Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Publiczność już mnie nie onieśmiela

.Jacek Marczyński 14-11-2019, ostatnia aktualizacja 14-11-2019 09:51

Pianista Marcin Wasilewski o muzyce Komedy, przygodach ze Stańką i o tym, czy jazz po 25 latach nadal inspiruje.

Trio w komplecie, czyli Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz (kontrabas) i Michał Miśkiewicz (perkusja). Jubileuszową trasę po Polsce zaczynają 27 listopada w Warszawie i do połowy grudnia zagrają m.in. w Białymstoku, Kielcach, Gdańsku, Wrocławiu, Zielonej Górze, Poznaniu czy Olsztynie.
źródło: Bartek Barczyk/ecm
Trio w komplecie, czyli Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz (kontrabas) i Michał Miśkiewicz (perkusja). Jubileuszową trasę po Polsce zaczynają 27 listopada w Warszawie i do połowy grudnia zagrają m.in. w Białymstoku, Kielcach, Gdańsku, Wrocławiu, Zielonej Górze, Poznaniu czy Olsztynie.

Gubię się w arytmetyce, bo gdy spojrzałem w pana metrykę, trudno mi było dopasować do niej 25 lat przygód z jazzem.

Młodo zaczynałem. Muzyką jazzową zafascynowałem się, gdy miałem 13 lat. Pojechałem po raz pierwszy na Jazz Jamboree, zaliczyłem koncerty Michaela Breckera, Raya Browna z big bandem, Gene'a Harrisa. I wtedy ze Sławkiem Kurkiewiczem, kolegą ze szkoły muzycznej w Koszalinie, próbowaliśmy grać jazz. Potem on twierdził, że to ja namówiłem go, aby skrzypce zamienił na coś większego, na kontrabas. Wydawało się nam, że to, co robimy, brzmi jazzowo, choć nie była to do końca prawda. To był etap szperania w nutach, w dostępnych nagraniach, ale wizyta na Jazz Jamboree wyzwoliła we mnie decyzję, co chcę robić.

A kiedy poczuł pan, że już coś wie na temat jazzu?

Pierwsze kroki stawialiśmy po omacku. Staraliśmy się brzmieć tak, jak słyszeliśmy na cudzych nagraniach, czego oczywiście nie byliśmy w stanie dokładnie odtworzyć. Stosunkowo szybko zaczęliśmy jednak jeździć na warsztaty jazzowe, gdzie mogliśmy konfrontować nasze chęci i umiejętności z umiejętnościami prawdziwych muzyków, ale też rówieśników.

Wydanie pierwszej płyty nie było momentem potwierdzenia własnego profesjonalizmu?

Na pewno tak, ale wydarzyło się później, w 1995 roku. Wcześniej na warsztatach w Puławach spotkaliśmy perkusistę Michała Miśkiewicza, a Jan Ptaszyn Wróblewski wręczył nam nuty Krzysztofa Komedy. Pomyślałem sobie, że mamy materiał na pierwszą płytę.

Polski klasyk jazzu i klasyczne w składzie trio: fortepian, bas i perkusja.

Od początku inspirowaliśmy się zespołami wielkich mistrzów, Oscara Petersona, Keitha Jarretta, Chicka Corei, a także Milesa Davisa czy Johna Coltraine'a. Słuchaliśmy tego co najlepsze i stąd może wzięło się nasze umiłowanie tradycji. Uważam, że to najważniejsza szkoła. Dobrze więc, że graliśmy standardy na warsztatach, a potem utwory Komedy. Trudno jest brać się za coś awangardowego, nie znając podstaw jazzu, kodu tej muzyki.

Krzysztof Komeda okazał się dla was tak ważny?

Dla mnie bardzo, myślę, że dla moich kolegów również. Zawsze inspirowała mnie jego muzyka, a piękno krótkich melodii Komedy splatanych w większą całość sprawiło, że zacząłem szukać w sobie własnej muzyki.

Drugim mistrzem był Tomasz Stańko?

Absolutnie tak. Poznałem go właśnie poprzez nagrania Krzysztofa Komedy, potem bywałem na jego występach i zrodziło się marzenie, żeby zagrać z nim muzykę bardziej poszukującą, z pogranicza free. Marzenie szybko się spełniło, pierwszy koncert daliśmy już w 1994 roku. Wypadł bardzo obiecująco. On był podekscytowany, więc częściej nas angażował i tak zaczął tworzyć się nasz zespół, który przetrwał w sumie wiele lat.

Kiedy słucham waszych nagrań, mam wrażenie, że wy dawaliście Tomaszowi Stańce rytm i poczucie formy, a on prowadził was do nieprzewidywalnych improwizacji.

Najważniejsza była symbioza. My graliśmy muzykę rytmiczną, można rzec konwencjonalną. A on był artystą z własnym językiem, z oryginalnym brzmieniem i z dużym doświadczeniem. Wiedział, dokąd podąża z muzyką freejazzową, której wtedy do końca nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy, jak się za nią zabrać. Spotkanie Tomasza Stańki było najlepszym, co mogło nas spotkać, bo tajemnica free jazzu nas intrygowała.

I chyba jemu zawdzięczacie kontrakty z Manfredem Eicherem i wytwórnią ECM.

Na jednym z koncertów we Frankfurcie, o czym zresztą nie wiedzieliśmy, Manfred Eicher usłyszał nas grających w kwartecie. Planując kolejną płytę z Tomaszem, zaproponował, by nagrał ją z nami. W ten sposób w 2001 roku wytwórnia ECM wydała naszą pierwszą płytę.

W zeszłym roku ukazała się wasza piąta płyta w ECM, nie licząc tych z Tomaszem Stańką. Jest to również pierwszy album koncertowy. Długo się do niego przymierzaliście?

Nie jest tak, że wolę nagrania studyjne, muzyk jazzowy musi się dobrze odnajdywać w obu sytuacjach, zresztą jazz w studiu też jest muzyką live, choć nie ma publiczności. Też gra się na sto procent od pierwszej do ostatniej nuty. Panuje jednak inny klimat, jest cisza, można cyzelować brzmienie, bawić się nim. Koncert rządzi się swoimi prawdami, publiczność oczekuje pewnego rodzaju show. Czuje się oddech tych kilku tysięcy słuchaczy, jak było w przypadku nagrania płyty „Live". Koncert trwa określony czas, podczas którego trzeba tych ludzi porwać swoją muzyką.

Zdecydowaliście się na gigantyczną, jubileuszową trasę koncertową po Europie i po kraju. Można zachować entuzjazm i świeżość w tak długiej podróży?

Trzeba. Przywykliśmy, gramy wspólnie od 25 lat i mieliśmy kilka ciężkich tras, także z Tomaszem Stańką. Ta jest wyjątkowa, bo celebrujemy nasz jubileusz. Najważniejsze, że wciąż lubimy ze sobą grać. Jesteśmy ciekawi spotkań z publicznością we wszystkich miastach, w których będziemy. Polska część trasy zaczyna się 27 listopada koncertem na ECM Warsaw Festival. A potem do połowy grudnia będziemy grać w jedenastu miastach.

Podczas podróży ma pan czas na komponowanie, czy też trzeba wrócić do domu i zająć się tym w ciszy?

Jest wtedy mało czasu na komponowanie, ale człowiek jest rozegrany i ma poczucie, że może o wiele więcej. Po tylu latach publiczność już nie onieśmiela, wręcz przeciwnie. To wszystko sprzyja nowym doświadczeniom, poszukiwaniom.

Nie czujecie się sobą znużeni po 25 latach?

Często pada to pytanie, ale zawsze odpowiadam, że nie. Chemia, którą pamiętamy z pierwszego kontaktu, wciąż między nami trwa, to połączenie wspólnego rytmu, frazowania, dbałości o brzmienie, które przez lata wypracowaliśmy. Cały czas rozwijamy się wspólnie. I nawet jeśli nie są to jakieś nieoczekiwane zaskoczenia, to muzyka jazzowa jest na tyle plastyczną materią, że wciąż bywa ekscytujące jej tworzenie tu i teraz, gdy motoryczność na przykład tak żarzy, że mobilizuje solistę, by poszedł jeszcze dalej niż dotąd. Siła jazzu wciąż podgrzewa atmosferę.

Co będzie po jubileuszu?

Dwudziesty szósty rok, a współpraca z kimś takim jak Manfred Eicher ciągle sprzyja rozwojowi. On nam podpowiada, ale i wkłada kij w szprychy, wytrącając ze strefy komfortu, bo nie lubi konwencjonalnego grania. Przy nim wspinam się na wyżyny, bo muszę i oczywiście chcę. Tak było ostatnio, gdy nagraliśmy nowy materiał na płytę w kwartecie z saksofonistą amerykańskim Joem Lovano.

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane