Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Staram się zawsze trzymać napięcie

Jolanta Gajda-Zadworna 23-12-2010, ostatnia aktualizacja 28-12-2010 09:45

To był ich rok. Bartka Konopki, autora nominowanego do Oscara dokumentu „Królik po berlińsku”. Katarzyny Klimkiewicz, która za film „Hanoi – Warszawa” otrzymała m.in. Europejską Nagrodę Filmową. Nieustannie dobrą formę Tomasza Bagińskiego potwierdza animowana „Historia Polski”.

Bartek Konopka – w 2011 roku czas na jego fabularny debiut
autor: Robert Gardziński
źródło: Fotorzepa
Bartek Konopka – w 2011 roku czas na jego fabularny debiut

Sławomir Idziak powiedział mi niedawno, że to, co najważniejsze w polskim kinie w minionym roku, zdarzyło się za sprawą ludzi jego pokolenia lub starszych. Co o tym sądzisz?

Bartek Konopka: Nie widziałem „Essential Killing” Skolimowskiego. Z tego przedziału wiekowego obejrzałem „Różyczkę”. Udało mi się też zobaczyć produkcje młodszych twórców: „Matkę Teresę od kotów” Pawła Sali, „Chrzest” Marcina Wrony i film, który do kin jeszcze nie trafił – „Erratum” Marka Lechkiego.

I to te trzy ostatnie są dla mnie najciekawszymi polskimi propozycjami minionego roku. Wnoszą coś własnego, osobistego, świeżego. Są przemyślane i dobrze przygotowane.

Uważam, że nie ma sensu podtrzymywać podziału na starych i młodych. Dziś „linia frontu” jest gdzie indziej. Przebiega między kinem artystycznym, ambitnym a komercyjnym. Przy czym to, co dzieje się na tym ostatnim polu, przypomina groch z kapustą. Obniżający się poziom w dalszej perspektywie nie przysłuży się ani widzom, ani filmowcom. Myślę, że dziś trzeba szukać czegoś pomiędzy kinem rozrywkowym a ambitnym, bo to pogranicza są ciekawe. One dają energię na przyszłość.

Czy na „pograniczu” uplasowałbyś swojego „Królika po berlińsku”?

Największym powodem do radości w związku z „Królikiem…” jest właśnie to, że sprawdza się zarówno u widzów festiwalowych, jak i u tych nieprzygotowanych na artystyczny dokument.

W rozmowach z ludźmi, w wypowiedziach na forach czy w recenzjach powtarza się opinia, że trafiliśmy z „Królikiem…” gdzieś w środek. Bardzo się z tego cieszę, bo takie było nasze zamierzenie. Nagrody, nominacja do Oscara są dowodem, że się udało. Wiadomo, że Amerykanie inaczej patrzą na dokument. Wybierają filmy „dla widza”, działające na emocje, chcą odbiorcę poruszyć, przytrzymać go przed ekranem zarówno przez 40, jak i 90 min. To jest dla mnie dobra droga, przynajmniej w dokumencie.

A w fabule? Przed tobą premiera debiutu – „Lęku wysokości”.

Tu też szukałem podobnych wartości. Bo chociaż historia w „Lęku…” jest złożona z drobnych, życiowych spraw – opowiadam w niej o ludziach jakby z boku, gdzieś z ostatniego rzędu, z prowincji – to jednak staram się to robić tak, by utrzymać napięcie.

„Królika...” wprowadzacie właśnie do amerykańskich kin. Jak jest tam przyjmowany?

Dystrybutorem jest firma Icarus Films, która specjalizuje się w kinie dokumentalnym i ściągnęła do USA oraz Kanady dużo znaczących europejskich tytułów. „Królik…” trafił do kin 8 grudnia. Amerykanie doceniają uniwersalny sposób przedstawienia wydarzeń, które nie do końca są im znane. A jeśli nawet je kojarzą, to bywają dla nich skomplikowane. W „Króliku…” widzą historię ludzi, którzy pozwolili się zniewolić, zamknąć. Jak Indianie w rezerwatach czy Murzyni w gettach. To do nich przemawia.

Trzeba szukać uniwersalnych tematów, by polskie kino istniało za granicą?

W Polsce czasami trudno dostrzec nawet proste rzeczy. Wyjazdy na festiwale lub tzw. pitchingi, czyli prezentacje na międzynarodowym forum projektów filmowych, po to, by zdobyć fundusze na ich realizację, pozwalają zobaczyć nasze sprawy szerzej. Widzi się wtedy, jak wielu ludzi w świecie rozpoznaje naszą filmową tradycję – dokumentalną, ale też fabularną. Docenia się naszych operatorów, myślenie filmowe, przewrotność, poczucie humoru… Mamy sporo do zaproponowania, tylko czasami za bardzo kręcimy się we własnym grajdołku, wokół spraw, które nie do końca są zrozumiałe na zewnątrz, w świecie.

Czy zrozumiały i atrakcyjny będzie dla amerykańskiego widza film Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham”, zgłoszony przez nas do oscarowych nominacji?

Myślę, że tak. Ma w sobie kapitalną, młodzieńczą energię i czuje się w nim osobisty ton. Dotyka historii, ale w nowoczesny sposób. Nie martyrologiczny, niby-lekki, ale widać, że to, co się w nim dzieje, ma znaczenie dla bohaterów. Ten film kojarzy mi się z austriackimi „Fałszerzami”, którzy Oscara dostali. To dla mnie przykład nowego kina historycznego – o znanych wydarzeniach opowiada się w przewrotny sposób, z nieco innej perspektywy.

Co jeszcze zawdzięczasz sukcesowi „Królika...”?

Na pewno bardziej uwierzyłem w siebie. Łatwiej jest z kolejnymi propozycjami. Sam też się lepiej czuję ze swoimi pomysłami. Mam nadzieję, że łatwiej będzie się zdobywało na nie pieniądze. Dostałem zamówienie z Instytutu Adama Mickiewicza na ciekawy dokument o czasach PRL-u, z cyklu „Przewodnik do Polaków”. Nam przypadł w udziale film o obyczajach – prywatnych, społecznych, ale też seksualnych. Roboczo nazywamy go „Życie seksualne dzikich”.

W mijającym roku promowałeś „Królika…”, montowałeś i dopracowywałeś fabularny debiut, ale też udzielałeś się w życiu środowiska filmowego...

Jestem pod wrażeniem tego, jak owo środowisko aktywizuje się do działań społecznych. W ostatnich tygodniach np. dokumentaliści zjednoczyli się do wspólnego działania w sytuacji, gdy TVP drastycznie ograniczyła produkcję i emisję dokumentów. To dla mnie bardzo budująca obserwacja.

Działam też w stowarzyszeniu Film 1,2 wspierającym młode kino. Obserwowałem również pracę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jako jeden z ekspertów i znalazłem się w komisji wybierającej dyrektora PISF-u. W żadnym z tych miejsc nie czułem podziałów ani frustracji. Widziałem przejrzyste zasady i chęć współpracy.

A jakie masz refleksje po festiwalu w Gdyni, na którym byłeś przewodniczącym jury konkursu kina niezależnego?

Liczyłem, że zobaczę coś świeżego, niesformatowanego przez profesjonalną produkcję i większe pieniądze. I rzeczywiście zobaczyłem nieskrępowaną, radosną twórczość.

W dobrym tego słowa znaczeniu. Jednak przekonałem się również, że niewielki budżet nie jest wyznacznikiem jakości. Można go wykorzystać tak, że widz nie odczuwa jego braku, skupiając się na intrygujących historiach. Film, który nagrodziliśmy Grand Prix, czyli „Krótka historia o miłości”, trafił na duży ekran, wielu ludziom się podobał. Mogę czuć tylko satysfakcję.

Co planujesz w 2011 roku?

Premierę „Lęku wysokości” i rozpoczęcie zdjęć do wspomnianego dokumentu oraz przygotowania do kolejnego filmu pełnometrażowego. Jeśli się uda, powstanie film odcinający się od współczesności i psychologicznych relacji między bohaterami. Może uda się to zrobić po angielsku, w koprodukcji. I tu się nominacja oscarowa przydaje.

Jakie masz życzenia na nadchodzący rok?

Dla siebie chciałbym spokoju i skupienia, bo tego zawsze brakuje.

A prywatnie?

Też spokoju, bo to oznacza, że moje dwie córki – sześcioletnia Zosia i niespełna roczna Hania, urodzona tuż przed Oscarami – dogadują się, a ja mogę pomyśleć o projekcie, który chodzi mi po głowie od kilku lat – filmu związanego z dziećmi właśnie. ∑=

Życie Warszawy

Najczęściej czytane