Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Gwiazdą nie musi być prezes

Piotr Żelazny 08-02-2017, ostatnia aktualizacja 08-02-2017 10:29

Dariusz Mioduski, współwłaściciel Legii Warszawa o sporze, który niszczy największy polski klub piłkarski.

Kibice Legii Warszawa
autor: Nowak Piotr
źródło: Fotorzepa
Kibice Legii Warszawa
autor: Robert Gardziński
źródło: Fotorzepa

Rz: Kiedy i dlaczego pojawiły się rozbieżności między panem i Bogusławem Leśnodorskim?

Dariusz Mioduski: Powody były dwa. Po pierwsze, proste mechanizmy, które ten klub wyniosły piętro wyżej, jeśli chodzi o biznes, przychody, jakość czy zewnętrzną percepcję, zostały wyczerpane i potrzeba było dodatkowych kompetencji, które wyniosłyby nas na kolejny poziom. Problemy zaczęły się pojawiać nawet nie tyle z Bogusiem, ile przede wszystkim z drugim członkiem zarządu, Jakubem Szumielewiczem, który przejął odpowiedzialność za wszystkie komercyjne obszary w klubie. Drugim powodem było uaktywnienie się Macieja Wandzla (trzeci udziałowiec Legii – przyp. red.). W pewnym momencie jego ambicją stało się budowanie własnej pozycji w klubie i poza nim. No i miał coraz większy wpływ na Leśnodorskiego.

Tajemnicą poliszynela jest to, że Wandzel od początku był w tym waszym porozumieniu...

To prawda. Dałem się Leśnodorskiemu przekonać. To pasowało do mojej filozofii budowania zespołu ludzi, z których każdy jest inny, ale się wzajemnie uzupełniają. Legia nigdy nie była dla mnie projektem do zarabiania pieniędzy. Moim celem było stworzenie wielkiego klubu. Dałem się więc przekonać, że Wandzel będzie pomocny w poruszaniu się w strukturach Ekstraklasy SA i PZPN. Boguś miał się zajmować sportem i codziennym zarządzaniem, a moją rolą była budowa marki i pozycji Legii za granicą oraz koncentracja na akademii. A także oczywiście strategiczny nadzór nad rozwojem całości. Ale Wandzel zrozumiał, że jego ambicje związane z pozycją w polskiej piłce nie zostaną zrealizowane.

Czyli że nie zostanie prezesem PZPN...

I wtedy skupił się na budowie swojej pozycji poprzez Legię... Zresztą dziś uważam, że plan przejęcia kontroli nad Legią miał od początku.

Co to znaczy?

W umowie, którą podpisaliśmy, zawarte są mechanizmy, które doprowadziły do obecnego pata, a głównym konstruktorem tej umowy był Wandzel. Ja się na to zgodziłem, bo dla mnie najważniejsze były ogólne pryncypia naszej współpracy i podszedłem do tego na zasadach pełnego zaufania. Oczywiście o pewne rzeczy walczyłem, szczególnie te dotyczące zadłużenia czy przyszłej inwestycji w akademię. Z biegiem czasu Boguś wierzył coraz bardziej w swoją nieomylność. Jego tendencja do podejmowania decyzji, które były bardzo ryzykowne, zaczęła przekraczać to, co bezpieczne dla Legii.

O jakim ryzyku pan mówi? O tym, że Leśnodorski zakładał w budżecie mistrzostwo i awans do fazy grupowej Ligi Europejskiej?

Nie. Takie decyzje podejmowaliśmy razem i to założenie jest w porządku. To ryzyko, ale też uważam, że Legia musi wygrywać i grać przynajmniej w fazie grupowej LE. Na takim budżecie budowaliśmy strukturę kosztów. Powinniśmy mieć jednak bezpieczniki powodujące, że jeśli noga by się nam powinęła, nie rozwaliłoby to klubu. Zakładaliśmy, że jeśli w ciągu pięciu lat uda nam się wejść do fazy grupowej Ligi Mistrzów, pieniądze zainwestujemy tak, by ograniczyć ryzyko, że w następnych latach nie będziemy grali nawet w fazie grupowej LE.

Na przykład w co?

Między innymi w akademię. Oczywiście nie jest tak, że akademia jest jedynym pomysłem i przez najbliższych dziesięć lat musimy zapomnieć o wygrywaniu, a skupimy się tylko na szkoleniu. To nie może być model dla Legii. My musimy wygrywać. Ale nawet największe kluby europejskie rozumieją, że nie można się opierać wyłącznie na transferach.

Na pańskiej liście priorytetów akademia ma numer 1?

Numerem jeden zawsze będzie wygrywanie i tu nie ma między nami sporu. Ale akademia na tej liście jest numerem dwa, bo to dla mnie przede wszystkim kwestia naszego DNA.

A dla Leśnodorskiego?

Obawiam się, że dla Bogusia ważne jest tu i teraz.

Ale akademia to też jest ryzyko...

Oczywiście, ale jestem przekonany, że Legia będzie przyciągać talenty i da się stworzyć prawdziwą akademię. Liga Mistrzów miała nam to umożliwić.

Miała?

W budżecie na ten rok nie widziałem zwiększonych inwestycji w infrastrukturę. Struktura kosztów tak urosła, że jeśli nie awansujemy w przyszłym sezonie do fazy grupowej Ligi Mistrzów, to możemy mieć poważny problem finansowy. Jeśli tak dalej pójdzie, to może się okazać, że trzeba będzie zrobić wyprzedaż zawodników.

Gdzie się podziały pieniądze?

Koszty urosły drastycznie. Nie widzę natomiast aż takiej poprawy jakości, która by ten wzrost usprawiedliwiała. ITI zostało spłacone, tyle że kosztem kolejnej pożyczki. Z pieniędzy z Champions League spłaciliśmy 20 milionów ITI. Ale wcześniej 30 milionów długu wobec ITI zostało zamienione na rynkowe pożyczki. Dług wobec ITI nie był oprocentowany, a pożyczka, dzięki której nastąpiła spłata, jest. Mówienie więc dziś o olbrzymim sukcesie finansowym Legii to tylko element kampanii wyborczej. Propaganda nieoparta na prawdzie.

Jak wyglądała umowa z ITI? Dziś wszyscy mówią, że pan sam skorzystał z pieniędzy klubu, by spłacić poprzedniego właściciela...

To zupełnie inna sytuacja. Gdy przejmowaliśmy Legię, miała ona olbrzymi dług wobec ITI wynoszący 200 milionów złotych. Udało mi się wynegocjować taką umowę, że bierzemy klub za określoną kwotę w gotówce, a zobowiązanie zostaje zmniejszone do 50 milionów, więc ta transakcja była dla klubu bardzo korzystna. Dodatkowo negocjowałem zapis w naszej, z Leśnodorskim i Wandzlem, umowie, że ten dług wobec ITI jest naszym prywatnym zobowiązaniem. Jeżeli klub nie będzie mógł go spłacić, my to musimy zrobić. I zdawałem sobie sprawę, że to we mnie najbardziej uderza, bo ja mam 60 procent. Ale to jednak ja musiałem ten zapis negocjować, a wspólnicy nie chcieli się na niego zgodzić. Wandzlowi bardzo ta odpowiedzialność własnym majątkiem nie pasowała, więc finalnie doprowadził do pożyczki od Skarbca. Chodziło o to, by nie doszło do rozwodnienia moich wspólników.

Rozwodnienia?

Strona, która wpłaca pieniądze i podwyższa kapitał, dostaje dodatkowe akcje i zwiększa swój udział procentowy kosztem tych, którzy tego nie zrobili. Dlatego nigdy nie zgodzili się na podwyższenie kapitału przeze mnie – traciliby wtedy procent w udziałach. I dlatego mieliśmy awanturę przy ostatniej spłacie dla ITI. Bo ja chciałem, by zapis, że odpowiadamy własnymi majątkami za dług wobec ITI, przeszedł na tę pożyczkę od Skarbca.

I nie przeszedł?

Na koniec, po długich rozmowach, wszedł w życie częściowo.

Pytałem prezesa Leśnodorskiego, czy to prawda, że zaciągnęliście dług na spłatę ITI, ale on twierdzi, że to była pożyczka na transfery.

Część poszła na refinansowanie ITI, część na inne zobowiązania zaciągnięte wcześniej, między innymi wokół transferów. Więc to tylko półprawda. Pieniądze, które oddano ITI, można było przeznaczyć na wzmocnienia składu. Nie musieliśmy jeszcze spłacać ITI. Gdyby w tym roku nie było Ligi Mistrzów, Legia byłaby kilkadziesiąt milionów w plecy. A pieniądze z UEFA poszły na zobowiązania: ITI, ale też do agentów, do klubów, na odroczone płatności różnych dostawców. Renomowana firma zrobiła dla mnie szczegółowy audyt finansów Legii. Po uwzględnieniu prawdziwych, a nie medialnych, wartości transferów i wszystkich kosztów oraz prowizji bilans od początku 2013 roku do października 2016 roku wyniósł 4 mln zł. To jest realny zysk. Żeby było jasne, ja nie widzę w tym nic złego. Tak musi być, bo Legia, żeby się wzmacniać, nie może zakładać, że będzie się z transferów utrzymywać.

Gazety piszą, że z Legii nie zostanie kamień na kamieniu, gdy pan przejmie klub. Wszyscy odejdą, łącznie z piłkarzami, a pan zmieni Legię w korporację, która wszystkie pieniądze będzie pakować w akademię.

Fakty są takie, że dzisiaj ten klub to w dużej mierze jest Legia według mojej wizji. Tak sobie ją wymyśliłem, a to, że koncentrowałem się na innych elementach, nie znaczy, że nie miałem wpływu na rozwój klubu. Jestem przecież większościowym udziałowcem. Jest oczywiście w klubie wiele rzeczy, które powinny być poprawione. W ostatnim czasie za bardzo polegamy na szczęściu, musimy wykonać kilka zabiegów, które uprawdopodobnią, że sukces będzie kontynuowany. Ale rewolucji nie będzie. Legia Mioduskiego może mieć innego wodzireja, to nie będzie klub, w którym największą gwiazdą jest prezes. To będzie Legia ambitna, chcąca zdobyć mistrzostwo co roku, co sezon chcąca grać w fazie grupowej europejskich pucharów, i będzie to Legia wiarygodna dla partnerów biznesowych. Rewolucja grozi Legii wtedy, gdy to nie ja wygram, tylko oni zostaną.

Wszyscy mówią, że na piłce w Polsce nie da się zarobić, tymczasem walczycie o klub jak bulteriery.

Motywacje każdego z nas są inne. Boguś kocha ten klub, ale też pozycję, którą mu daje. Ja też kocham Legię, też jestem kibicem, ale dla mnie to także projekt, w którym mogę się realizować pod każdym względem: społecznym, biznesowym i na końcu sportowym. Nigdy nie chciałem Legii sprzedawać i to deklarowałem. Natomiast dla Wandzla to drabina, by osiągnąć swoje cele, głównie biznesowe. Niekoniecznie bezpośrednie zarabianie na Legii, ale zbudowanie sobie pozycji do zarabiania gdzie indziej.

A czy największym wygranym w waszym sporze nie będzie przegrany? Ten, który dostanie gotówkę?

Z punktu widzenia pieniędzy – bez dwóch zdań. Ale mnie naprawdę nie chodzi o pieniądze, bo one nie zmienią już dużo w moim życiu. Legia to dla mnie pasja i spełnienie. Oczywiście w najgorszym wypadku skoncentruję się na czymś innym, bo chcę w życiu coś jeszcze stworzyć. Ale na pewno nie w piłce i nie w Polsce. Bo tutaj jest tylko jeden klub, którego mogę być właścicielem.

—rozmawiał Piotr Żelazny

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane