali się doskonale, grali ze sobą niemal codziennie. Ich zespół, który humorystycznie nazwali Dzikie Węże, niespodziewanie wygrał turniej, mimo że zgłosiło się kilka drużyn, które miały w składzie profesjonalnych graczy. To sprawiło, że Tomek i Michał zaczęli myśleć o koszykówce 3x3 poważniej. Wkrótce do drużyny dołączyli Piotr Wójcik oraz Przemysław Lewandowski – dziś gracz Born2Ball, a także jeden z pierwszych oficjalnych reprezentantów Polski 3x3.

Kiedy rok później Dzikie Węże wygrały kolejną edycję warszawskiego turnieju, postanowili spróbować swoich sił w innych miastach. W całym kraju organizowano bowiem coraz więcej turniejów, odbudowując modę na uliczną koszykówkę i nawiązując do koszykarskiego boomu z połowy lat 90. – Zaczęliśmy być coraz bardziej rozpoznawalni. Gdy wchodziliśmy na boisko, słyszeliśmy pomruk: „Oho, przyjechały Dzikie Węże, będzie ciężko". Chcieliśmy, by było tak również za granicą – opowiada Rudko.

Przełomem był 2012 rok, kiedy Dzikie Węże zdobyły wicemistrzostwo Polski. To chłopakom z Bemowa otworzyło drogę – zagrali w Rosji, na Ukrainie i w Czechach, skąd przywieźli wicemistrzostwo. W pewnym momencie Rudko był najwyżej sklasyfikowanym Polakiem w światowym rankingu koszykarzy grających 3x3. – Jeździliśmy praktycznie wszędzie. Sprawdzaliśmy kalendarz turniejów w piątek wieczorem, w nocy wsiadaliśmy w samochód, by rano dotrzeć np. do Starogardu Gdańskiego. Kilka łyków napoju energetycznego i graliśmy o zwycięstwo – opowiada Rudko. Najbardziej egzotyczną przygodą był wyjazd do wspomnianych Emiratów Arabskich.

Dziś Dzikie Węże mają nowy cel – zdobyć mistrzostwo Polski i dzięki temu otrzymać bilet do World Touru, czyli jednego z pięciu najważniejszych turniejów 3x3 na świecie. Eliminacje już ruszyły. – Przeżyliśmy mnóstwo fajnych przygód i zebraliśmy sporo doświadczenia. W tym roku musi się udać, wierzę, że to będzie nasz najlepszy sezon. Każdy z nas był liderem w swoich klubowych drużynach. Michał rzucał najwięcej punktów w Sokole, Piotr Wójcik był liderem Hutnika Warszawa, a Emil Podkowiński zdobył tytuł MVP II ligi w barwach Polonii Bytom. Ja w Shmoolkach także nie narzekałem na formę. Musimy to wykorzystać, brakuje nam tej wisienki na torcie. Mamy wsparcie kilku sponsorów, m.in. Hutnika Warszawa, w tym klubie staliśmy się oficjalną sekcją. Jeśli ma się spory budżet, to ogranicza cię tylko wyobraźnia, bo w streetball gra się na całym świecie. Ale gdybyśmy robili to dla pieniędzy, już dawno dalibyśmy sobie spokój – tłumaczy Rudko.

O szacunek i prestiż

– Co jest najbardziej pociągające w streetballu? Chyba fakt, że totalni amatorzy mogą w trakcie turnieju wpaść na zespół złożony z profesjonalistów. I nierzadko takie mecze kończą się zwycięstwem tych pierwszych – tłumaczy Michał Beta, animator i organizator największych w Warszawie turniejów koszykówki ulicznej. W zawodach, które organizował, nieraz brali udział zawodowcy – m.in. reprezentanci Polski Łukasz Koszarek i Marcin Kosiński, czy Amerykanie grający w Tauron Basket Lidze: Harding Nana, Michael Ansley i Michael Hicks. Tego ostatniego można było spotkać w lecie podczas Warsaw MadBall Classic, czyli najlepszym turnieju koszykówki ulicznej na Mazowszu, jeśli nie w całej Polsce. Najlepszym, bo przyciągającym najlepszych. Wówczas Hicks, gwiazda Polpharmy Starogard Gdański, doszedł ze swoją drużyną do finału, ale tam dostał srogie lanie od zespołu Polibudy stworzonego z graczy rywalizujących tylko w warszawskich ligach amatorskich. W trakcie gry Hicks nie odpuścił, walczył jak o życie, bo w streetballu gra się o coś innego niż w zawodowej koszykówce – nie o pieniądze, ale o prestiż i szacunek w środowisku.

Pierwsze turnieje streetballowe w Warszawie zorganizowano w połowie lat 90., kiedy mecze NBA transmitowano w TVP, a w poszukiwaniu oryginalnych butów Michaela Jordana wędrowano między szczękami rozstawionymi pod Pałacem Kultury. Najgłośniejszy Adidas Streetball Challenge rozgrywany był na Krakowskim Przedmieściu, a prowizoryczne boiska ciągnęły się aż po samą kolumnę Zygmunta, gdzie znajdował się kosz centralny. W zawodach brało udział 100–150 drużyn, a finał z trybun obserwowały setki warszawiaków. Z jednej strony organizacja stała na słabym poziomie – krzywe kosze, nierówne boiska prowizorycznie rozrysowane na wyjeżdżonym asfalcie Krakowskiego Przedmieścia. Z drugiej jednak – niezapomniana atmosfera. Stawką był m.in. wyjazd na turniej do Mediolanu.

– Z czasem, gdy Adidas i inni organizatorzy się wycofali, a turniejów zaczęło ubywać, pomyślałem, że to ja mógłbym się tym zająć – mówi Beta. – Prowadziłem wówczas sklep dla koszykarzy, wielu z nich odwiedzało mnie, toczyliśmy długie dyskusje. Chciałem się odwdzięczyć środowisku.

Beta chciał wiedzieć, jak organizuje się podobne turnieje w Nowym Jorku w słynnym Rucker Parku, i na własne oczy oglądał zawody w Paryżu, gdzie co roku odbywa się turniej Quai 54. Na placu Zgody spotykają się najlepsze zespoły z całego świata i rywalizują przez trzy dni. Mecze oglądają tysiące paryżan. – O podobnej skali mogłem tylko marzyć, tym bardziej że nie udało nam się zorganizować turnieju pod Pałacem Kultury. Ale i tak Warsaw MadBall Classic wyrobił sobie renomę, a wygrać te zawody to w środowisku prestiż. Łukasz Koszarek, który przecież ma na koncie medale mistrzostw Polski i grę w kadrze, mówi, że w karierze do pełni szczęścia brakuje mu tylko wygranej właśnie w tym turnieju – śmieje się Beta.

„Warszawa miastem koszykówki"? Takie hasło, nieco na wyrost, nosili na koszulkach zawodnicy Polonii w 2009 roku, gdy grali jeszcze w ekstraklasie. Dziś brzmi śmiesznie. Sukcesy odnosi tylko „podziemie", czyli koszykówka uliczna. W tym sporcie sezon właśnie się zaczyna, choć tak naprawdę zaczyna się kolejna przygoda.

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane