Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Remont u bohaterów

Aneta Wawrzyńczak 21-05-2017, ostatnia aktualizacja 21-05-2017 09:08

Choć brali udział w uroczystościach patriotycznych, nigdy nie mieli poczucia spełnienia jak wtedy, gdy odnowili mieszkanie dawnej antykomunistycznej opozycjonistki.

Krzysztof Wolf. U niego wolontariusze zaczęli remont w kwietniu. – Walczył o wolną Polskę, w której mogę dziś żyć – mówi jeden z nich, Bartek
autor: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Krzysztof Wolf. U niego wolontariusze zaczęli remont w kwietniu. – Walczył o wolną Polskę, w której mogę dziś żyć – mówi jeden z nich, Bartek

Rodzinny obiad, przy stole siedzi Piotrek, jego narzeczona, przyszli teściowie, przyszły szwagier. Między zupą, daniem głównym a deserem toczą się rozmowy, raczej o wszystkim niż niczym, w końcu padają dwie refleksje: smutna – że ludziom w Polsce powodzi się często źle, czasy są ciężkie, życie jeszcze bardziej, i optymistyczna – że czasem tak niewiele potrzeba, by to zmienić. I na tym mogłaby się historia skończyć, ot, posiedzieli, pojedli, ponarzekali, pocieszyli się.

Piotrkowi jednak zaświtała myśl, żeby na gadaniu się nie skończyło. – W mojej głowie zrodził się pomysł, trochę inspirowany Szlachetną Paczką, żeby zebrać grupę młodych ludzi i taką ekipą wpaść komuś do mieszkania. Żeby zanim przyjedzie nowa lodówka, pralka, telewizor, zabawki dla dzieci, to mieszkanie przyszykować, odmalować, wyremontować. W końcu to dom jest miejscem, do którego się zawsze wraca. A jeżeli nie wygląda przyjaźnie, to po prostu ciężko w nim żyć – opowiada Piotrek.

Iskra rzucona przy niedzielnym obiedzie zapłonęła kilka tygodni później, gdy wraz z grupą znajomych z patriotycznych organizacji młodzieżowych, między innymi studentką politologii Pauliną Macherą i (wówczas) aplikantem radcowskim Marcinem Sobiczewskim, spotkali się z Maciejem Machem, krakowskim opozycjonistą z czasów komuny. – Opowiadał, że jego koledzy z Solidarności żyją w niesamowicie trudnych warunkach. Na przykład: wodę na herbatę gotują rano i parzą w termosie, żeby wystarczyło na cały dzień. Bo nie stać ich na to, żeby wodę zagotować jeszcze raz.

Wtedy zapadła decyzja: studenci z Krakowa wezmą się do remontów w mieszkaniach tych zasłużonych w walce o wolną Polskę, którym właśnie ta wolna Polska zgotowała trudny los. Jeszcze wtedy nie przypuszczali nawet, że poza mieszkaniami większości z nich odświeżą też życie.

Na co się porwaliśmy

Na początku szło trochę opornie. 12 listopada 2013 r. powstała na Facebooku strona akcji, w pierwszym wpisie organizatorzy przekonywali: „Czasem tak niewiele potrzeba, by innym żyło się w Polsce lepiej. My, Młodzi, możemy to zmieniać". Apelowali też: „Oddaj swoją godzinę dla Polski i Polaków" – bo wszyscy inicjatorzy akcji: Piotr Ziółkowski, Paulina Machera i Marcin Sobiczewski, już wcześniej angażowali się w patriotyczne wydarzenia, m.in. Godzina dla Polski. Oficjalnej nazwy ich nowej akcji jeszcze wtedy nie było, padały różne propozycje: Pomalujmy Polskę, Studenci malują radość, Studenckie malowanie. 26 listopada stanęło na tej pierwszej propozycji.

Na pierwszy ogień poszła Jadwiga Samek, wnuczka Żołnierza Wyklętego, przez babcię od dziecka uczona rosyjskiego, bo „język wroga trzeba znać", i przestrzegana, że „czerwone pająki są bardzo krwiopijcze". Z takim rodzinnym portfolio Jadwiga walkę z komuną, wtedy jeszcze nieświadomie, zaczęła jako 15-latka, gdy chodziła na potajemne lekcje historii Arkadiusza Rybickiego i składała u boku delegacji rządu na uchodźstwie kwiaty na grobie marszałka Piłsudskiego. W stanie wojennym z kolei witryny sklepowe zaklejała plakatami „wrona orła nie pokona" i szykowała się do prawdziwej walki. Po drodze została samotną matką trójki dzieci, a koniec z końcem wiązała dzięki trzem etatom. A że pracowała głównie na czarno, to gdy upadła komuna, a później sama Jadwiga podupadła na zdrowiu (przeszła m.in. poważną operację), okazało się, że właściwie żadna pomoc od państwa jej nie przysługuje.

I wtedy do drzwi jej na wpół zrujnowanego mieszkania socjalnego, które dostała po ośmiu latach starań, zastukali Piotrek, Paulina i Marcin. – Było zdewastowane, jej córka od kilku lat spała na materacu na podłodze, nie miały środków na codzienne życie, bo pani Jadwidze nawet nie przysługuje renta, a mieszkanie dostały pod warunkiem, że odremontują je na własny koszt – opowiada Piotrek.

Zanim jednak remont ruszył na dobre, trzeba było zebrać pieniądze, materiały, jakieś remontowe know-how, bo przyszli politolodzy, prawnicy, ekonomiści o zdzieraniu tapet, gipsowaniu, tynkowaniu, malowaniu nie wiedzieli właściwie nic. Z pomocą przyszli ojcowie, wujowie, znajomi, pracownicy sklepów budowlanych, wreszcie – autorzy filmów instruktażowych w internecie. Ponadto do remontu mieszkania pani Jadwigi potrzebne były: farby, gips, rozpuszczalnik, nowa ubikacja, dwa zlewy z kranami, panele podłogowe, w miarę nowe meble, wolontariusze i choć z jeden specjalista od malowania, gipsowania, układania paneli.

– Ten remont był straszny. U pani Jadwigi tynk zaczął nam odpadać od ściany, zrobiła się wielka dziura, nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym poradzić – opowiada Paulina. Piotrek dodaje: – Mieliśmy moment załamania, „na co się porwaliśmy?!", myśleliśmy. Ale jak skończyliśmy pracę w pierwszym pokoju, to zobaczyliśmy, że jednak się da.

Marcin Sobiczewski wspomina, że przy pierwszym remoncie zapał mieszał się ze strachem. – W KoLibrze (stowarzyszeniu konserwatywno-liberalnym) organizujemy różne patriotyczne akcje, m.in. marsze, ale stwierdziliśmy, że to jednak za mało, że trzeba zrobić też coś bardzo konkretnego – wyjaśnia Marcin. – A poza tym jesteśmy typowymi konserwatywnymi liberałami, uważamy, że w znacznej mierze można przenieść pomoc społeczną na niwę prywatną. Gdybyśmy więc nie robili takiej akcji jak „Odmalujmy Polskę", to bylibyśmy po prostu niekonsekwentni, że tylko gadamy, a nic w tym kierunku sami nie robimy.

Drugi remont wolontariusze przeprowadzili w placówce Caritas w Krakowie dla osób starszych, kolejny – u Zbigniewa Kruka-Strzebońskiego, któremu komuna w ramach represji za działalność opozycyjną (m.in. organizowanie marszów protestacyjnych, Duszpasterstwa Ludzi Pracy, działalności samokształceniowej, pielgrzymek, wystaw i spektakli teatru niezależnego, drukowanie „Aktualności") zgotowała internowania, osadzanie w izolatkach, blokowanie możliwości pracy. A wolna Polska – biedę i zamknięcie w czterech ścianach, zwłaszcza po utracie nogi w wyniku choroby.

Kolejna na liście była Józefa Kogut ze wsi Podole koło Mielca, łączniczka AK, współzałożycielka Koła Solidarności Wiejskiej, działaczka Solidarności Walczącej i Rzeszowskiego Komitetu Oporu Rolników, przez znajomych z podziemia określana jako „bardzo aktywna". Dalej – Fryderyk Czerwiński, który podczas wypadków studenckich w 1968 r. zamiast zgodnie z prikazem kierownictwa zakładu pracy iść studentów bić, poszedł ich bronić. Potem było tworzenie związku zawodowego, demonstracje, drukowanie i kolportaż „bibuły", aż w końcu pobicie przez esbeków i internowanie.

Teraz akcja „Odmalujmy Polskę" zawędrowała do Warszawy.

Nie miałem nadziei

Pod koniec kwietnia dzieciaki, jak czule mówi o nich większość beneficjentów, wchodzą ze szpachelkami, foliami malarskimi, wiadrami farby i wielkim zapałem do mieszkania na Starych Bielanach w Warszawie. Dwa pokoje, malutka kuchnia, jeszcze mniejsza łazienka, balkon z ogródkiem (mieszkanie jest na parterze). Zadbane na tyle, na ile się da, mimo skromnej pensji, choroby i braku kobiecej ręki. Lokatorami są Krzysztof Wolf z synem. O tym drugim nie wiemy właściwie nic, na czas remontu pomieszkuje u matki, o pierwszym informacji można znaleźć całkiem sporo – jeśli się dobrze poszpera, bo tak jak o wielu zasłużonych zapomnianych próżno szukać o nim informacji na czołówkach gazet czy na Wikipedii.

Sam Krzysztof jest dość oszczędny w słowach, trzeba z niego wspomnienia po kolei wyciągać. Urodził się w 1959 r. w zwyczajnej rodzinie. Jego własny patriotyzm zakwitł i dojrzewał powoli, po trosze w subkulturze gitowców, po trosze na meczach Legii Warszawa, wreszcie – na gruncie znajomości z księżmi Zychem i Suchowolcem, także na kazaniach ks. Popiełuszki w Hucie Warszawa, gdzie Krzysztof najpierw chodził do zawodówki, a później pracował. Krzysztof: – Ja jestem od dziecka kibolem Legii, a przywiązanie do barw drużyny jest dla mnie od razu przywiązaniem do barw narodowych. Do gitowców z kolei w moim pokoleniu należał każdy. To była może troszkę kryminogenna struktura, ale miała swoje zasady, które mówiły, że z „czerwonymi" nie można współpracować. I że nie można donosić. A księża? Od nich się uczyłem, żeby mieć zawsze kręgosłup moralny wyprostowany.

Narodziny Solidarności Krzysztofa ominęły, nie zaangażował się w działalność opozycyjną, miał raptem 20 lat, jego mama była chora, musiał się nią opiekować. – Natomiast jak wybuchł stan wojenny, to już mi się bardzo nie podobało, uznałem, że nie można wywoływać narodowi wojny –­ wspomina. Zaczął działać w opozycji, w grudniu 1982 r. wszedł także do Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Solidarności. – No, działałem. Nie ma co opowiadać – wzrusza skromnie ramionami.

Muszą za niego tę historię opowiedzieć inni. Na przykład w tekście „Solidarność Walcząca – Oddział Warszawa" Adam Cyborski, Jacek Guzowski i Tomasz Szostek wspominają współpracę z Edwardem Mizikowskim i Krzysztofem Wolfem z MRKS tak: „Edek i Krzysiek byli niezawodni w organizowaniu demonstracji, przejawiali inicjatywę i dużą pomysłowość. Byli znani w środowisku opozycyjnym, podejmowali wiele inicjatyw, zajmowali się drukiem, kolportażem i organizacją demonstracji. Przede wszystkim działali zgodnie z zasadami ideowymi bardzo nam bliskimi – zasadami Solidarności Walczącej".

Dopiero pod ostrzałem pytań Krzysztof wyjaśnia, że zajmował się tak zwanymi gadałami, czyli urządzeniami nagłaśniającymi zawieszanymi na linach między blokami, z których niosły się solidarnościowe hasła, oraz organizowaniem druku prasy podziemnej. Od połowy lat 80. w białym kitlu kręcił się po Szpitalu Wolskim, konkretnie po tamtejszej drukarni, w konspiracji z zatrudnionym w niej na stałe kolegą przygotowywali do kolportażu prasę podziemną: „CDN", „CDN – Głos Wolnego Robotnika", „Głos Wolnego Hutnika", „Przegląd Wiadomości Agencyjnych". – Ładnych kilka lat to trwało, nigdy nie wpadliśmy – mówi z dumą Krzysztof. I jeszcze, ze śmiechem: – Nikt mnie nie pytał, co ja tam robię. Personel brał mnie za pracownika, nieraz mi polecenia wydawał, bo prawie codziennie tam byłem.

Z czasem zaczął też sam pisać teksty. – Uznaliśmy z kolegami, że nasze pismo, „CDN – Głos Wolnego Robotnika", skręca w kierunku, który nam nie odpowiadał, to znaczy staje się zbyt ugodowe wobec komunistów. A my uważaliśmy, że z bandytami się umów nie zawiera – wyjaśnia Krzysztof.

Jednocześnie w mazowieckim oddziale Radia Solidarność był szefem drugiej grupy emiterów, audycje nadawali tak, że zagłuszali fale w telewizji, zamiast filmu czy Dziennika Telewizyjnego szedł program. – Zasięg mierzyliśmy w ten sposób, że prosiliśmy słuchaczy, żeby po zakończeniu audycji zamrugali trzy razy światłami. A później widzieliśmy, że pół osiedla mruga.

W krótkim filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego w ramach cyklu „Ćwiczenie na wyobraźnię" z 2010 r. Krzysztof opowiadał: – Jak zacząłem nadawać na częstotliwościach milicyjnych, no to powiedzieli sobie, że już mi tego nie darują.

17 września 1987 r. z Krzysztof z Adamem Słowikiem i Edwardem Mizikowskim jechali do Częstochowy na pielgrzymkę ludzi pracy. W torbach wieźli m.in. egzemplarze gazety „Jesteśmy", drukowanej trzy miesiące wcześniej w rekordowym nakładzie 30 tys. z okazji pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Na peronie czekali już na nich milicja i esbecy. Według Krzysztofa mieli cynk od tajnego współpracownika. – Na miejscu mnie skatowali straszliwie, później jeszcze raz w areszcie. Kopali, bili ręką, pałą. Dwa tygodnie nie chodziłem w ogóle – opowiada.

Najpierw siedział przez trzy miesiące w areszcie w Częstochowie, w dziesięcioosobowej celi było ich z 30 chłopa, później, po wyroku z 23 grudnia, kiedy dostał rok bezwzględnego pozbawienia wolności za rzekome pobicie milicjanta, trafił do Barczewa. Tam już większość czasu spędzał w celi sam. W maju 1988 r. wyszedł z więzienia – z jeszcze silniejszym przekonaniem, że z komuną trzeba walczyć. Już w połowie sierpnia z Sewerynem Jaworskim i Edwardem Mizikowskim zorganizowali strajk w Hucie. Znów został aresztowany, na trzy miesiące trafił do aresztu.

Po wyborach czerwcowych już nie nadawali audycji, uznali, że co mogli, to zrobili. – Niektórzy z nas uznali, że skoro jednak są te wybory, ludzie mają już dostęp do gazet, telewizory już coś tam mówią po ludzku, to się wszystko jakoś przewali, jakoś da się poukładać z komunistami. Ale ja nie miałem żadnej nadziei.

Było wiadomo, co dobre, a co złe

Kolejny remont już jest zaplanowany, znów w Krakowie, u dawnych działaczy Solidarności. Pani Małgorzata ma pod opieką chorującego na stwardnienie rozsiane męża Piotra, od 20 lat przykutego do łóżka, i dorosłego syna z dziecięcym porażeniem mózgowym, który „w ogóle nie funkcjonuje samodzielnie".

– Mieszkanie jest duże i ładne, tylko zaniedbane, bo pani Małgorzata nie ma na odremontowanie ani czasu, ani siły, ani pieniędzy, jest jedyną żywicielką rodziny. Wszystkie środki idą na leczenie syna i męża, pomaga im tylko Caritas, ale i tak nie wystarcza, jakakolwiek pomoc materialna dla nich byłaby nieoceniona – wyjaśnia Marcin.

Dzięki akcji „Odmalujmy Polskę" już wcześniej udało się załatwić panu Zbigniewowi protezę nogi. Marcin: – Zgłosił się do nas lekarz z Krakowa, który usłyszał o naszej akcji i historii pana Zbyszka i dołożył brakującą kwotę do protezy.

Prace ruszą, gdy tylko Piotrek, Paulina i Marcin zdołają zebrać pieniądze i materiały (średni koszt remontu to 3–4 tys. zł) i skrzyknąć wolontariuszy. O tych ostatnich nietrudno, w końcu „Odmalujmy Polskę" to nie jest czysto bezinteresowna akcja. Tak przynajmniej wynika z tego, co mówią Paulina, Marcin i Piotrek. – Remonty to jednocześnie dla nas lekcja historii. Zawsze wypytujemy o losy naszych bohaterów, które robią na nas ogromne wrażenie, pokazują, że są w życiu sytuacje, które wymagają wielkiej odwagi i odpowiedzialności – stwierdza Piotr. – Ci ludzie ryzykowali życie, często płacili za swoją walkę cierpieniem, internowaniem, prześladowaniami, co się teraz odbija na ich zdrowiu. A my mamy poczucie, że doszło do wielkiej niesprawiedliwości dziejowej. I chociaż remontując im mieszkania, możemy im, sobie i innym ludziom pokazać, że są bohaterami – mówi z kolei Paulina. Piotrek jeszcze dodaje: – Wolontariusze z organizacji Patriotyczny Mielec, którzy remontowali dom pani Józefy, na koniec stwierdzili, że choć brali udział w różnych uroczystościach patriotycznych, składali kwiaty, śpiewali hymn, chodzili na protesty i manifestacje, nigdy nie mieli poczucia takiego spełnienia jak po tym remoncie.

Pomóc przy remoncie i na darmową lekcję historii przychodzą do mieszkania pana Krzysztofa między innymi Bartek i Sebastian. Mają po 20 lat, studiują politologię, o akcji już wcześniej wiedzieli z Facebooka, ale że właściwie wszystkie remonty odbywały się w Krakowie, nie zagłębiali się w szczegóły. Gdy się okazało, że jest robota w Warszawie, stwierdzili, że wpadną na Bielany w okienku między wykładami a ćwiczeniami. Przy zdzieraniu starej tapety w małym pokoju, między wcieraniem w nią gąbkami wody z mydlinami a skrobaniem szpachelką, zastanawiają się, po co właściwie tu przyszli. – Generalnie to mam dobre serce – śmieje się Bartek. – A tak poważnie: myślę, że panu Krzysztofowi będzie miło, że mu odnawiamy mieszkanie, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy chcą zrobić bezinteresownie coś pożytecznego. Zwłaszcza że walczył o wolną Polskę, w której mogę dziś żyć – mówi.

Sebastian dodaje: – Szczerze mówiąc, trochę im zazdroszczę. Jasne, ryzykowali zdrowie, nieraz życie, karierę, szanse na edukację, spokój swój i rodziny, nieraz zapłacili bardzo wysoką cenę. Ale jednocześnie żyli w świecie, w którym znacznie lepiej wiadomo było, co jest dobre, a co złe – dodaje.

W wolnej Polsce Krzysztof Wolf imał się różnych prac, m.in. handlował czym się dało przed Pałacem Kultury. W końcu znalazł zatrudnienie w administracji w banku, pracuje tam do dziś. Nadzieja nie wróciła przez te ponad ćwierć wieku ani razu. – Cytując klasyka: „nie o takie Polske walczyłem" – stwierdza. Ale gdy temat schodzi na akcję „Odmalujmy Polskę", nagle się rozchmurza: – Ja nie myślałem, że ktoś młody w piątek czy sobotę będzie chciał poświęcić swój własny czas, żeby skrobać tapety, nosić meble, malować czyjeś mieszkanie. Jak patrzę na te dzieciaki, to mam coraz więcej nadziei, że Polska jednak nie zginie.

Plus Minus

Najczęściej czytane