Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Mamy kryzys piękna

Katarzyna Płachta 24-04-2019, ostatnia aktualizacja 24-04-2019 00:00

Dziś nie dyskryminuje się artystów ze względu 
na płeć. Dyskryminacja jest związana z modą, 
która w danej chwili ogarnia sztukę - mówi Katarzyna Karpowicz, malarka.

źródło: A. Pawlak

Plus Minus: Okupuje pani czołowe miejsca w rankingu „Rzeczpospolitej" Kompas Młodej Sztuki, współpracuje z galeriami w Madrycie, Krakowie, we Wrocławiu, w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu. Ostatnio pani obraz uzyskał na aukcji cenę 30 tys. zł. Jak to się robi?

Przede wszystkim dzięki pracy. Bo jak się nie ma obrazów, którymi można się pochwalić, to tak naprawdę niewiele można zrobić. I ta praca musi być autentyczna. Bo to nie może być tak, że ktoś sobie wymyśli, że będzie artystą, bo chciałby namalować ładny obraz. Jeżeli praca wychodzi z człowieka, to potrzeba przetworzenia rzeczywistości na język malarstwa będzie naturalna.

Autentyczność autentycznością, ale drzwi galerii są często dla młodych artystów zamknięte.

Nawiązywanie kontaktów z galeriami jest rzeczywiście trudne. Czasami trzeba najzwyczajniej w świecie zapukać – porozmawiać z właścicielem, pokazać mu swoje prace, wysłać portfolio. Nikomu nieznany młody artysta sam musi przekonać do siebie ludzi, nie czekając, aż inni go polecą. Bo artyści i malarze są jak wróżki – istnieją tylko wtedy, gdy się w nich wierzy. Jeśli galeria złapie jakieś nazwisko, zrobi wystawę. Ale, tu wracamy do pracy, na jedną taką wystawę trzeba namalować co najmniej 40 obrazów, z których ostatecznie widzowie galerii zobaczą może 20–25 sztuk.

I od razu są z tego pieniądze?

Trzeba zaufać galeriom, uzbroić się w cierpliwość i nie podcinać gałęzi, na której się siedzi. Bo jeżeli nawet ktoś zechce kupić obraz bezpośrednio ode mnie, z pominięciem galerii, której go obiecałam, to mówię „nie". Artysta sam dla siebie nie zrobi tyle, co z pomocą i we współpracy z galerią. Ale kolejną ważną kwestią jest posiadanie oszczędności. To dzięki nim mam pewność, że w tych miesiącach, w których nie sprzedam obrazu, w spokoju dokończę pracę i nie będę malować pod presją pytań o to, za co kupię płótno czy farby, za co spłacę kredyt. To jest wolny zawód, więc sama jestem sobie szefem. I, muszę przyznać, jestem dla siebie surowa.

Pracuje pani od poniedziałku do piątku?

I jeszcze w sobotę i niedzielę. Wiem, że muszę nauczyć się odpoczywać, ale czasem jak za długo odpoczywam, to też się niepokoję. Próbuję więc znaleźć balans.

To nie jest raczej typowe życie artystycznej bohemy.

Niektórzy myślą, że artysta do południa spędza czas w kawiarni, później na wernisażach, a na koniec ląduje na imprezie. Nie wiem, czy taki artysta mógłby przeżyć z malarstwa. Ja nie dałabym rady ani fizycznie, ani psychicznie. Mam kumpli, przyjaciół z podstawówki, z którymi czasami idę na piwo, ale bohema i takie stereotypowe życie artysty – to mnie nie interesuje. Ktoś kiedyś powiedział, że inspiracja nigdy nie odwiedza leniwych. Malarstwo to w dużej mierze intelektualna i fizyczna praca.

Fizyczna? I to ma być praca dla drobnej kobiety?

Sama o sobie częściej mówię, że jestem malarzem, nie malarką.

Bo kobiety na rynku sztuki mają pod górkę?

W żaden sposób nie odczuwam przypadków dyskryminacji czy gorszego traktowania w związku z moją płcią. Galerie, z którymi współpracuję, też nigdy nie dały mi tego odczuć. Koledzy malarze tak samo. I trudno też powiedzieć, że zarabiam mniej niż oni.

Nieprzyjemne sytuacje się zdarzają, ale niechętne komentarze, ataki ad personam, tłumaczę raczej brakiem wychowania, bezczelnością, brakiem empatii i wrażliwości innych osób niż moją płcią. I w związku z tym, że jestem już uodporniona na opinie innych po przejściu całej akademii, to nie żyję obrazem siebie w oczach innych ludzi. Ale nie chcę też mówić, że wszystko jest idealne, bo nie jest.

Czyli jest jednak gorsza strona bycia kobietą w świecie sztuki?

Kiedy wchodzi się do muzeów, to rzeczywiście już na pierwszy rzut oka widać, że większość wiszących tam obrazów wyszła spod ręki mężczyzn. Ale taka jest historia sztuki. Zaledwie 100 lat temu kobiety zyskały prawo studiowania na uczelni artystycznej. Nie tylko w sztuce, ale też w innych dziedzinach są dysproporcje. Jednocześnie Vincent van Gogh, choć był mężczyzną, nie sprzedał żadnego obrazu przez całe życie.

Sztuka ma płeć?

Kiedy na studiach miałam zajęcia z technologii malarstwa, na których uczyliśmy się, jak pracować w technice olejnej albo akwarelowej, jak naciągać płótno albo jak wykonać ikonę, to pamiętam, że profesor zawsze się na mnie złościł. Mówił: „Karpowicz, coś jest z tobą nie tak, ty malujesz tak jak facet i tak jak kobieta jednocześnie". Bo przy malowaniu akwarelą wymagał, żeby ruchy pędzla były delikatne i subtelne, a ja mam jednak dosyć mocne pociągnięcie i moje obrazy są dość mocne w swojej formie. A dla niego malarstwo kobiece powinno być delikatne i efemeryczne.

Każdy z nas ma inny impet w malowaniu. I są rzeczywiście kobiety delikatne, ale i mężczyźni tacy bywają. Paul Cézanne był przecież bardzo subtelny w podejściu do obrazu. Z kolei Frida Kahlo czy Paula Modersohn-Becker miały niezwykle silne osobowości, które ujawniały na swoich płótnach.

Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach nie ma dyskryminacji artystów ze względu na ich płeć.

A jeśli ta dyskryminacja jest, to z jakiego powodu?

Od kiedy Marcel Duchamp (zmarły w 1968 r. francuski malarz, rzeźbiarz, artysta konceptualny – red.) wniósł pisuar do muzeum i nazwał to sztuką, to dyskryminacja związana jest według mnie z modą, która w danym momencie ogarnia sztukę. Czyli w zależności od tego, co w danym momencie ludzie sztuki promują, to się sprzedaje. Są nazwiska w muzeach na świecie czy w galeriach, które wybrzmiewają głośniej. Czas oceni, które z tych nazwisk będą autentycznie tego warte, a które wypłynęły tylko i wyłącznie dzięki modom.

Nawiązuje pani do twórców tzw. instalacji artystycznych?

Czasami nie czuję, żeby to w ogóle była sztuka. Nic w tym dziwnego, skoro przy niektórych instalacjach sprzątaczka w galerii zastanawia się, czy ten obiekt odkurzyć, czy wynieść na śmietnik. Dziś mamy pewnego rodzaju kryzys piękna. Bo jeśli ktoś kiedyś wniósł pisuar do muzeum i zrobił to jako pierwszy, to było to wyjątkowe, szokujące, dające do myślenia. Natomiast od tamtego momentu dużo rzeczy po prostu się powtarza, nie wnosząc do sztuki nic nowego.

A co pani chce przekazać poprzez swoje obrazy?

Wszystko w nich obraca się wokół człowieka i chyba nigdy nie namalowałam obrazu, w którym nie byłoby ludzkiej postaci. Każdy pokazuje też jakąś cząstkę tkwiącą w człowieku – jest w nim i dobro, i cień, choć niekoniecznie zło, mrok, problemy, tajemnice, ale też dużo miłości i energii. To też oswajanie śmierci, procesów dojrzewania.

Często pojawiają się twarze kobiet.

Kiedyś malowałam też dzieci, czasami do nich powracam, ale rzeczywiście ostatnio kobiety wyszły na pierwszy plan w moim malarstwie. Podejmuję zagadnienia postrzegania kobiecości, tajemnic i emocji, które kobieta ukrywa przed mężczyzną, rytuałów, w których uczestniczy i do których jest przygotowywana, ale też roli, jaką narzuca jej społeczeństwo, wychowanie albo ona sama. Chcę pokazać siłę, która tkwi w kobiecie. My z jednej strony jesteśmy delikatne i bardzo podatne na wpływy otoczenia, ale z drugiej strony jest w nas też niesamowita siła, dzięki której to całe otoczenie możemy zmienić.

Być malarką – planowała to pani?

Od dzieciństwa. To dla mnie było wtedy tak interesujące i atrakcyjne, bo wszyscy dookoła byli artystami – tata był profesorem na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, mama też malowała. Mieszkaliśmy wtedy w pracowni, która kiedyś należała do Olgi Boznańskiej (polska malarka zmarła w 1940 r. – red.). Staraliśmy się niczego tam nie zmieniać, żeby utrzymać mieszkanie w takim klimacie jak ze starych zdjęć albo z jej obrazów. I dziś, kiedy patrzę na „Dziewczynkę z chryzantemami", na te kolory, światło, to przypomina mi się dzieciństwo. Był tam przepiękny widok z okna. Boznańska też go malowała, a mama prawie 100 lat później powtarzała ten motyw w swoich obrazach. Właściwie całe nasze życie toczyło się wokół malarstwa. W jednym pokoju bawiłam się z siostrą, w kuchni mama gotowała zupę, a później szła do pracowni.

Mieliśmy w mieszkaniu mnóstwo albumów ze sztuką i w ten sposób jako trzy- czy czterolatka poznałam malarstwo Fridy Kahlo. W dzieciństwie oglądanie albumów to była najciekawsza bajka. Można się było przerazić, bo w malarstwie nie brakuje przerażających scen, czasami zachwycić, zaniepokoić, ale też powoli budować w sobie wrażliwość na piękno. Mieliśmy też oczywiście w domu mnóstwo malarskich akcesoriów, mogłam z nich korzystać, ale była pewna bariera.

Na czym polegała?

To był szacunek do warsztatu rodziców. W pracowni nie wolno było niczego dotykać, niczego zabierać. Oczywiście, nie zawsze udawało się nas upilnować. Kiedy miałam może cztery lata, domalowałam coś wszystkim paniom z kobiecych aktów, które malowała wtedy mama. Złapali mnie i już wiadomo było, że dziecko do pracowni nie wchodzi.

Później moim marzeniem było posiadanie własnej sztalugi. I dostałam ją na święta, w wersji mniejszej, dziecięcej, ale bardzo się cieszyłam. Rodzice zawsze kupowali nam materiały plastyczne. W liceum dostałam od taty zamknięte w słoiczkach temperowe farby. Dopiero na studiach zobaczyłam, że jeden mały słoiczek kosztuje 25 zł. Ja dostałam ich od niego jakieś 50.

Tato zresztą podbierał mi brązowe i czarne pisaki. Lubił projektować, szkicować różne rzeczy, dlatego zawsze te mazaki znikały z mojego zestawu. Denerwowałam się, ale to też było urocze.

Czyli rodzice chcieli, żeby poszła pani w ich ślady?

Wręcz przeciwnie. Ani mnie do tego nie namawiali, ani nie zachęcali. Tato wcale nie chciał, żebym szła na akademię. Mówił, że na takich studiach trzeba bardzo uważać.

Na co?

Najważniejszą rzeczą w moim malarstwie, jakiej musiałam się nauczyć w akademii, nie była wcale technika malarska, ale bycie odpornym na sugestie innych.

Podpowiedzi wcale nie muszą być złe.

W malarstwie bardzo ważne jest słuchanie mistrzów. Ale dla artysty ważne jest też to, żeby słuchał siebie, był niezłomny w swojej twórczości. Trzeba mieć pancerz. Udało mi się go zbudować i teraz bardzo pomaga mi w mojej pracy.

Jak się go buduje?

Przede wszystkim nie do końca przejmowałam się tym, co mówili mi profesorowie. Ich korekty nieraz były tak subiektywne, że po prostu rodził się we mnie artystyczny bunt. Nie zgadzałam się też z ich podejściem do pracy. Bo ja dużo pracuję i to może niepokoić. Jeden z wykładowców zwrócił mi na to uwagę. Pracowitość powinno się raczej szanować, niż uważać, że jest z kimś coś nie tak. Każdy artysta ma inny temperament i niektórzy ludzie malują jeden obraz na rok, a inni malują 50.

A pani ile ich maluje?

Nie liczę. Praca jest mną, a ja pracą. To jest bardzo interesujący, ale i trudny zawód. Zaraz po studiach robiłam wszystko, żeby móc wytrwać w malarstwie i utrzymać się z niego.

Jednak pierwszą indywidualną wystawę miała pani dopiero w 2011 roku – pół roku po uzyskaniu dyplomu.

Dawniej zasada była taka: student powinien poszukiwać swojego stylu, a po studiach zorganizować pierwszą wystawę. Ale za moich czasów zdarzało się, że rówieśnicy już na czwartym roku studiów mieli swoją pierwszą wystawę indywidualną, zaczynali współpracę z galeriami. Ja natomiast czekałam – nie wiem, czy chciałam się w ten sposób zbuntować, czy po prostu zrobić coś inaczej niż wszyscy.

W tamtym czasie podziwiałam francuskiego malarza Balthusa i on twierdził, że pojęcie artysty jest przesadzone. Mówił, że malarz powinien być przede wszystkim dobrym rzemieślnikiem, a ta cała otoczka wokół niego to nie jest najważniejsze. Wtedy też przyjaźniłam się z muzykami z akademii muzycznej i widziałam, jak oni szlifowali swój warsztat. Nie mogli w tym nikogo okłamać. Jeśli nie ćwiczyli, to nie zagrali. Tymczasem malarze to potrafią, mogą imprezować, opuszczać zajęcia z rysunku, a później zostać np. artystą konceptualnym. Jak ktoś nie potrafił namalować głowy czy ręki albo nie wiedział, jak zmieścić całą postać na papierze, to po jakimś czasie zaczynał rysować abstrakcję. Oczywiście nie dewaluuję pojęcia abstrakcji, bo myślę od razu o Pablu Picassie, który z genialnym rysunkiem, perfekcyjną linią doszedł w końcu do niej.

Rozmawiamy w krakowskiej pracowni, którą dzieli pani z mamą.

Malujemy do siebie plecami – tak, żeby nie patrzeć sobie na płótna i żeby sobie nie przeszkadzać. I choć obie zajmujemy się malarstwem figuratywnym, czyli malowaniem postaci ludzkiej z ukrytą symboliką, historią, to jednak mamy zupełnie inny styl, inny temperament. Mama jest przykładem malarza, który potrafi nawet przez sześć lat pracować nad jednym obrazem. Ja czasami posiedzę nad obrazem rok, dwa lata, a czasami trzy miesiące. W tej naszej pracowni stykają się więc dwa światy malarskie – jeden jest dojrzały, spokojniejszy, a drugi wręcz nadpobudliwy. Młodym brak doświadczenia dodaje odwagi i energii.

Ale też odbiera cierpliwość.

Bywa, że kiedy mama siedzi przy jednym obrazie, mnie zdarza się wymienić już trzeci lub czwarty na sztaludze. I ona wtedy mówi, że też musi już skończyć swój, i bierze się do kolejnego. Z kolei ja od czasu do czasu spoglądam na mamę. Widzę jej cierpliwość, skrupulatność i też decyduję się dłużej posiedzieć przy swoim obrazie.

Samodzielna artystka, rozpoznawana na rynku – a maluje z mamą?

Ależ ja mam wielkie szczęście, że mam taką cudowną mamę, która na dodatek też jest malarką i od której mogę się tyle nauczyć. Dla mnie każdy dzień, który z nią spędzam, jest wielką wartością.

Podbierają sobie panie farby?

(śmiech) Ja się do tego nie przyznaję, choć jestem o to nieustannie oskarżana.

Katarzyna Karpowicz (ur. 1985) jest absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zajmuje się malarstwem figuratywnym. Jej prace można zobaczyć m.in. w Muzeum Sztuki Współczesnej w Gdańsku. Córka dwojga malarzy: Sławomira Karpowicza, zmarłego w 2001 r. wykładowcy ASP, i Anny Karpowicz-Westner. Od lat zajmuje czołowe miejsca w rankingu Kompas Młodej Sztuki tworzonym przez „Rzeczpospolitą". W ostatniej edycji, w 2018 r., zajęła drugie miejsce, o włos przegrywając z Bartoszem Kokosińskim. Ranking powstaje na podstawie rekomendacji szefów oraz właścicieli galerii publicznych i komercyjnych, krytyków sztuki, kuratorów wystaw, którzy wskazują nazwiska artystów przed 35. rokiem życia mających szansę na odniesienie sukcesu na rynku sztuki.

Plus Minus

Najczęściej czytane