Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Oddział zamknięty

Ewa Zwierzchowska 08-01-2009, ostatnia aktualizacja 09-01-2009 12:56

W Wojskowym Instytucie Medycznym niszczeje część Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Ani NFZ, ani miasto nie chce dopłacać do jego działania mimo, że leczą się tam nim również warszawiacy.

autor: Guz Rafał
źródło: Fotorzepa

Na oddział ratunkowy na Szaserów karetka wjeżdża bezpośrednio pod salę. Chory w ciągu kilkunastu sekund leży na stole operacyjnym. Szybkie badania, błyskawiczny zabieg. Pacjent dochodzi do siebie pod ścisłą kontrolą lekarzy.

Brzmi pięknie. Niestety, zbyt pięknie, by była to prawda. Większa część oddziału stoi pusta, zamiast przyjmować pacjentów. Tymczasem każdy z siedmiu stołecznych Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych pęka w szwach. Na przyjęcie – jeśli nie jest zagrożone życie – trzeba czekać po kilka godzin.

Cały oddział w Wojskowym Instytucie Medycznym można otworzyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy. W nieczynnej części stoi dziesięć łóżek. Jest też specjalistyczny sprzęt, niezbędny do rozpoczęcia działalności. Na Szaserów trafialiby pacjenci z urazami wielonarządowymi.

– Nasi lekarze wojskowi, pełniący służbę w kraju i na misjach, są predysponowani do tego, aby udzielać pomocy właśnie w takich nagłych przypadkach. Mają ogromne doświadczenie – tłumaczy gen. Grzegorz Gielerak, dyrektor WIM.

W Szpitalnym Oddziale Ratunkowym wykorzystywanych jest tylko kilka sal. Część operacyjna stoi pusta od ponad dwóch lat. Aby ją uruchomić, konieczne jest zatrudnienie 18 lekarzy – sześciu chirurgów, sześciu anestezjologów i sześciu internistów. Dlaczego to się nie udaje? Przeszkodą jest system finansowania oddziałów ratunkowych przez NFZ. – Część oddziału nie jest wykorzystywana, ponieważ SOR otrzymuje finansowanie za tzw. dobogotowość, a nie za wykonane procedury. To finansowanie na poziomie 40 proc. kosztów, jakie realnie szpital ponosi z tytułu funkcjonowania SOR – wyjaśnia płk Wojciech Lubiński, rzecznik WIM. – Paradoks polega na tym, że im bardziej specjalistyczne procedury są wykonywane, tym większe straty przynosi oddział – dodaje. Gen. Gielerak podkreśla, że obecny system rozliczania sprawia, że dzisiaj takie oddziały każdemu szpitalowi przynoszą straty.

WIM nie może też liczyć na pomoc finansową od miasta. – Jesteśmy jednostką badawczo-rozwojową, ale jednocześnie publicznym zakładem opieki zdrowotnej, działającym w systemie ochrony zdrowia. Jedynym wyróżnikiem jest nasz organ założycielski, czyli MON – mówi płk Lubiński. – I na tym cierpimy, bo omijają nas pieniądze miejskie. Urząd miasta wspiera finansowo szpitale, które są mu podległe, a nas nie, chociaż przyjmujemy warszawiaków. Jesteśmy uwzględniani w podziale pracy, ale niedoceniani w podziale dofinansowania – dodaje płk Lubiński.

Co na to miasto? – Nawet gdybyśmy chcieli udzielić pomocy finansowej, nie możemy. Nie ma do tego podstaw prawnych – tłumaczy Marcin Zakrzewski, p.o. zastępca szefa Biura Polityki Zdrowotnej.

WIM proponuje: – Warto rozważyć wprowadzenie finansowania z NFZ za dobogotowość oraz za wykonane procedury. Wtedy SOR będzie opłacany jak oddziały szpitalne – mówi płk Lubiński. NFZ tego jednak nie przewiduje. – Obecny system jest efektywny i nie widzimy powodu, aby go zmieniać – komentuje Edyta Grabowska-Woźniak, rzeczniczka NFZ.

Dodaj swoją opinię

Życie Warszawy

Najczęściej czytane