Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Boga zagrałem już wcześniej

Jacek Cieślak 20-01-2018, ostatnia aktualizacja 20-01-2018 00:00

O nowym filmie i dawnych rolach opowiada znakomity aktor, który w czwartek kończy 90 lat.

autor: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa

Rz: Chciałem panu przekazać życzenia zdrowia od całej redakcji, czytelników i zapytać, w jakim zdrowiu zastaje pana jubileusz 90-lecia?

Franciszek Pieczka: Dziękuję bardzo, w moim wieku świetlanie być już nie może, ale oby było jak jest, to będę zadowolony. Nigdy nie byłem maksymalistą, jeśli chodzi o moje pragnienia.

Tuż po pana urodzinach wejdzie na ekrany kin wstrząsający film „Syn Królowej Śniegu" z pana rolą, rzecz o dzieciobójstwie we współczesnej Polsce.

Po przeczytaniu scenariusza nie miałem wątpliwości co do mojego udziału w filmie, ponieważ przestroga, jaka mu towarzyszy, jest jak najbardziej na czasie. Nie bez wpływu był także fakt, że sam mam wnuki.

Po roli św. Piotra w „Quo Vadis" zagrał pan dobrego Boga, opiekującego się półsierotą, czytającego mu bajki, gdy samotna matka pracuje albo zajmuje się sobą.

To prawda. Wcześniej grałem Boga w filmie Witolda Leszczyńskiego. Najnowsza rola, z punktu widzenia aktorskiego nie jest frapująca, ponieważ nie zmienia się. Gram osobę już ukształtowaną, u schyłku swoich poczynań.

Pana bohater symbolicznie odchodzi i oglądamy wtedy świat bez Boga. Jak się gra przejście do wieczności?

Ostatnia scena rozgrywa się w innym wymiarze, gdzie nie trzeba już się bać i spieszyć, dlatego nie jest to sytuacja tragiczna. Ale sam dopiero będę to praktykował! Nie boję się śmierci. Przeżyłem już swoje życie, chociaż, jak każdy, chciałbym żyć jeszcze dłużej, co nie znaczy za wszelką cenę. Ale jestem z rodziny długowiecznej. Było nas sześcioro rodzeństwa i jak ktoś odchodził, miał co najmniej 85 lat, najstarsza siostra zaś dożyła 96 lat. Łudzę się, że rodzinne geny zadziałają. Byłem też kiedyś w klasztorze buddyjskim i jego przeor dał mi szal na długowieczność. Teraz trzymam się tego szala jak tonący brzytwy.

Jak pomaga w zachowaniu harmonii wiara, w pana przypadku, katolicka?

Pochodzę z rodziny o katolickich korzeniach i to na pewno pomaga w łatwiejszym odchodzeniu. Bóg chroni nas przed nicością. A czy na tamtym świecie, będzie tak harmonijnie jak w finale filmu? Nie wiem. Ale wiara na pewno uspokaja. Na pewno nie czuję się na tyle silny, by powiedzieć: ja nie muszę wierzyć, bo jestem spokojny o swoją przyszłość, która jest tylko fanaberią materii.

Która rola zapadła panu w pamięć najbardziej?

Świętego Piotra w „Quo vadis". Kiedy wygłaszałem sakramentalne słowa: Quo vadis, domine? Dokąd zmierzasz, panie?, stałem na rzymskim wzgórzu z widokiem na Watykan i miałem świadomość, że na stolicy Piotrowej zasiada nasz rodak Jan Paweł II. Poczułem silne wzruszenie. Silnie przeżyłem też kręcenie sceny w chrześcijańskich katakumbach. Realizowaliśmy ją w Tunezji, w grocie, gdzie pozyskiwano piaskowiec do budowy Kartaginy. Jako święty Piotr relacjonowałem zmartwychwstanie Chrystusa, opowieść Marii z Magdalii o tym, jak zastała pusty grób. Moimi słuchaczami na planie byli statyści tunezyjscy, którzy nie rozumieli tego, co mówię. A jednak emocjonalność narracji tak mnie niosła, grałem z tak dużym przejęciem, że jak powiedział mi konsultant filmu ksiądz Chrostowski, statyści byli zapatrzeni i zasłuchani, jakby wszystko pojmowali. A przecież udzielały im się tylko emocje, które we mnie buzowały.

I takie aktorstwo najbardziej sobie pan ceni?

Na pewno, także w dochodzeniu do doznań intelektualnych. Bo jeśli mamy do przekazania tylko komunikat myślowy, to po jakiego diabła występować na scenie? Lepiej napisać tekst, wydrukować go i po sprawie. Na scenie aktor jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Na planie filmowym może dążyć do wzruszenia widza, by zalał się strumieniami łez, ale reżyserski montaż może sprawić, że widzowie zarechoczą. Technologie są tak zaawansowane, że reżyser siedzi daleko od aktora i kamery, z podglądem ujęcia. Świętej pamięci Jerzy Kawalerowicz miał do dyspozycji najnowsze technologie, ale wolał stać obok kamery. Dzięki temu następowało sprzężenie zwrotne, aktorski proces był żywy, jak w teatrze.

Kanwą „Syna Królowej Śniegu" jest baśń Andersena, która promieniuje na cały scenariusz. Czy czytając ją na planie filmu tytułowemu bohaterowi powracał pan do dzieciństwa?

Nie wyrosłem na baśniach Andersena, bo urodziłem się w 1928 roku na Śląsku. Tylko pięć lat chodziłem do polskiej szkoły, a potem już do niemieckiej, gdzie panował kult baśni braci Grimm, o wiele okrutniejszych. Andersen jest dla mnie o wiele ciekawszy, poetycki, a przesłania są bardzo głębokie. Poznałem go już jako ukształtowany człowiek.

Jakie panu opowiadano baśnie na dobranoc, gdy był pan dzieckiem?

Jestem synem górnika. Czy pan sobie wyobraża, że ojciec po pracy w kopalni miał jeszcze siłę na opowiadanie nam bajek? Był bardzo zmęczony. A kiedy stracił pracę na sześć lat – z trudem wiązał koniec z końcem. Na szczęście mieliśmy spłachetek ziemi, z którego ojciec starał się nas wyżywić.

A mama?

Też ciężko pracowała.

Czyli pana dzieciństwo nie było bajką?

Z dzisiejszej perspektywy - na pewno nie. To były trudne, ciężkie czasy.

Ale dzieci w bajkach Andersena też nie mają łatwo.

To prawda. W „Synu Królowej Śniegu" jest podobnie.

A czytał pan Andersena dzieciom lub wnukom?

Starałem się, ale pokolenie mojego najmłodszego wnuka ma swój świat. Internet.

Gry komputerowe to nowy rodzaj baśni.

A ja słyszałem, że granie w nie zostało zakwalifikowane jako jednostka chorobowa.

Co interesuje wnuki w pana życiu?

To, jak rosłem, dojrzewałem, jak było w domu. Byłem dzieckiem w czasach wielkiego kryzysu, dlatego mówię im o wielkiej radości, jaką dawało zdobycie jednego cukierka. Zbierałem grosik do grosika. A kiedy był odpust, za te grosiki można było coś kupić. Rodzice pouczali nas, żeby nie kupować nic rano, bo później będzie taniej.

Teraz odpust trwa cały czas.

W Internecie mają wszystko. Ale i u mnie w sypialni na półce jest duża torba, skąd wnuki mogą brać cukierki, czekoladki, wafelki. Sam wnuki trochę rozpuściłem i czuję się winowajcą. Nie chcę też narzekać na Internet, bo używam maila, i to ja w rodzinie zajmuję się płatnościami i przelewami. Na co mi przyszło na starość?

Starsi ludzie mówią zazwyczaj, że świat schodzi na psy.

To złożona sprawa. Z jednej strony świat się strasznie zbrutalizował, a z drugiej – za jego obraz odpowiadają wszechmocne media, które przekazują raczej to, co złe, a nie dobre. Ale od najstarszych czasów starzy narzekali na młodzież. Nie można być maksymalistą i wymagać od młodych, żeby wszyscy byli aniołami. Poza tym młodzież bierze przykład ze starych. A jeśli tak – to jaki jest poziom dyskursu w naszym kraju, w Sejmie? Jak politycy ze sobą rozmawiają? Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby używać tak brutalnych słów, jakie są teraz w użyciu. Nigdy nie zajmowałem się polityką, nigdy nie byłem w partii, teraz też w żadnej nie jestem. Żeby się odizolować od polityki, zmieniłem telewizję i oglądam Polsat, a przede wszystkim sportowe programy.

Przeżył pan najgorsze dla Europy czasy totalitaryzmów — faszyzmu i komunizmu. Jak pan ocenia dzisiejsze ostrzeżenia przed powrotem nacjonalizmu, nietolerancji, rasizmu?

Trzeba być bardzo uważnym. Diabeł nie śpi. Pamiętajmy, że Adolf Hitler doszedł do władzy na drodze demokratycznych wyborów, również za cenę socjalnych i nacjonalistycznych obietnic. Pamiętam stalinizm, bo kończyłem szkołę teatralną w jego szczycie. Różnie bywało. Po śmierci wodza, studenci musieli trzymać wartę przy popiersia Stalina. Moje pokolenie mocno odstawało od treści i formy socrealizmu, więc wcale nie byliśmy w humorach minorowych. Stojąc na warcie przy popiersiu z Wieśkiem Gołasem, powiedziałem, że powinni nam dać strażackie hełmy, jakie noszono w moim parafialnym kościele na Wielkanoc przy Bożym Grobie.

Nie życzyłby pan nam żadnego kultu jednostki?

Niech nas Pan Bóg broni!

Motyw matki z „Syna Królowej Śniegu", która samodzielnie wychowuje dziecko, można lokować pomiędzy tradycją antycznej Medei - matkobójczyni zdradzonej przez męża albo Matki Bożej, której pomagał święty Józef.

Zawsze dobrze jest, gdy jakiś święty Józef się znajdzie, bo samotnym kobietom jest niezwykle ciężko. Często nie pomaga środowisko, w jakim wychowuje się dziecko. Tymczasem przybywa rozwodów, co bierze się z pragnienia użycia jak najwięcej się da, czyli egoizmu. Liczy się tylko „Ja, ja i jeszcze raz ja". To prowadzi do takich tragicznych sytuacji, jakich jesteśmy świadkami w filmie, czyli do rozpadu rodziny.

Jak pan będzie obchodził urodziny?

Z rodziną. Bo jak śpiewali Starsi Panowie – bez rodziny „samotnyś jak pies". 

— rozmawiał Jacek Cieślak

Recenzja

„Syn Królowej Śniegu" w reżyserii Roberta Wichrowskiego według scenariusza Pawla Sali stawia na ostrzu noża kwestię aborcji, narodzin dziecka, jego wychowania, rodziny, ale również zgwałconych kobiet, które decydują się zostać matkami, oraz dzieciobójstwa. Do końca nie wiemy, w jakich okolicznościach narodził się Kamil, pewne jest, że uwagę poświęcają dziecku tylko ludzie na finiszu życia: stylizowany na Boga sąsiad (Franciszek Pieczka), który czyta małemu bajki Andersena, i starsza kobieta (Anna Seniuk). Samotna matka (Michalina Olszańska) szuka swojego miejsca pomiędzy pracą w supermarkecie a pokusami klubowego parkietu. Mężczyźni nie traktują jej poważnie lub nie są wystarczająco atrakcyjni. Powstał mocny, niedający spokoju film, który jak w soczewce skupia zło świata. Od piątku w kinach.   —j.c.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane