DRUKUJ

Randka ze śmiercią

Joanna Ćwiek 28-06-2017, ostatnia aktualizacja 28-06-2017 00:00

Ekstremalne doznania stają się częścią życia wykształconych, dobrze zarabiających młodych osób. Czymś, czym można chwalić się w towarzystwie.

autor: Olivier Furrer
źródło: AFP
źródło: Shutterstock

Kuba, student, przeprowadził w sieci eksperyment, który nazwał „pogrzebanym". Najpierw ogłosił, że zamierza 24 godziny spędzić w trumnie. Przez dwa tygodnie pokazywał w internecie, co zamierza zabrać ze sobą do grobu, w tym, jakie pieluchy jednorazowe założy. Potem był już właściwy eksperyment, czyli doba spędzona pod zatrzaśniętym wiekiem. Kuba przeprowadzał z trumny relacje online i na bieżąco odpisywał na internetowe komentarze. Jak było? Internauci orzekli, że nudno. Ale oglądali.

Marcin, tegoroczny maturzysta, chciał zaś „poczuć to, co czują osoby niewidome". – Postanowiłem na trzy dni zakleić taśmą oczy. Wytrzymałem dwa, bo zaczęły mi się już robić odparzenia na skórze – opowiada. Co czuł podczas tych dwóch dni „ślepoty"? – Przede wszystkim strach. Byłem przerażony zależnością od innych. Ale też w takich warunkach zupełnie inaczej słyszy się muzykę – wspomina.

Wygląda na to, że powszechnie kojarzone z poszukiwaniem ekstremalnych przeżyć skoki na bungee to już za mało. Lot w kosmos, grzebanie żywcem, seks z chorym na HIV – w świecie pełnym bodźców szukamy doznań coraz to silniejszych, wyzwań coraz dziwniejszych, by życie uczynić bardziej kolorowym. A czasami po prostu po to, by cokolwiek poczuć.

– W swoim gabinecie spotykam coraz więcej osób, które wpadły w pułapkę życia na wysokich obrotach – mówi Lidia Krotoszyńska, terapeutka zajmująca się pomocą w wychodzeniu z pułapek życiowych i zawodowych. – Chcą zrobić więcej, szybciej, bez snu i jedzenia. To daje przyjemność i poczucie satysfakcji oraz siły sprawczej. Ale gdy żyjemy w ten sposób przez dłuższy czas, zwykły spacer czy spotkanie z przyjaciółmi przestają cieszyć. Dlatego szuka się takich rozrywek, które pozwalają poczuć haj. Już nie kręci karuzela, potrzebna jest kolejka górska.

Zwykło się mówić, że to uzależnienie od adrenaliny. Hormonu, który pomógł ludzkości przetrwać. – Wzrost jego stężenia we krwi powoduje, że uciekamy lub stajemy do walki – wyjaśnia w skrócie Krotoszyńska (o tym, że to nie tylko adrenalina, piszemy na stronie 7). – Nie zgadzam się z tym, że od adrenaliny można się uzależnić, ale można nauczyć się funkcjonować w stanie silnego napięcia. A wtedy życie w spokoju jest męczarnią – mówi prof. Mariusz Jędrzejko, pedagog i terapeuta zajmujący się m.in. badaniem zachowań agresywnych.

Eksperci są jednak zgodni, że życie w napięciu, ale równocześnie radzenie sobie z trudną sytuacją, przezwyciężenie przeciwności, sprawdzenie się, daje niebywałą satysfakcję. – I tu jest właśnie ta pułapka – wyjaśnia terapeutka. Z badań prof. Jędrzejki wynika, że większą skłonność do zachowań ryzykownych mają mężczyźni. – Ale różnice te nie są zbyt duże. Jeśli weźmiemy pod uwagę dziesięć osób żyjących ekstremalnie, to jest wśród nich sześciu mężczyzn i cztery kobiety – wyjaśnia naukowiec. – To przeważnie osoby między 25. a 40. rokiem życia. Ekstremalne doznania stają się częścią życia wykształconych, dobrze zarabiających młodych osób. Są czymś, czym można chwalić się w towarzystwie – mówi Jędrzejko.

To właśnie przemożna chęć pochwalenia się swymi wyczynami w serwisach społecznościowych ma sprawiać, że niektóre osoby są w stanie zawisnąć nad przepaścią, stanąć na krawędzi, włożyć głowę w paszczę krokodyla, zaryzykować życie.

Ale wywołujące podziw selfie wykonane w niezwykłych okolicznościach to niejedyna przyczyna popychająca do ryzykownych zachowań. Wiele osób, poza wspomnianą wcześniej potrzebą poczucia satysfakcji i smaku życia, sięga po ryzyko, by zwyczajnie odreagować stres i niepowodzenia w codziennym życiu. – Od dawna wiadomo, że najprostszym sposobami na to są agresja, alkohol i seks. Ale ponieważ czasy się zmieniają, coraz więcej jest ekstremalnych wyzwań i możliwości, to i popyt na nie jest większy. Tym bardziej, że coraz większa liczba takich zachowań staje się społecznie akceptowalna – mówi Jędrzejko.

Problem jednak w tym, że bagatelizowanie tego typu zagrożeń może mieć tragiczne konsekwencje. Bo wcale nie jest tak, że jeśli skoki na bungee, wspinaczki czy nurkowanie są rozrywkami powszechnie dostępnymi, to przez to bezpieczniejszymi. – Ryzykanci żyją krócej – mówi smutno Jędrzejko i dodaje, że przecież tak naprawdę nikt, kto kupuje swojemu bliskiemu w prezencie skok na spadochronie nie myśli, że może daje mu w ten sposób bilet w jedną stronę na tamten świat.

Parami do skrzyni

Śmierć ludzi kręci. Jej tajemnica i nieuchronność to bodźce, które popychają do tego, by się o nią otrzeć, trochę jej zasmakować. Dlatego w Korei Południowej tak ogromną popularnością cieszą się szkoły śmierci. To oferta skierowana do tych, którzy żyją w strachu przed tym, że kiedyś umrą. Ale też rodzaj terapii dla myślących o samobójstwie.

To kraj na drugim miejscu na świecie, jeśli chodzi o odsetek samobójstw (codziennie zabija się 40 osób), więc jest to ekstremalna metoda tłumaczenia, jakie rzeczywiście skutki rodzinne i społeczne wywołuje targnięcie się na własne życie. I chodzi tu nie tylko o swoją śmierć, ale także o traumatyczne doświadczenia dla rodziny.

Chętnych do takiej szkoły nie brakuje. To studenci, zmęczone życiem osoby starsze i nieradzący sobie z presją pracownicy korporacji. Dla tych ostatnich takie szkolenia oferują nawet ich firmy. Ma im to pomóc odzyskać radość życia. Jak wyglądają zajęcia? Mężczyźni i kobiety ubrani w stroje pogrzebowe oglądają film o ludziach, którym udało się przezwyciężyć przeciwności losu. Potem piszą ostatni list, czytają go na głos i kładą się w trumnach, które zamyka elegancko ubrany mężczyzna. Leżą tam przez kolejnych 10 długich minut. Podobno terapia pomaga, a radość życia wraca.

W Polsce także są osoby, które chcą na własnej skórze poczuć, jak to jest być leżącym w trumnie zmarłym. Dziś jednak, jeśli ktoś chce poczuć się jak to jest być pogrzebanym żywcem, wcale nie musi, jak określił jeden z internautów doświadczenie Kuby, „kłaść się do szafy w piwnicy". W istniejących już w wielu miastach tzw. domach zagadek (z angielska zwanych również escape roomami) można znaleźć takie „pogrzebowe" pokoje. Przypominają one ciasną skrzynię, uczestnik ma do dyspozycji tylko latarkę i telefon z zapisanym zaledwie jednym numerem.

Uczestnicy w komentarzach tłumaczą, że jest to dość łagodna forma „pogrzebania żywcem", bo skrzynie są raczej przestronne, nie brakuje powietrza, ale... nie można cierpieć na klaustrofobię. Inaczej pobyt w takim pokoju może skończyć się atakiem paniki. – Cały pokój to w zasadzie dwie drewniane skrzynie. Jest także wentylacja i przycisk awaryjnego otwierania wieka w razie potrzeby. Ale... na pierwszy i drugi rzut oka na około same deski – opowiada Paweł Makowski z firmy ShowEscape, która ma w ofercie takie atrakcje.

Kto daje się „pogrzebać żywcem"? Ponoć bardzo często pary – to jeden ze sposobów na ekstremalną randkę.

Odgrywanie śmierci, pogrzebów to jednak wciąż tylko fikcja, zabawa. W dodatku margines tak popularnych ostatnio ekstremalnych rozrywek. Znacznie więcej jest tych, którzy ryzykują życie naprawdę. A w tym celu doprowadzają do ekstremum coś, co i tak bywa niebezpieczne. Przykładem moda na skoki do wody oddawane w miejscu, gdzie są przypływy i odpływy. Sztuką jest tak wymierzyć, by znaleźć się w wodzie, a nie uderzyć o kamienie. Łatwo się jednak pomylić...

Pomysłów na ekstremalne doznania jest coraz więcej. – To jest efekt śnieżnej kuli. Popularność tego typu rozrywek dodatkowo nakręca koniunkturę na nie – mówi prof. Jędrzejko.

W ubiegłym roku w ciągu kilku dni w Dolomitach zginęło dwóch skoczków w tzw. wingsuit, „skrzydlatych" kombinezonach zmniejszających pionową prędkość opadania. Uli Emanuele podczas skoku z jednego ze szczytów w Dolomitach stracił kontrolę nad lotem, uderzył w skały i spadł na ziemię, zanim otworzył spadochron. Z kolei Alexander Polli, inny tego typu skoczek, uderzył w drzewo. Obaj byli gwiazdami tego sportu, w internecie ich wyczyny śledzono masowo. Na przykład film z przelotu Polliego przez Jaskinię Batmana z prędkością ponad 220 km/godz. na YouTubie wyświetlono ponad 14 mln razy.

Czy śmierć idoli odstraszyła następców? Skądże. Lokalne władze poczuły się zmuszone zakazać na pewien czas skoków w wingsuit.

Co jest teraz na topie? Zdaniem Krzysztofa Wesołowskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Sportów Ekstremalnych, hitem ostatnich miesięcy jest dream jump. To opatentowana technika oddawania skoków z wysokości z wykorzystaniem układu asekuracyjnego – specjalnych lin. Możliwe jest wydłużenie swobodnego spadania do 90 proc. wysokości obiektu, z którego oddaje się skok. – To jest po prostu nowy system opadania na linie – wyjaśnia Wesołowski.

Ale to opcja na lato. Zimowym hitem wciąż jest morsowanie. Ale nie zwykłe wchodzenie do wody zimą, bo to potrafi każdy, nawet niemowlęta. Trudniejsze jest pływanie w lodowatej wodzie. – To jest naprawdę ekstremalne wyzwanie. Temperatura powietrza ma wówczas ok. 14 stopni, a wody ok. 2 stopni – mówi prezes PTSE.

Kosmiczny lot samobójców?

Sport to jednak nie wszystko. Coraz częściej ekstremalnie podchodzi się do sprawy seksu. I nie chodzi wcale o wyrafinowane techniki miłosne, ale o balansowanie na krawędzi życia i śmierci. Jak? Seksualna rosyjska ruletka to stosunki z osobami, które są nosicielami wirusa HIV. To oczywiście stosunek bez prezerwatywy. Dreszcz emocji wywołuje wtedy ryzyko zarażenia się śmiertelną chorobą. – Jeden z moich kochanków powiedział mi, że dla niego seks ze mną to taka adrenalina jak igranie ze śmiercią – opowiada w wywiadzie w kobiecym portalu Ohme.pl Monika, seropozytywna matka nastolatka.

Monika zresztą nie każdemu partnerowi mówi o ryzyku zakażenia. Wtedy i ona odczuwa dreszczyk emocji. Ekstremalna zabawa, tyle że na koszt innej osoby.

Modny jest ostatnio także – jeśli wierzyć informacjom na ten temat w mediach i internecie – stealthing, czyli zdejmowanie przez mężczyzn prezerwatywy w trakcie trwania stosunku. Ryzyko zarażenia się chorobami przenoszonymi drogą płciową – właśnie HIV czy chorobami wenerycznymi – przynosi więcej emocji niż zwykły seks. – Jeśli chodzi o choroby weneryczne, nie chcę ich, ale i tak ryzykowałbym – mówi cytowany przez brytyjski dziennik „The Independent" mężczyzna, który przyznaje się do stosowania tego typu technik.

Ale jest też umawianie się za pomocą aplikacji randkowych na seks na klatkach schodowych w biurowcach. Krótka przygoda, która może zakończyć się nie tylko chorobą, ale także utratą pracy i reputacji. – Nonszalanckie traktowanie własnego życia to domena tych osób, które nie mają do siebie dystansu. Jeśli ktoś nie potrafi dogadać się ze sobą, nie będzie także zbyt poważnie traktował swojego życia – tłumaczy prof. Jędrzejko.

Takie podejście to zwykle cecha ludzi młodych. Ale nie tylko. Bo jak inaczej zrozumieć tych, którzy masowo zgłaszali się do projektu „Mars One" – podróży na Marsa, ale tylko w jedną stronę. Jest to prywatny projekt prowadzony przez holenderskiego przedsiębiorcę Basa Lansdorpa. Jego celem jest ustanowienie stałej kolonii na Czerwonej Planecie.

Biznesmen założył, że pierwsi ludzie pojawią się na niej w 2024 r. Chętnych było 200 tys. osób. Tylu chętnych na samobójstwo. Przecież jak wyliczono, człowiek na tej planecie może przeżyć około 68 dni. Polka Joanna Karczewska, która jako jedyna z naszego kraju znalazła się w finałowej setce osób zakwalifikowanych do kosmicznej podróży podkreślała wielokrotnie w mediach, że wcale tego w ten sposób nie odbiera. Ona chce tam szukać swoich celów, prowadzić badania i uprawiać rośliny. I wierzy, że kiedy już będzie na Marsie, technika tak pójdzie do przodu, że będzie mogła wrócić do domu na Ziemi.

Zainteresowanie marsjańskim projektem i wiara uczestników w możliwość podróżowania między planetami zainspirowało do działania amerykańskiego przedsiębiorcę i wizjonera Elona Muska, który przymierza się do organizacji lotów kosmicznych na szerszą skalę. Zgodnie z jego pomysłem statek kosmiczny będzie mógł tankować na orbicie, a na Marsie będzie wytwarzane paliwo. Jednorazowo na Marsa leciałoby ok. 100 osób. Lot trwałby do trzech miesięcy i stałby się tak dostępny jak dziś skoki na bungee. Na rozciągliwej linie można skoczyć w przepaść w każdym większym mieście i w niezliczonych miejscowościach turystycznych.

Ćpanie adrenaliny

Niech nas nie zwiedzie postać potencjalnej polskiej Marsjanki. Kobiety zwykle szukają ekstremalnych doznań w innych dziedzinach niż panowie. – Uciekają w diety i fitness – mówi Lidia Krotoszyńska. Ekspertka zwraca uwagę na to, że dla wielu z nich wyzwaniem nie jest właśnie ryzykowny skok, ale przekroczenie własnych możliwości przez przebiegnięcie maratonu czy wypracowanie w pocie i we łzach płaskiego brzucha. – Stąd tak wiele kobiet zapatrzonych jest w popularne w internecie trenerki czy inne mistrzynie sukcesu – tłumaczy Krotoszyńska.

Terapeutka podkreśla, że podglądanie i inspirowanie się, dbanie o siebie i o zdrowie jest absolutnie w porządku, ale nie zgadza się z bezkrytycznym podążaniem za „zawodowcami", za lansowanym przez nich stwierdzeniem, że chodzi tylko o sport i dbałość o zdrowie. – Nie oszukujmy się, nie każda pani jest w stanie miesiąc po porodzie pochwalić się idealnie prostym brzuchem. Może zrobić to kobieta sportowiec, bo jej ciało z racji zawodu i wieloletnich treningów ma zupełnie inne możliwości. Stoją za tym lata treningów. Dla pozostałych kobiet proces powrotu do stanu „sprzed ciąży" to powolny proces rozłożony na kilka lub kilkanaście miesięcy. Szkoda, że wiele kobiet ten wzorzec stawia przeciwko sobie i katując się myślami, ćwiczeniami, ślepo dąży do odwzorowania medialnego ideału – mówi Krotoszyńska.

Dodaje, że bardzo często w swoim gabinecie spotyka panie, które po porodzie szybko uciekają od dziecka w pracę, poszukiwanie prestiżu zawodowego i dbałość o sylwetkę. – Dziś miarą sukcesu matki Polki nie jest udana rodzina i zadbane, wychowane dzieci, ale to, że kosztem snu, stresu i życia prywatnego udało się zakończyć pięć różnych projektów w ciągu miesiąca. Może padam ze zmęczenia, ale jestem super, bo „ogarnęłam", pokonałam własne słabości, przekroczyłam granice – wyjaśnia Krotoszyńska. Nazywa to „ćpaniem adrenaliny". – Spotyka się ono z uznaniem i akceptacją społeczną, a jest tak samo szkodliwe i destrukcyjne dla zainteresowanej i jej rodziny, jak każda substancja zmieniająca nastrój.

Do życia w ciągłym napięciu wdraża się też dzieci. Przykładowo akceptowane społecznie są zachowania wywołujące dreszczyk emocji, takie jak ściąganie na klasówce czy egzaminie. Jeśli w dodatku taki sprawdzian zakończy się sukcesem, dziecko zapamięta, że dało mu to satysfakcję. Tym bardziej że nie zwracając uwagi na drogę, która dziecko doprowadziła do celu, rodzice, chwaląc je za sukces, umacniają w nim przekonanie, że jednak warto czasem zaryzykować. W ten sposób uczą przekraczania własnych granic i możliwości.

A od tego już tylko krok do bardziej ekstremalnych wyzwań. Takim sposobem na ich przekraczanie jest gra internetowa „Niebieski wieloryb", która polega na tym, że nastolatek ma do wykonania 50 różnych zadań. Zaczyna się niewinnie – od nieprzespania nocy czy obejrzenia horroru aż po okaleczanie ciała i w konsekwencji śmierci. – Wielokrotnie słyszałem o tym, że informacje o tej grze to nieprawda, że to tzw. fake newsy – mówi warszawski terapeuta dziecięcy. – Problem w tym, że trafiła do mnie nastolatka z wydrapanymi na ręku ranami. Co się stało? Dostała zadanie, by przez czas trwania dziesięciu bajek drapać się ostrym narzędziem po ręku. Tłumaczyła mi, że sprawdzała, ile jest w stanie wytrzymać – opowiada.

Uczone od najmłodszych lat życia na krawędzi dzieci z pewnością będą potrzebowały coraz bardziej ekstremalnych wyzwań, by poczuć smak życia. Możemy więc się spodziewać wysypu nowych pomysłów, technik i wyzwań dla tych, dla których zwyczajne życie bez uderzenia adrenaliny pozbawione jest po prostu smaku.  —Joanna Ćwiek, współpraca Janina Blikowska

Plus Minus