Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Pierwsza dama

Krzysztof Rawa 02-07-2018, ostatnia aktualizacja 02-07-2018 10:14

Zdobyła siedem medali olimpijskich, była Irenissimą, laureatką nagród i orderów. Stała się matką Polką kolejnych pokoleń sportowców, powtarzającą im prostą prawdę: sport jest piękny.

Tak to jest z postaciami pomnikowymi, że gdy odchodzą, najpierw jest niewiara – legendy z definicji wydają się przecież niezniszczalne. Ona stała się za życia skałą, na której opierał się polski sport nawet wtedy, gdy wiedzieliśmy, że ciężko chorowała.

Jeszcze pamiętamy jej wysoką sylwetkę z Medal Plaza w Pjongczangu, gdy stąpając ostrożnie po scenie, wręczyła złoty medal olimpijski Kamilowi Stochowi. Przypominały się jej uśmiechy i niemal identyczne sceny z Soczi, Londynu, Rio de Janeiro, Pekinu, Daegu...

Igrzyska olimpijskie, lekkoatletyczne mistrzostwa świata, spotkania działaczy Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (MKOl) i Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej (IAAF), sportowych organizacji kobiecych: była wszędzie, gdzie miała być. Zawsze taka sama – pogodna, spokojna, wyważona w opiniach, dyskretna, czasem odrobinę majestatyczna, niekiedy nieco wycofana wobec powszechnych zaszczytów i wyróżnień, którymi ją obsypywano.

Radosna nastolatka z Tokio

Kto był kilkanaście dni temu na warszawskim Pikniku Olimpijskim, ten ją widział z młodzieżą, którą, jak zawsze, namawiała do uprawiania sportu. Dzieciaki nie mogły pamiętać, jak zdobywała medale olimpijskie (chociaż internet może im to pokazać), jak biła rekordy świata, ale nimb mistrzyni nie zgasł.

Zapewne inaczej pamiętają ją starsi – przyklejeni do radioodbiorników z głosem Bohdana Tomaszewskiego albo potem do czarno-białych telewizorów, w których można było zobaczyć transmisję z igrzysk w Tokio (1964). Przeżywaliśmy z nią niebywałe sportowe wzloty, przejmowaliśmy się zakrętami jej kariery, z nadzieją kibicowaliśmy wydłużeniu sprintu do 400 m, byliśmy dumni na wieść o kolejnych sukcesach.

Zdobywała medale jako radosna nastolatka na igrzyskach w Japonii, młoda gwiazda w Meksyku, powracająca do sportu matka w Monachium, dojrzała mistrzyni w Montrealu. Nawet ostatnie igrzyska w Moskwie, nieudane, bo zakończone kontuzją, dobrze spinały klamrą jej pełne emocji, niebanalne sportowe życie.

To zapewne każdy kibic wie: zdobyła siedem medali olimpijskich, pobiła dziesięć rekordów świata, osiem samodzielnie, dwa w sztafecie. Jest w Księdze rekordów Guinnessa jako jedyna, która zdobywała na igrzyskach medale w pięciu konkurencjach lekkoatletycznych – na 100, 200 i 400 m, w sztafecie 4×100 m i w skoku w dal.

Niemiecki stadion ucichł

W wielu rozmowach na pytanie o najbardziej pamiętne zwycięstwa przypominała jednak to z 1974 roku na mityngu w Poczdamie, gdy na 200 m pobiła supermistrzynię z NRD Renate Stecher i ustanowiła rekord świata: elektronicznie zmierzono 22,21 s, ręcznie 21,9 s. Doskonale zapamiętała ciszę, jaka zapadła na niemieckim stadionie.

Lubiła też wspomnienia tokijskie, początek olimpijskiej drogi i długoletniej przyjaźni z Japonią, no i ten fantastyczny bieg finałowy z Montrealu na 400 m, gdy odleciała rywalkom poza granice wyobraźni, a my patrzyliśmy zachwyceni nie tylko na powtórki, ale i na czas: najpierw 49,30, potem 49,29, by po paru latach przyjąć do wiadomości jeszcze jedną poprawkę: 49,28.

Trwała w sporcie zawsze. W 1980 roku znalazła się w zarządzie PZLA, doszły obowiązki w PKOl.

W 1998 roku podczas igrzysk zimowych w Nagano wręczono jej nominację na członka MKOl obok Marokanki Nawal El Moutawakel-Bennis. Kronikarze olimpijscy pisali wtedy, dość dyskretnie, że obie symbolizują znaczącą ewolucję sportu, że obie musiały w młodości walczyć z uprzedzeniami. MKOl otworzył się na większy udział kobiet, a w przypadku pani Ireny zauważył, że stała się postacią łączącą różne epoki sportu w krajach Europy Wschodniej.

Polityka dopadała ją niekiedy, chociaż, jak twierdziła, ambicje polityczne miała skromne, by nie rzec – żadne.

Nie kryła żydowskiego pochodzenia. Tak samo jak wpisanego w dowód osobisty miejsca urodzenia: Leningrad w ZSRR. Po latach prezydent Władimir Putin mógł więc po swojemu żartować w rozmowie z panią Ireną, że są krajanami – on też urodził się w Sankt Petersburgu.

Urodzona w Leningradzie

Tak chciała historia – przyszły doskonały polski akustyk Jakub Kirszenstein (w latach 60. współtworzył m.in. sławne studio dźwiękowe w łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych) studiował w Leningradzkim Instytucie Kinoinżynierów, który na czas wojny przeniesiono do Samarkandy. Los chciał, by znalazła się w Uzbekistanie także pani Eugenia Rafalska, pracownica wyprowadzonej z Ukrainy kijowskiej fabryki. Poznali się, pobrali, po wojnie zamieszkali w leningradzkim akademiku, aby w 1947 roku z roczną córeczką Ireną wrócić do miasta ojca – Warszawy.

Rodzice rozwiedli się w 1953 roku, Irena Kirszenstein została z mamą. Z mieszkania przy alei Świerczewskiego miała blisko do Pałacu Kultury i Nauki, w którym próbowała spełnić dziewczęce marzenia o zostaniu aktorką – w Dramatycznym Kółku Żywego Słowa.

Sport upomniał się o szczupłą dziewczynę w zwyczajny sposób: podczas lekcji wychowania fizycznego. Tę historię opowiedziano wiele razy: nauczycielka robi sprawdzian, 14-letnia Irenka śmiga tak szybko na 60 m, że pani od WF myśli, iż popsuł się stoper, prosi o powtórkę, powtórka jest jeszcze lepsza.

Dziewczyna śmieje się, gdy słyszy, że ma talent, w końcu nigdy sprintów nie trenowała, może tylko wtedy, gdy rano pędziła z tornistrem do szkoły.

Pani Irena wyrastała na mistrzynię w czasach, gdy o pieniądze na sport dbano, można rzec, resortowo. Kluby milicyjne, wojskowe, związkowe (pod egidą CRZZ) lub wiejskie (czyli LZS-owskie) to była ówczesna codzienność, może przaśna, ale w tamtych warunkach skuteczna. Zdolna lekkoatletka ze stolicy mogła dzięki temu wybierać: Legia, Gwardia, Polonia, Spójnia, Warszawianka, Lotnik, Orzeł, AZS.

Padło na Polonię z przyczyn prozaicznych: klub miał podpisaną umowę z XXXVII Liceum im. Jarosława Dąbrowskiego. Jesienią 1961 roku pod ręką byłego oszczepnika Jana Kopyto już biegała i skakała. Dwa lata później pod okiem Andrzeja Piotrowskiego pobiła seniorski rekord Polski na 200 m. Niespełna cztery lata treningów i była na pierwszych igrzyskach, ze skutkiem wiadomym.

Pochodzenie Ireny Kirszenstein stało się ważne może dwa razy – pierwszy, gdy jesienią 1968 roku Telewizja Polska pokazała głośny dokument Eugeniusza Pacha „Porażka idola", w którym padły sugestie, że sprinterka celowo mogła upuścić pałeczkę w sztafecie w Meksyku. Zręcznie zmontowane wypowiedzi koleżanek zabrzmiały jednoznacznie. Broniła się, ale w tamtym gorącym roku niewiele trzeba było, by wierzyć w spisek syjonizmu.

Drugi, gdy została również bohaterką sportu żydowskiego. W Polsce lat 80. nikt nie rozgłaszał, że z okazji kolejnej Maccabiady w Netanji w lipcu 1981 roku włączono lekkoatletkę do właśnie utworzonej Żydowskiej Galerii Sław Sportu.

Sport jest piękny i prosty

Wpisano jej nazwisko obok 17 osób, wśród których byli węgierska gimnastyczka Ágnes Keleti, radziecki trener koszykówki Aleksander Gomelski, brytyjski sprinter Harold Abrahams (jeden z bohaterów sławnego filmu „Rydwany ognia"), kanadyjska szybkobiegaczka Fanny Rosenfeld, węgierski piłkarz i trener Bela Gutmann, fiński długodystansowiec Elias Katz i inni – pozbierani z odmiennych sportów, krajów i epok.

Należy to przyznać – w zmieniającej się Polsce Irena Szewińska miała zdolność odnajdywania się w każdej sytuacji społecznej. Jej ogromną siłą były autentyczność, nieposzlakowana opinia w kwestiach dopingowych i uniwersalne przesłanie: że sport nigdy nie nudzi, jest w istocie piękny i prosty; jeśli poświęcić mu dostatecznie wiele pracy, odda nakłady z nawiązką.

Aktywna obywatelka

Zawsze pomagała polskiemu sportowi, nie tylko lekkoatletyce. Była obecna przy niemal każdej inicjatywie, dużej i małej. Tak samo chętnie wspierała olimpijskie marzenia Zakopanego, organizację piłkarskich mistrzostw Europy z Ukrainą, lekkoatletyczne halowe mistrzostwa świata, jak masowe biegi w Łomiankach lub Krynicy-Zdroju.

Łączyła zwykłe z niezwykłym – odbierała od ambasadora Japonii Order Wschodzącego Słońca – Złote Promienie ze Wstęgą, albo od prezydenta Senegalu Narodowy Order Lwa tak samo wdzięcznie, jak zostawała honorową obywatelką Sopotu, Bydgoszczy, Namysłowa, Międzyzdrojów lub Pułtuska (jest tam też szkoła jej imienia).

Była żoną Janusza Szewińskiego, lekkoatlety, cenionego fotoreportera sportowego, spełnioną matką dwóch synów i babcią. Aktywną obywatelką Łomianek i ikoną całego ruchu olimpijskiego. Powiedzieć, że już nie będzie, bardzo trudno.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane