Mała wielka ucieczka. Lot 747
Na początku lat 80. XX wieku Polska biła rekordy w kategorii „porwania samolotów”. W większości brawura walczyła o lepsze z szaleństwem. Tak przynajmniej było w przypadku kpt. Czesława Kudłka i lotu 747.
Z lampki sączyło się mdłe światło, raczej pogłębiając panujący w pokoju półmrok, niż cokolwiek rozjaśniając. Tym bardziej że aby gdziekolwiek dotrzeć, zmuszone było przedzierać się przez kłęby dymu wydobywającego się z sześciu, odpalanych niemal jeden od drugiego, papierosów.
– W Zielonej Górze jest aeroklub – jeden z mężczyzn sięgnął po butelkę. – Latają tam w sezonie i pola opylają czy coś. Samoloty są słabo pilnowane, praktycznie każdy może wejść, a do granicy stamtąd blisko... – spojrzał pytająco na pozostałych, nie przestając napełniać kieliszków. – Mamy rodziny – odpowiedział mu inny mężczyzna, automatycznie sięgając po pełne szkło.
– Do Ana-2 tyle osób się po prostu nie zmieści. Nie da rady. Na chwilę zapada cisza, przerywana tylko przez szelesty zapałek pocieranych o draskę.
– Mój szwagier jest inspektorem morskim – ożywił się nagle trzeci mężczyzna. – Tam helikoptery kontrolują łowiska. Mogę załatwić wejście na lotnisko, inspektora i pilota się wysadzi i lecimy do Malmo – zachwycony własnym pomysłem jednym haustem wlał sobie do gardła swoją porcję alkoholu.
– A umiesz czymś takim latać? – czwarty mężczyzna wciągnął w płuca porcję nikotyny. – Żaden z nas nie umie. Trzeba by pilota porwać, a to już nie takie proste.
– Słuchajcie – spokojnie odezwał się kolejny mężczyzna, odruchowo wycierając dłonią górną wargę, jeszcze wilgotną od wódki.– A gdyby tak legalnie wykupić dla rodzin wycieczkę do Bułgarii? Załatwić dla nas ten lot, po drodze zgłosić awarię i zrobić międzylądowanie w Wiedniu. Co wy na to? – A jak wytłumaczysz esbekom, że połowa pasażerów to rodziny pilotów? – następny mężczyzna szybko uciął jego entuzjazm. Jego dłoń mechanicznie odszukała paczkę papierosów i wsunęła jednego z nich do ust. – To są wszystko dobre pomysły, ale dla jednej, góra dwóch rodzin. Wszyscy tak nie uciekniemy – urwał zamyślony. Niezapalony papieros smętnie sterczał mu w kąciku ust.
Spokojnie i samotnie
Kilka tygodni później, 12 lutego 1982 roku, rejsowy samolot z Warszawy do Wrocławia spokojnie wznosił się w powietrze. Spokojnie i samotnie. Obostrzenia i ograniczenia stanu wojennego dotknęły również komunikacji powietrznej, skutkiem czego lot 747 był jedynym, jaki w tym momencie odbywał się w przestrzeni powietrznej nad Polską.
Pasażerowie we wnętrzu maszyny nie czuli się jednak osamotnieni. Większość z nich stanowili zamyśleni naukowcy spieszący na jakieś sobie tylko wiadome konferencje. Było kilku emerytów drzemiących na fotelach. Nie zabrakło też rzecz jasna – w lutym 1982 roku była to norma – dwóch mundurowych milicjantów i również dwóch funkcjonariuszy SB udających zwykłych podróżnych. Nie udawali zbyt starannie. Już same ich spojrzenia sprawiały, że człowiek czuł na rękach chłód kajdanek. Łącznie 19 osób. – Za mało – pomyślał kapitan Czesław Kudłek. – No i zbyt... stateczni. Żaden z nich nie porwałby przecież dziecinnego samolocika, co dopiero normalnego samolotu. – Chyba nic z tego nie wyjdzie, bo ludzie są tacy poważni, mało który wygląda na porywacza – powiedział na ucho żonie. – Nie szkodzi – odparła z kiepsko ukrywaną ulgą. – Po prostu zobaczę się we Wrocławiu z mamą.
Wkrótce okazało się, że kapitan był bardziej zdeterminowany niż sam sądził. – Czy potrafiłby pan wyznaczyć trasę lotu na Tempelhof? – kiedy wrócił do kabiny rzucił nagle pytanie do II pilota Andrzeja Śmielewicza. Bilety na 13 grudnia 1981 r.
Ten pomysł dojrzewał w Kudłku od dłuższego czasu. – Z natury jestem pragmatykiem i nie czułem się budowniczym „nowej rzeczywistości” – wspomina po latach.
– Starałem się przeżyć życie w sposób możliwie taki, jaki sobie zaplanowałem: zobaczyć coś na tym świecie, skupić się na rodzinie, wychowaniu dzieci.
Rodzina Kudłków nie miała własnego mieszkania. Z wynajmowanego musieli się nagle wyprowadzić. Groziło im, że żona z dwójką małych dzieci wróci do rodziców do Wrocławia, Czesław zaś pozostanie w Warszawie. – Walka o materialne rzeczy zaczęła nagle przybierać niesamowite rozmiary – przyznaje Kudłek.
Oboje byli spokojnymi ludźmi, postanowili więc początkowo legalnie wyjechać do mieszkających w Niemczech przyjaciół Grażyny. Rozejrzeć się, wybadać opcje i możliwości. Być może od razu zostać... – Wyrobiliśmy sobie paszporty – mówi Grażyna Kudłek. – Mieliśmy już kupione bilety. Niestety na 13 grudnia 1981 roku…
Walka z materią
Po wprowadzeniu stanu wojennego komunikacja lotnicza została czasowo wstrzymana, a wszyscy piloci zostali zmilitaryzowani. Dyrektorem LOT-u został generał Józef Kowalski, wojskowy biurokrata, który postanowił zaprowadzić w PLL LOT porządek tak, jak on pojmował sens tego słowa. Zapowiedział weryfikację przydatności pilotów do pracy. Planował zwalniać cywilnych pilotów i zastępować ich lotnikami wojskowymi. Na pierwszy ogień mieli iść ci, którzy nie byli zameldowani w Warszawie. Tacy jak Czesław Kudłek.
– Niepewność jutra stawała się już nie do zniesienia – przyznaje pilot. Trochę pod wpływem zakrapianych alkoholem rozmów z kolegami, ale też w wyniku rozgoryczenia codziennymi problemami w jego głowie zaczął kształtować się konkretny i, jak się okazało, genialny w swojej prostocie plan. Nie mógł go jednak zrealizować sam.
Natychmiast po wznowieniu lotów, w lutym 1982 roku, korzystając z lotu do Wrocławia, odwiedził przyjaciół z dawnych lat, Mariolę i Andrzeja Baruków. Oboje byli skoczkami spadochronowymi. I oboje mieli podobne jak on problemy lokalowo-zarobkowe. Nie musiał ich długo namawiać do współpracy.
Barukowie przyjechali do Warszawy i wprowadzili się do Kudłków. Dwa tygodnie obie rodziny czekały na odpowiedni dzień do ucieczki.
Lotnisko w modzie
– Czy potrafiłby pan wyznaczyć trasę lotu na Tempelhof? – pytanie Czesława Kudłka zmroziło temperaturę w kabinie. Ale tylko na chwilę. „Czesiek pewnie jaja sobie robi” – pomyślał II pilot. – Pewnie! Mamy przecież plany tego lotniska. Ostatnio jest w modzie. Mówiąc to, Śmielkiewicz z uśmiechem podaje Kudłkowi książkę z mapami. – Zobacz, tam się ląduje, żebyś się nie zgubił – ironizuje. – Ja nie żartuję Andrzej – Kudłek odwzajemnia uśmiech, jego oczy pozostają jednak poważne. – Mam w samolocie rodzinę. Chcę lądować na Tempelhof. Pomożesz?
27 proc. Taki odsetek stanowiły porwania samolotów w Polsce w 1981 r., w skali świata
Śmielkiewicz nie odpowiada. Atmosfera staje się napięta. Samolot wciąż leci w kierunku Wrocławia. Pasażerowie zajmują się swoimi sprawami. Funkcjonariusze na wpół drzemią. Mija już ponad pół godziny, odkąd wystartowali. 35 minut. 40 minut...
– Jeśli chcesz lecieć na Tempelhof, musimy w tym momencie zmienić kurs – stalowo zimny głos Śmielewicza przecina ciszę, jaka panowała od kilkunastu minut w kabinie. Kudłek nie patrzy w jego stronę. Ręce jednak natychmiast korygują kurs. Niektórzy pasażerowie spoglądają po sobie. Funkcjonariusze rozglądają się nerwowo, powoli podnoszą się z foteli. – Szanowni Państwo. Zostałem właśnie poinformowany, że na lotnisku we Wrocławiu nie możemy wylądować z powodu odbywających się tam manewrów wojskowych. Musimy lecieć do Szczecina – dobiegającym z głośników słowom Kudłka towarzyszą głośne przekleństwa pasażerów. Uspokajają jednak esbeków, którzy na wzmiankę o manewrach wojskowych wracają na miejsca. – Reżim stanu wojennego przytępił chęć ludzi do stawiania takich pytań jak „a dlaczego do Szczecina?” – wspomina Kudłek. – Wiadomo, że byli niezadowoleni, ale przyjęli to bardzo spokojnie, ze zrezygnowaniem. Po prostu kolejna trudność, jedna więcej, jedna mniej.
Po raz drugi i ostatni
Pomysł Kudłka z jednej strony dobrze wpisywał się w ówczesną koniunkturę, z drugiej jednak był ewenementem. Lata 1981 – 1982 były w Polsce rekordowe, jeśli chodzi o liczbę porwań lub usiłowań porwań samolotów. W 1981 roku dokonano ich 10, w roku następnym 5, co w skali świata daje odpowiednio 27,02 proc. i 16, 66 proc. Dodatkowo, jak wynika z danych Komendy Głównej MO, tylko w tych dwóch latach „milicja ujawniła 290 osób podejrzanych o zamiar uprowadzenia samolotu, a 32 osoby zatrzymano na lotniskach i pokładach samolotów PLL LOT pod takim zarzutem. W 15 przypadkach zapobieżono uprowadzeniom samolotów, ujawniając działalność przestępczą w fazie planowania”.
Jak zauważają autorzy opracowanego w 1989 roku raportu: „Znamienne jest, że wielu uprowadzeń dopuścili się etatowi pracownicy lotnictwa ogólnego użytku, np. piloci, instruktorzy lotniczy i mechanicy. Stwierdzono, że w większości przypadków były to czyny starannie przygotowane – korzystano ze znajomości systemu ochrony, z możliwości prawie nieograniczonego wejścia na płytę lotniska lub hangaru”.
Różnica między Kudłkiem a wspomnianymi tu „etatowymi pracownikami lotnictwa” polega na tym, że tamci porywali maszyny cywilne, Kudłek zaś, jako drugi i ostatni pilot PLL LOT uprowadził rejsowy samolot pasażerski z ludźmi na pokładzie. Wcześniej podobnego wyczynu dokonali kpt. Tomasz Tomaszewski i Mieczysław Sadowski w grudniu 1949 roku.
Na drugim brzegu Odry
– 747, zeszliście z kursu, powtarzam, zeszliście z kursu – głos z wieży w Warszawie jest beznamiętny. Na Kudłku robi jednak wrażenie. – Jestem porwany. Uzbrojony porywacz żąda lotu do Berlina – Kudłek odpowiada służbowym tonem. – Załatwcie zgodę na przelot przez NRD. Po dłuższej, pełnej napięcia chwili wieża odzywa się ponownie: – 747, nie możemy załatwić zgodny na przelot przez NRD.
– Nie mogę rozmawiać. Załatwcie tę zgodę. Przekraczam granicę – Kudłek nabrał już wprawy. Jego głos zabrzmiał pewnie i przekonująco. Wieża milczy. Odzywa się za to samolot, którym wstrząsa nagle turbulencja. – Co jest?! – wśród pasażerów wybuchają przekleństwa. Ale szybko gasną, gdy za oknami samolotu dostrzegają trzy wojskowe samoloty odrzutowe MIG. Nawet nieznającym lotniczych procedur pasażerom wydało się to niecodzienne. – To pewnie te ćwiczenia wojskowe, o których mówił kapitan – rzuca nagle jeden z nich. – Po drugiej stronie Odry? – krzyczy ktoś inny. – Jak to po drugiej stronie Odry? – odzywają się zaciekawione głosy.
– On ma rację! – spokojnie odzywa się stewardesa. – Znam tę trasę na pamięć. Właśnie przekroczyliśmy granicę. – Ale jaja! – woła jeden z młodszych pasażerów.
Większość jednak jest raczej zaniepokojona. Zwłaszcza esbecy, którzy w tym momencie zrywają się z foteli i biegną w stronę kabiny pilotów. Ciągną za drzwi – te nie puszczają. Napierają mocniej – ani drgną. Zaczynają je wyważać, naciera na nie dwóch rosłych mężczyzn – nie otwierają się.
– Pancerne czy co, do cholery – klną, ale drzwi pozostają niewrażliwe także na przekleństwa. Esbecy nie wiedzą, że oprócz dwóch mocnych zamków, blokuje je Andrzej Baruk – sam w sobie masywny – a dodatkowo mała barykadka z bagaży.
W tym samym momencie w kabinie pilotów narasta napięcie. Obaj lotnicy dobrze wiedzą, że migi nie muszą nawet strzelać, wystarczy, że przelecą odpowiednio blisko. – Cholera, to Niemcy czy Ruscy? – Kudłek jest już autentycznie zdenerwowany. – Ci dwaj po bokach to Niemcy, ale prowadzi ich ten z czerwoną gwiazdą – Śmielkiewicz brzmi grobowo. – Kurwa – cedzi Kudłek. – Każą nam zawrócić – Śmielkiewicz informuje rzeczowo. – Mów, że mamy uzbrojonego porywacza, który żąda lotu do Berlina – Kudłek uspokaja się. Sam jest zdziwiony, jak udaje mu się nie wpaść w panikę.
Śmielkiewicz kilkakrotnie powtarza komunikat. Piloci migów na pewien czas milkną, ale samoloty nie oddalają się. Z przedziału pasażerskiego dobiegają hałasy. Dwaj funkcjonariusze nie przestają atakować drzwi. Pozostali podróżni, zdezorientowani, ale trochę też podnieceni zamieszaniem patrzą się to na nich, to na samoloty z oknem.
– Patrzcie, to chyba Berlin! – woła jeden z podróżnych. Jest młody, cała sytuacja naprawdę go bawi. – Faktycznie Berlin – potwierdza ktoś bardziej obyty w świecie. Stróżowie prawa atakują ze zdwojoną furią… – Kapitanie, jesteśmy nad Berlinem – w kabinie pilotów spokojnie melduje Śmielkiewicz. – Migi chcą, żebyśmy lądowali na Schoenefeld. Kudłek milczy całkowicie pochłonięty pilotowaniem. – Kapitanie! – Śmielewicz naciska. – Powiedz im, że się zgadzamy – głos Kudłka jest nienaturalnie spokojny. – Co takiego? – Śmielkiewicz patrzy na kolegę z niedowierzaniem. Po chwili, widząc w jego oczach determinację, zaczyna rozumieć. – Tu 747, spróbujemy lądować na Schoenefeld. Powtarzam, próbujemy lądować na Schoenefeld – mówi do radiostacji. – Odlatują – Kudłek uśmiecha się. Kupili to – myśli. – Niezła, kurwa, improwizacja. Ale ze mnie świr... – To była wyjątkowa sytuacja – wspomina Hans Peters, kontroler lotów na Schoenefeld. – Nie wiedzieliśmy, co się dzieje na pokładzie. Jednak, kiedy pilot mówi, że ma porywacza na pokładzie, to wychodzę z założenia, że ktoś stoi za nim z pistoletem albo nożem i zmusza go do lotu tam, gdzie on nie chce lecieć. – To był genialny ruch – z podziwem mówi Jerzy Dziewulski, wówczas szef brygady antyterrorystycznej LOT-u. – On mnie zneutralizował. Nie wiedziałem, jak zareagować, bo nie wiedziałem, kto naprawdę jest porywaczem.
Niezła gra
Rejsowy samolot z Warszawy do Wrocławia spokojnie zniża lot nad Berlinem Wschodnim. Przypadkowy przechodzień, widząc go z ziemi, ani by pomyślał, że coś jest nie tak. Zbliżając się do Schoenefeld, maszyna dostojnie wysunęła podwozie, w pełni gotowa do kołowania na płycie lotniska.
Policja i oddziały antyterrorystyczne ruszyły w miejsce, gdzie miał wylądować 747 – profesjonalni, uzbrojeni po zęby i doskonale wyszkoleni funkcjonariusze byli gotowi do obezwładnienia i aresztowania porywaczy. Wszelkimi środkami – na wyrzuty sumienia przyjdzie czas na emeryturze. Tylko kim oni są? Czy są uzbrojeni? Czy są desperatami, którzy nagle zaczną strzelać albo rzucać granatami? Te myśli kolebały się w głowach oficerów. Szeregowi komandosi po prostu byli gotowi do akcji. Jak zawsze. Samolot zbliżył się jeszcze bardziej do powierzchni ziemi. Piękne lądowanie. Jak z podręcznika. Dalszy ciąg jest jednak raczej jak z powieści sensacyjnej. Tuż nad ziemią samolot podrywa się do góry i przelatuje tuż nad wieżą kontroli lotów. Podmuch powietrza wprawia ją w drżenie. Samolot mija lotnisko. Mija mur berliński. Mija pierwsze zabudowania Berlina Zachodniego…
Dzięki pomocy organizacji emigracyjnych obie rodziny pół roku później znalazły się w Ameryce. Barukowie wyjechali do Pensylwanii. Andrzej zaczął pracować w fabryce Roleksa. Żona zajęła się wychowywaniem córki Małgosi. Po kilku latach się rozwiedli. Kudłkowie najpierw wyemigrowali do Kalifornii, a potem na stałe osiedlili się w Teksasie. Czesław zarządza filią dużej firmy elektronicznej. Dzieci studiują, a żona prowadzi dom. Do dziś są razem. Z sześciu mężczyzn pijących wódkę w bladym świetle lampki z PRL-u uciekli wszyscy.
– No cóż, raz się wygrywa, raz się przegrywa – komentuje wyczyn Kudłka Dziewulski. – Gdyby się przegrało z bandytą, to byłaby klęska. Jeżeli się przegrało z intelektualistą, to… była to niezła gra.
Artykuł jest fragmentem książki „Wielkie ucieczki. O ludziach, którzy zbiegli z PRL-u” opartej w dużej mierze na serialu TVN o tym samym tytule
Żadna część jak i całość utworów zawartych w dzienniku nie może być powielana i rozpowszechniana lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w
jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją,
fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody Gremi Media SA
Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części bez zgody Gremi Media SA lub autorów z naruszeniem prawa jest zabronione
pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.