Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Chyba jestem dobrym człowiekiem

Michał Kołodziejczyk 05-06-2018, ostatnia aktualizacja 05-06-2018 00:00

Nie dopuszczam do siebie myśli, że jestem poważnie chory,upieram się, że to drobne, przejściowe problemy – mówi Paweł Kryszałowicz, były piłkarz reprezentacji Polski.

autor: Piotr Matusewicz
źródło: Eastnews

Plus Minus: Budzi się pan z myślą: „Muszę być twardy"?

Nie myślę w tych kategoriach. Budzę się z uśmiechem na twarzy, jestem pogodnym człowiekiem, nie boję się dnia i tego, co mnie czeka. Zdiagnozowano u mnie poważną chorobę, mleko się rozlało, ale trzeba się leczyć. Oczywiście mógłbym się położyć, nic nie robić, załamać ręce, płakać bez przerwy – ale to przecież nic nie pomoże. Nie będę czuł się dzięki temu lepiej. Mam już za sobą operację, a wyniki badań są coraz lepsze. Czekają mnie jeszcze dwie chemioterapie i kolejne badania komputerowe. Za półtora miesiąca będę wiedział więcej, ale na razie wydaje mi się, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Podszedł pan do raka jak do przeziębienia.

Tak mam zakodowane. A może inaczej – tak mają zakodowane sportowcy. Jeśli przez kilkanaście lat grałem na wysokim poziomie w piłkę, to znaczy, że wiem, co to ciężka praca i walka – o miejsce w składzie, o szacunek trenera, o zrozumienie szatni. Jeśli komuś się wydaje, że bycie piłkarzem polega tylko na harataniu w gałę na boisku przez półtorej godziny tygodniowo, to bardzo się myli. Piłka nożna to ciężki kawałek chleba, bycie piłkarzem to wyczerpujący zawód. Jesteśmy przyzwyczajeni do walki od pierwszego treningu, a potem przez całe życie walczymy o swoje każdego dnia. Tylko na początku miałem bardzo ciężkie trzy dni. Przyszedł wynik: „nowotwór złośliwy", nawet te słowa wypowiedziane na głos brzmią źle, złowrogo, smutno. Wygrały ze mną emocje i przez jakiś czas mną rządziły. Nie myślałem racjonalnie, właściwie to w ogóle nie myślałem. Zacząłem działać dopiero po jakimś czasie, mówiłem sobie, że czas wstawać, podnosić się, bo to jest problem przejściowy, a nie na całe życie. Po prostu zakasałem rękawy i zacząłem robić to, co zawsze w trudnych momentach – poszedłem na starcie.

Nie ma chwil zwątpienia?

Jest ciężko. Połowę życia spędzam w klinikach, jeżdżę od szpitala do szpitala, mam za sobą już cztery sesje. Ale z moim charakterem jest łatwiej. Wie pan, jak gdzieś przychodzę, to raczej nie przykuwam ludzi do łóżek i nie wbijam ich w poczucie beznadziei. Wydaje mi się, że mam pozytywny wpływ na innych chorych, bo widzą faceta, który coś w życiu osiągnął i się nie poddaje. Motywuję ich do tego, by się leczyli. Mój przypadek nie jest jednak najgorszy, widzę na co dzień ludzi naprawdę chorych.

Kiedy rozmawiam z piłkarzami, którzy leczyli poważne kontuzje...

Chyba nie próbuje pan nas porównywać? To jednak zupełnie co innego.

Chodzi mi o moment po kontuzji, kiedy przez tydzień wszyscy dzwonią i się martwią, a później zapominają i zostaje się z problemem sam na sam.

A ja mam przyjaciół, którzy dzwonią bez przerwy. Ciągle brzęczy mi telefon – a to coś ktoś na Facebooku napisze, a to wiadomość jakąś wyśle. Jak ci idzie? Jak wyniki badań? Czy nic się nie pogarsza? Kiedy na chłodno analizowałem swoją gorszą formę po tym, jak się dowiedziałem, że jestem chory, zrozumiałem, że tak naprawdę nie martwiłem się o siebie.

To o kogo?

Emocje ze mną wygrały, bo zupełnie nie wiedziałem, jak powiedzieć o swojej chorobie najbliższym. Wyobrażałem sobie ich reakcje na słowo „nowotwór". To jest tak, że kiedy słyszy się o raku, wyobraża się sobie chorego, jak rybę wyrzuconą z wody. Że jeszcze trzepie ogonem na stole, ale zaraz zdechnie. A tak przecież nie jest, to wyobrażenia ludzi, którzy na co dzień nigdy nie mieli do czynienia z nowotworem. Z rakiem można żyć dziesięć lat, można piętnaście, można go całkowicie wyleczyć. To właśnie jest mój cel – całkowite wyleczenie. Tak naprawdę ciężki miałem tylko pierwszy tydzień, kiedy poinformowałem świat, który mnie otaczał, że jestem chory. Później zaczęło się coś dziać i było już z górki.

Pan w ogóle płacze?

Są sytuacje, kiedy łzy same cisną się do oczu, i moment, kiedy dowiedziałem się o chorobie, był jednym z nich. Ale nie daję sobie za dużo czasu na słabość. Wiele osób mówi mi, że nie widać po mnie, że jestem chory, że mógłbym być przykładem tego, jak brać się do leczenia i jak walczyć. Myślę, że chciałbym być takim przykładem, że może podświadomie buduje to we mnie jeszcze większą siłę. Nie załamałem się, tylko regularnie kursuję między Hanowerem a Bydgoszczą i o siebie dbam.

Dlaczego akurat między tymi dwoma miastami?

W Niemczech pomagają mi w odbudowaniu układu obronnego, który powinien działać bez zarzutu u zdrowej osoby, a u osoby z nowotworem jest bardzo osłabiony. Mam tam podawane same naturalne rzeczy, które mają sprawiać, że proces leczenia będzie łatwiejszy i szybszy. W bydgoskim Centrum Onkologii przechodzę tradycyjne, systemowe zabiegi chemioterapii. Nic mi po nich nie dolega, dobrze je znoszę. Mam tylko mrowienie w kończynach, no i ostatnio przez kilka dni bolała mnie głowa. Ale szybko przeszło. Bardzo pomaga mi także pozytywne myślenie.

Pan znowu o optymizmie...

Nie dopuszczam do siebie myśli, że jestem poważnie chory, upieram się, że to drobne, przejściowe problemy. Ten największy problem został zresztą już wycięty w czasie operacji i teraz muszę zrobić wszystko, żeby wygonić jego pozostałości. Nie myślę, że za rok albo dwa nie będzie mnie na świecie. Chcę dalej pracować, być aktywnym, a mając takie plany, nie może być w nich miejsca na chorobę. Przydarzyła się, nie mnie pierwszemu. Mogą mi teraz wypaść włosy. No i co? Nie będę się przecież włosami przejmował. Założę czapkę i poczekam, aż odrosną. Wszystko, co stracę – powróci. Ważne, żeby kolejne wyniki były dobre, dzisiaj mamy metody walki z nowotworem dużo lepsze niż 20 lat temu. To nie jest wyrok śmierci.

Mówi pan: „chciałbym być przykładem". To może warto głośno mówić o profilaktyce?

Trzeba o niej mówić, bo to podstawa. Czterdziestoletni facet musi zrobić kolonoskopię i sprawdzić, czy mu nic w jelicie złego nie siedzi. Źle żyjemy, w ciągłym pośpiechu za szmalem, ciągle gdzieś gonimy, mamy dużo stresu, słabo się odżywiamy, nie mamy czasu na odpoczynek i stąd się biorą choroby. Nie sądziłem, że spotka mnie coś złego, bo jako sportowiec całe życie byłem badany, brałem witaminy i nigdy nie miałem żadnego problemu ze zdrowiem. Skoro więc nowotwór przytrafił się facetowi, który był sportowcem, to może przytrafić się każdemu. Nie wolno dopuścić do rozrośnięcia chorej części, do jej rozlania, profilaktyka jest skuteczna, bo szybka diagnoza prowadzi do szybkiego pozbycia się problemu.

Powiedział pan: „Źle żyjemy". Żyłby pan inaczej, mając taką świadomość wcześniej?

Już żyję inaczej. Żeby się wyleczyć, muszę mieć dużo czasu. Teraz ludzie, jak mnie zobaczą opalonego, to pytają, czy na urlopie byłem, a ja po prostu spędzam dużo czasu na powietrzu, na spacerach, na mecze chodzę. Kocham piłkę nożną, nic się nie zmieniło. Dalej jestem przy Gryfie Słupsk, bo nie wyobrażam sobie, żeby mnie tam zabrakło. Muszę widzieć jakiś cel. Słaby byłem zaraz po operacji, musiałem leżeć w szpitalu, nie mogłem nigdzie wyjść, żeby się nie przeziębić, ale teraz życie wraca już na normalne tory i toczy się dalej, z tą różnicą, że przez pół dnia odpoczywam. Miałem już w życiu wiele prób – w trakcie kariery sportowej i takich normalnych, codziennych. Nauczyłem się je traktować jak konieczność, element egzystencji.

Co to były za próby?

Byłem udziałowcem w rodzinnej firmie sprzedającej drzwi. To znaczy tylko wyłożyłem kapitał, a firmę prowadził mój brat i tak ją poprowadził, że zbankrutowała, a ja musiałem spłacać długi. Temat uważam za zamknięty, nie musiałem tego robić, bo nic nie zarobiłem, ale doszedłem do wniosku, że zamiast trzymać pieniądze na koncie, mogę je zainwestować i pomóc komuś bliskiemu. Miałem dobre chęci, nie robiłem tego dla siebie. Chciałem dać pracę mojej rodzinie i jeśli ktoś tego nie rozumie, ciężko mi z nim dyskutować. Jestem teraz mądrzejszy i drugi raz bym tak nie zrobił.

Spłacił pan te długi?

Podwinąłem rękawy i opracowałem plan. Pozbyłem się swojego majątku, sprzedałem kilka rzeczy i wszystko wychodzi na prostą. Nie zabiję brata za to, że położył firmę, że źle nią zarządzał. Zdarza się, ale zmieniłem tok myślenia. Nie będę starał się na siłę wszystkich uszczęśliwić. To, co przeszedłem, to tak naprawdę jednak drobne problemy. Żyjąc na wysokim poziomie, nie zdajemy sobie sprawy, co dzieje się gdzie indziej. Z czym mierzą się przeciętni Polacy.

Z czym?

Prawdziwy problem pojawia się wtedy, gdy nie ma co do garnka włożyć, gdy nie ma za co wyżywić rodziny. Moja firma upadła – nie pierwsza, nie ostatnia. Przeszedłem trudny rozwód z żoną, a to porażka dwojga ludzi, którzy żyli ze sobą przez wiele lat. Później miałem operację, od trzech lat mam sztuczne biodro. Teraz przyszedł rak. Czekam na kolejną próbę.

Ile razy mężczyzna może się podnosić?

Jak jest prawdziwym mężczyzną, to nie liczy. To po prostu próby charakteru, sprawdzian – czy uda się wygrać z kolejnym przeciwnikiem. Za każdym razem chciałbym, żeby to już był ostatni, żeby to był już finał, ale potem się okazuje, że rozgrywki trwają. Wszystko siedzi w naszych głowach.

Patrzenie na problemy innych pomaga panu myśleć optymistycznie?

Mam dystans do tego, co przeżywam, i nie uważam, żebym zderzył się z pociągiem. Wizyty w szpitalu w Bydgoszczy bardzo źle na mnie działają, potrzebuję przynajmniej jednego dnia, żeby później dojść do siebie. Ci chorzy ludzie czasami nie widzą nadziei, to naprawdę ciężkie przypadki. Mój nowotwór jest złośliwy, ale opanowany, a ostatnio poznałem chłopaka, który trzy dni po chemioterapii nie był w stanie podnieść się z łóżka. Młody, 23 lata. Rozmawialiśmy i ciągle powtarzał, że źle się czuje, przyjechała po niego dziewczyna i nie mógł stanąć na nogi. To jest cierpienie i ból, taka bezsilność. Nie wstanę przecież za niego, nie pomogę. Ja jestem 20 lat od niego starszy, swoje widziałem, a on nawet nie zdążył posmakować życia. Dopiero je zaczyna, a od trzech lat walczy z nowotworem. Mnie do szpitala zawożą jedni znajomi, odbierają inni – zawsze mam siłę. Tylko po powrocie muszę pomilczeć.

W kwietniu w Słupsku odbył się mecz charytatywny. Koledzy z boiska zbierali na pana leczenie.

Nie sądziłem, że aż tylu przyjaciół przyjedzie dla mnie zagrać. Trudno ich wszystkich wymienić, była cała reprezentacja Polski z moich czasów, z trenerem Jerzym Engelem na czele. Jak wszedłem do szatni, to nie mogłem słowa powiedzieć, łzy mi ciekły po policzkach. Pomyślałem, że jestem chyba dobrym człowiekiem, skoro tyle osób stać było na taki gest. A ile osób miało do mnie pretensje, że ich nie poinformowałem, że nie dostały zaproszenia! To było świetne wydarzenie w naszym mieście, w którym nic się nie dzieje. Słupsk atrakcyjnego ma tylko prezydenta, który jeździ po wielkim świecie i pokazuje się w telewizji. Szkoda, że do tego spotkania doszło z takiej okazji, ale za rok będzie szansa do rewanżu na wesoło. Jak już się wyleczę.

Udało się panu zebrać potrzebną kwotę? Podobno zbiórka stanęła, kiedy PZPN obiecał pokryć koszty, a ta informacja okazała się nie do końca prawdziwa.

Udało mi się zebrać na trzy dodatkowe wyjazdy. Miałem też swoje pieniądze, nie było potrzeby, by cała suma pochodziła z datków. Dostałem trochę luzu psychicznego, PZPN także mi pomaga. Tak jak obiecał prezes Zbigniew Boniek, mogę liczyć na wsparcie federacji. Umówiliśmy się, że jeśli pieniądze ze zbiórki przerosną moje potrzeby, przekażemy resztę innej, potrzebującej osobie. Z życiem po życiu sportowca nie radzą sobie nie tylko osoby chore. Piłkarze są przyzwyczajeni do wysokich zarobków, ale przecież nie mogą biegać po boisku do 67. roku życia. Powinni wcześniej odkładać na spokojną starość. Prawda i rzeczywistość okazują się jednak bolesne. Jeśli przez lata tylko kopiemy piłkę, to powrót do normalnego życia jest olbrzymim problemem. Wielu z nas, byłych zawodników, nie daje sobie rady i źle kończy.

W czasie choroby odnowił pan kontakty z byłą żoną?

Oczywiście zainteresowała się moim zdrowiem, ale kontakt mieliśmy zawsze i będziemy mieć, bo przecież mamy syna. Każde z nas już poukładało swoje życie, ja mam wokół siebie ludzi, którzy mnie kochają. Jestem szczęściarzem, że ich spotkałem na swojej drodze.

Polscy piłkarze przygotowują się do wyjazdu na mundial w Arłamowie. Wraca pan czasami do mistrzostw w Korei w 2002 roku?

Może zabrzmi to grubo, ale bardzo żałuję, że nie urodziłem się 20 lat później.

Bo zarobiłby pan więcej, bo jest inna otoczka wokół polskiej piłki?

Nie. Bo za moich czasów polska myśl szkoleniowa była katastrofalna. Moi trenerzy nie mogli mnie niczego nauczyć, bo sami niczego nie potrafili.

Grubo pan powiedział...

Oczywiście nie mówię o wszystkich trenerach, ale dziesięć lat grałem w ekstraklasie i nawet nie chce mi się opowiadać, jakimi metodami i jacy ludzie mnie szkolili. Zajęcia bez żadnego planu, bez pojęcia. Jakbym zaczął mówić ze szczegółami, mogłoby to dotknąć wiele osób, więc powiem inaczej – ostatnio spędziłem kilka dni na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej prowadzonej przez Czesława Michniewicza i porozmawiałem z młodymi ludźmi, dowiedziałem się wielu rzeczy. Teraz są inne czasy, trenerzy uczą się na stażach zagranicznych, chcą się doszkalać. To duża zmiana.

To jak z tak słabymi trenerami udało się panu coś osiągnąć?

Liczyły się umiejętności indywidualne i pracowitość. Poza tym mieliśmy do czynienia z innymi systemami gry. Drużyny grały w ustawieniu z obrońcą kryjącym, żeby coś zrobić, trzeba było się od niego najpierw uwolnić, to była podstawa. Dzisiaj jest przesuwanie całej linii, piłka jest dużo szybsza, inaczej wygląda. Gdy patrzę na dzisiejszego Gryfa Słupsk, wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby ktoś z mojego klubu grał w przyszłości w reprezentacji.

Dlaczego?

Byłem wychowany w innych czasach, dzisiaj wszystko przychodzi łatwiej. Doczekaliśmy się bardzo roszczeniowego pokolenia, które nic od siebie nie daje, ale ma olbrzymie wymagania. Moje czasy kształtowały mocne charaktery, jak się czegoś chciało, trzeba było to wydrapać pazurami. Jurek Dudek, zanim zrobił wielką międzynarodową karierę, zjeżdżał na dół do kopalni, ja byłem w wojsku, jeździłem bojowymi wozami piechoty. Dziś młodzież często nie wie, co to ciężka praca. Mnie ukształtowały młodzieńcze lata, pochodziłem z normalnej rodziny i wiedziałem, że jeśli chcę się wybić, muszę poświęcić się temu całkowicie. Można popytać moich znajomych – kiedy inni balowali, chodziłem na treningi. Ostatnio jechałem z przyjacielem obejrzeć jednego młodego zawodnika. Jechaliśmy ze Słupska, a on opowiadał: „O, tu byłem na dyskotece", „O, tu też", „I tu". W końcu na mnie spojrzał i powiedział: „Wiesz co, jak ty tutaj nigdy nie byłeś, to już wiem, dlaczego to ty zrobiłeś karierę, a nie ja". Taka prosta rzecz – kochałem piłkę od małego, tak jak mój tata, mój wujek, mój kuzyn. Udało mi się przy odrobinie szczęścia, ciężkiej pracy i ludziom, którzy pomogli mi się wybić z tego małego grajdołka. Później już wszystko miałem we własnych rękach.

Wcześnie stracił pan tatę.

Zmarł dwa miesiące przed moimi 18. urodzinami, na nowotwór nerki. Później wychowywała nas tylko mama. Nie próbowałem wchodzić w buty ojca, nie musiałem, zawsze pomagaliśmy rodzicom. Byliśmy ostro wychowywani, od klapsa jeszcze nikt nie umarł. Bardzo szybko nauczono mnie odróżniać dobro od zła, to, co wolno, od tego, czego nie wolno. Dzisiaj dzieci są wychowywane bezstresowo i mają problem z wartościami. Chcemy dzieciom dać więcej, niż sami mieliśmy, a to czasami jest złe, bo na pewne rzeczy trzeba po prostu zapracować samemu. Ja wychowywałem się obok stadionu, pamiętam, jak stary gospodarz obiektu, pan Wacek, dawał nam drobne zadania. Musiałem poukładać korki, a w nagrodę dostawałem jakąś starą koszulkę. Napisy schodziły, ale herb klubu było widać. Chodziłem po mieście, jak dziś lanserzy po modnych klubach, z wysoko podniesioną głową. To było inne dzieciństwo.

Wielu pana kolegów z dzieciństwa źle skończyło.

Odwiedziłem kilku w więzieniach. Jak grałem w Amice Wronki, to miałem blisko. Każdy odpowiada za swój los, za decyzje, jakie podjął. Można przekonywać, namawiać, prosić, żeby nie robić głupstw, nie łamać prawa, ale czasami trzeba się poddać. Kiedy kończy się 18. lat i bierze życie w swoje ręce, czasami po prostu brakuje dobrego wzoru. Pochodzę z trudnej dzielnicy, mówiliśmy na nią: słupski londynek, nauczono mnie tam, co to lojalność czy solidarność i koleżeństwo, ale nie wszyscy moi koledzy potrafili odróżnić dobro od zła.

Dużo mówi pan o wychowaniu. A pan jak wychowuje syna?

Ma 21 lat, swój PESEL i NIP. Sam wybierał ścieżkę życia, mogę go tylko ukierunkować. Jest marynarzem, ale ostatnio nie chce już pływać, odwidziało mu się. Namawiam go, by wrócił, bo to fajny zawód, dużo świata można zobaczyć, ale ma inne plany. Nie zamierzam się ze starym chłopem kłócić. Teraz jestem w nowym związku, moja partnerka ma 12-letniego Kubę i to ona go wychowuje. Mogę tylko podpowiadać, wskazywać kierunki.

Lubił pan trenerów z mocną ręką. Dlaczego?

Bo żeby do czegoś dojść, trzeba ciężko pracować. Proszę zapytać Roberta Lewandowskiego, czy w Bayernie Monachium nie pracuje się ciężko. Po prostu w Polsce jest inaczej, nie tylko nie potrafimy nadążyć za Europą, ale coraz szybciej nam ucieka. Wielu lat zaniedbań nie da się szybko nadrobić. Taki Dan Petrescu był w Polsce odbierany jak kat, a po prostu robił to, czego nauczyli go przez lata gry w wielkich klubach. Rzetelnie pracował, normalny był, żaden tyran.

A Felix Magath?

Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ciężko można harować. Bywały takie momenty, że nie wiedziałem, czy się przebierać i kłaść spać, czy może po prostu poczekać na łóżku parę godzin do kolejnego treningu. Nie, że jeszcze teraz mi się śni to po nocach, ale jakby tak Magath wziął któryś klub ekstraklasy, to po dwóch tygodniach na zajęcia przyszłoby tylko siedmiu piłkarzy, bo reszta miałaby urazy.

Na czym polegały te treningi?

Biegaliśmy, jak konie. Dźwigaliśmy, jak woły. Robiliśmy wszystko na rozkaz. Trochę jak w wojsku. A najśmieszniejsze jest to, że Magath ćwiczył razem z nami i nie był specjalnie zmęczony. Starszy o 20 lat, albo i więcej. Godzina i 45 minut biegu bez zatrzymywania na tętnie 160 na poranny trening? Proszę bardzo. Po południu czekały kolejne zajęcia.

4 czerwca Adam Nawałka wybierze kadrę na mundial. Pamięta pan 2002 rok, kiedy Jerzy Engel podejmował decyzję?

Podejmował i trochę narozrabiał, nie biorąc na turniej między innymi Tomasza Iwana. Dzisiaj możemy to wspominać, żartując, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Nie byliśmy przygotowani na wielką imprezę, przegraliśmy mundial nie umiejętnościami, ale w głowach.

Ale dlaczego? Rozpraszał was udział w reklamach?

Legenda ludowa, a pan dalej powtarza. Pewnie pan nie pamięta, ale ja nie brałem udziału w żadnej reklamie. Było nas chyba dwóch, albo trzech, którzy niczego nie promowali. To co? Mnie nie rozpraszały? Przecież to było jakieś pięć minut i nie miało nic wspólnego z tym, co działo się w Korei. Zniszczyła nas izolacja na cztery tygodnie przed turniejem. Koreańczycy skakali wyżej od nas nie dlatego, że byli wyżsi, albo dlatego, że byli skoczniejsi, zwyczajnie niosła ich psychika. Nas na mundialach długo nie było, nie wiedzieliśmy, co to wielkie imprezy. Chłopcy grali na igrzyskach w Barcelonie dziesięć lat wcześniej, ale to była inna piłka. Wszystko nas przerosło. Oczekiwania, presja, nasze towarzystwo.

Co to znaczy?

Atmosfera nie była przyjemna, jak wyrzucono naszych kolegów. Nie można robić czegoś takiego, że dajesz komuś numer na mundial, a za tydzień go odbierasz i wszystko się psuje. Nie jesteśmy narodem wielkich piłkarzy, kadry nie wybiera się spośród stu graczy. Mamy określoną grupę na wysokim poziomie, a reszta jest mierna. Czterech chłopaków jest wybitnych, jest jedna supergwiazda i pozostali na poziomie zbliżonym do tego, jaki prezentują tysiące ludzi uprawiających piłkę nożną na całym świecie. Nie wywierajmy presji na tej drużynie, nie piszmy, że ma zostać mistrzem świata. Bo nie zostanie.

Ale była w najlepszej ósemce...

Pan wierzy w te rankingi?

Ale mówię o najlepszej ósemce Euro 2016.

Islandia też była, a Walia doszła do półfinału. Będziemy teraz przerzucać się argumentami? W danym momencie Polacy byli super, grali w swoich klubach, a dzisiaj regularnie grają tylko jednostki. Kibicuję chłopakom, wierzę, że stać ich na wyjście z grupy, ale grupa jest jednak piekielnie mocna. Japonia będzie ostatnia, a kluczowe będzie starcie z Senegalem. Afrykanie mają taki zespół, że się w głowie nie mieści, to będzie dla nas zderzenie z czołgiem. Kolumbia to gwiazdozbiór. Nie możemy liczyć tylko na to, że skoro Kamil Glik gra w drużynie z Radamelem Falcao, to go rozpracuje.

Lewandowski nie wystarczy?

To jedna z największych gwiazd światowej piłki. Ale w naszej drużynie jedyna. Robert należy do najlepszych piłkarzy w całej naszej historii, ma wspaniałą żonę, która go motywuje do jeszcze cięższej pracy i z którą weszli na inny poziom. Jest teraz trochę zamieszania wokół Lewandowskiego, nie wiadomo, czy odejdzie z Bayernu czy nie, ale to dla reprezentacji nie ma znaczenia. Facet bije wszystkie rekordy w Niemczech – ależ im tam nerwy muszą puszczać. Polak, przyjechał z kraju zacofanego gospodarczo, zniszczonego w trakcie wojny, i uczy ich tam, jak strzelać gole.

Ma pan wrażenie, że obecna kadra to paczka przyjaciół?

Widać zrozumienie na boisku. Widać też, że ta grupa osiągnęła sukces, potrafi i lubi ze sobą pracować. Adam Nawałka jest doświadczonym trenerem i wie, że potrzeba także młodej krwi, jakichś zmian w porównaniu z Euro. Nawałka nie pozwoli sobie na błąd w selekcji, nie pozwoli sobie na to, co zrobił Engel, któremu do dziś wypomina się powołanie dla Pawła Sibika i grupy z Legii Warszawa. Jakbyście widzieli, jak oni trenowali w tamtym momencie, to byście wiedzieli, dlaczego była afera.

Sibik był poza reprezentacją przez cały mundial?

Paweł był w porządku, cichy człowiek. Dostał powołanie, to skorzystał, bo tylko głupi by tego nie zrobił. Każdy by chciał pojechać na mundial, to nie wina Pawła, że trener wziął go do składu. Nikt nie miał do niego pretensji, ale pękło w nas coś, co wcześniej pozwoliło nam wygrać eliminacje.

Ma pan przyjaciół spoza boiska?

Niewielu. Całe moje dorosłe życie to piłka, jeździłem tam, gdzie los mnie rzucił i gdzie widziałem dla siebie przyszłość. Trudno było wejść w inne środowisko.

A piłkarz może zbudować normalną rodzinę?

To bardzo trudne. Jeśli chce się osiągnąć sukces w sporcie, trzeba się poświęcić. Drugiej stronie trudno to zrozumieć, bo chciałaby żyć normalnie, jak inni ludzie. A tak się nie da, nie można pójść do znajomych, nie można zaplanować miesiąca. Dopiero po zakończeniu kariery zobaczyłem, na czym to polega. Wie pan – piątek, weekendu początek. Wcześniej wszyscy pracowali od poniedziałku do piątku, a ja od poniedziałku do niedzieli. Ciężko zaakceptować to kobiecie, ciężko zbudować normalny związek.

O mundialu w 2002 roku mówił pan, że nie byliście gotowi psychicznie. Myśli pan, że obecni piłkarze są gotowi na Rosję?

Po wizycie na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej widzę, że mamy do czynienia z innym materiałem. To pokolenie jest wysportowane, wyżyłowane, umięśnione i ciągnie do sukcesu. Widzi, w którym kierunku zmierza świat, i chce tak samo. Młodzi chłopcy mają mądrych trenerów, nie mogą tylko zapomnieć o pracy. Trzeba odłożyć komórki, odstawić gry, interesować się tym, co się robi. To musi być pasja. Nad kwestią mentalną trzeba ciągle pracować, ale kadra Nawałki wie, co to futbol na najwyższym poziomie.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

Plus Minus

Najczęściej czytane