Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Koniec pewnego etosu

Michał Płociński 15-08-2017, ostatnia aktualizacja 15-08-2017 00:00

XX-wieczne technologie zmieniły oblicze wojny - mówi Romuald Szeremietiew, profesor Akademii Sztuki Wojennej

autor: Mirosław Owczarek
źródło: Rzeczpospolita

Plus Minus: „Wojna! Czuliśmy się oczyszczeni i wyzwoleni, mieliśmy wielkie nadzieje" – w 1914 r. zanotował w swoim dzienniku niemiecki pisarz Tomasz Mann. Z czym związane były nadzieje, jakie rozbudził wybuch I wojny światowej?

Być może wynikały one z tego, że XIX w. był okresem ogromnie dynamicznego rozwoju technologicznego. Ludzie byli przekonani, że dysponują takimi narzędziami i możliwościami, że z łatwością mogą osiągnąć to, co tylko zechcą. Pamiętajmy, że to był czas przełomu w najróżniejszych dziedzinach. Pojawił się, oczywiście, karabin maszynowy, ale oprócz tego masowa prasa, radio i gramofon, statki oceaniczne i koleje żelazne, konserwy czy penicylina, ogromna ilość wynalazków w wielu dziedzinach. Dopiero rzeczywistość tzw. pozycyjnej wojny i stosy trupów żołnierzy zmieniły punkt widzenia.

Wszystko stawało się masowe, masowa stała się więc również wojna.

Okazało się, że wojna nie jest już sprawą wyłącznie żołnierzy. Dawniej działania wojenne dotykały ludności cywilnej w niewielkim stopniu, raczej jak ktoś miał pecha i znalazł się w miejscu, gdzie akurat rozgrywała się bitwa. Natomiast w XX wieku pojawiły się lotnictwo, czołgi, artyleria, broń maszynowa. Trzeba było zmobilizować do obsługi tych broni ogromne masy ludzi i zmierzyć się z sytuacją, gdy działania wojenne sięgały znacznie dalej niż linia okopów, na której spotkały się walczące armie. II wojna światowa okazała się jeszcze bardziej wszechogarniająca. Zobaczmy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą bombardowania dywanowe, a później bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. Działania zbrojne stały się zjawiskiem, które zaczęło angażować wszystkich, nie tylko wojskowych. To była głęboka zmiana w sposobach prowadzenia wojen i to zmiana na gorsze.

Przed XX w. o wojnie mówiono, że jest przedłużeniem turniejów rycerskich. Prof. Piotr Nowak, filozof z Uniwersytetu w Białymstoku, opisywał dawną wojnę jako instrument do weryfikowania narzucanych hierarchii społecznych; nie chodziło w niej wcale o anihilację przeciwnika.

W naszym kręgu cywilizacyjnym mieliśmy tzw. etos rycerski, pewne reguły zachowań, które powinien przestrzegać każdy, kto posługiwał się bronią. Te zasady sprawiały, że to był pojedynek, w którym wroga traktuje się z szacunkiem. I szacunek okazuje się też pokonanemu. Honorowe zasady obowiązywały jeszcze na początku I wojny światowej. Wojskowi francuscy nie chcieli wkładać mundurów polowych, ponieważ uważali, że niehonorowo jest maskować przed wrogiem. Nosili granatowe kurtki i czerwone spodnie, co spowodowało, że armia francuska ponosiła duże straty. Pod ogniem karabinów maszynowych rycerski etos szybko się załamał.

Po co prowadzono dawne honorowe wojny?

Wówczas w relacjach międzynarodowe swoich praw dochodzono głównie prowadząc wojny. To był przyjęty sposób osiągania celów lub obrony tego, co mamy. Wojny spełniały też rolę bardzo ważnego środka w budowaniu znaczenia i potęgi własnego państwa. Pamiętajmy jednak, że o tym, jak wyglądała wojna, decydowały używane w niej środki bojowe. Zwykle była to broń biała, w najlepszym wypadku jakaś bardzo niedoskonała broń strzelecka. Za każdym razem walczono więc z przeciwnikiem, któremu patrzono w oczy. Ludzie, rycerze, którzy starali się nawzajem pokonać, spotykali się fizycznie w bezpośrednim starciu. W takiej sytuacji kształtowały się i obowiązywały zasady etosu rycerskiego. Natomiast XX-wieczne technologie to zmieniły. Pilot samolotu, który zrzucał bomby na miasta, nie widział już, kogo zabija. Podobnie jak artylerzysta. Zabijanie na odległość, gdy nie widzi się zabijanego, jest dużo łatwiejsze, nie dotyka sumienia. Nowe narzędzia wojny pozwoliły zabijać coraz więcej anonimowych ludzi.

Na ile dawne wojny rzeczywiście potrafiły rozładowywać napięcia?

Wiadomo było, że honorowe spotkanie, czyli pewien pojedynek, są rozstrzygające, kończą pewien spór – jest zwycięzca i pokonany. Sytuacja jest dla wszystkich jasna. Taki model walki na początku XIX w. zastosował pruski teoretyk sztuki wojennej Carl von Clausewitz w swych rozważaniach o wojnie. Uważał, że rolę swoistego pojedynku w nowoczesnej wojnie spełni tzw. walna bitwa – spotykają się armie państw w jednym miejscu i rozgrywają bój, w wyniku którego jedna ze stron przegra, musi się poddać i skapitulować. To była próba zastosowania rycerskiego pojedynku w warunkach nowoczesnej wojny, gdy pojawiły się armie masowe. Później teoretycy sztuki wojennej zaczęli się zastanawiać, czy koniecznie należy do takiej walnej bitwy dążyć.

Dziś chyba nikt nie myśli już w ten sposób, że unikanie walnej bitwy jest niehonorowe.

Współcześnie uważa się, że strona militarnie słabsza powinna takiego jednego starcia „o wszystko" unikać. Sposobem na silniejszego przeciwnika jest chociażby podjęcie działań asymetrycznych, określanych nieprecyzyjnie jako tzw. wojna hybrydowa. Walnej bitwy już nie ma, tak jak nie ma rycerskiego pojedynku.

Carlowi Schmittowi, jednemu z najwybitniejszych myślicieli politycznych, wojna jawiła się jako czas, w którym naród osiąga jedność. Twierdził, że dopiero na wojnie naród staje się dojrzałą wspólnotą polityczną, że warto płacić wysoką cenę za bliskość, jaką wytwarza wojna, bo nic innego takiej bliskości nie jest w stanie wytworzyć.

Niewątpliwie są takie starcia zbrojne, które spajają społeczność i mają charakter narodowotwórczy. Tak jest wtedy, gdy kraj się broni, jak to przecież było dość często w przypadku Polski, a dziś na Ukrainie. Przykładem takiego jednoczącego Polaków zdarzenia jest chociażby zwycięska wojna z bolszewikami w 1920 r. Także jeśli spojrzymy na Powstanie Warszawskie, to widzimy, że nawet tragicznie przegrany zryw zbrojny potrafi później mocno spajać wspólnotę narodową. Mimo to mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o takie znaczenie wojny. W końcu niszczące możliwości współczesnych broni i działań wojennych sprawiły, że raczej staramy się wszelkimi sposobami zachować pokój, uniknąć wojny. Angielski teoretyk sztuki wojennej sir Basil Liddell Hart uważał, że w wojnie zwyciężają szukający rozstrzygnięcia poza polem bitwy. Pisał: „wyrazem doskonałej strategii byłoby osiągnięcie celu bez poważnej walki". O tym zresztą dawno temu nauczał chiński myśliciel Sun Tzu w swojej „Sztuce wojny".

Czy obecnie w Polsce widzi pan jakąś siłę, której zależy na tym, byśmy ruszyli do wojny?

Nie, nie sądzę, by dziś komuś w Polsce na tym zależało. Nawołujących do wojny należałoby potraktować jako osoby o skłonnościach samobójczych. Wojna oznaczałaby prawdziwą tragedię. Po upadku komunizmu, po 1989 r., w Europie uznaliśmy, by nie podnosić w ogóle kwestii granic. Polsce po II wojnie światowej narzucono granice, zabrano wielkie tereny kresowe. Wilno i Lwów są poza granicami Polski, spotkała nas oczywista niesprawiedliwość. Jednak dziś próba zmiany status quo skutkowałaby wywołaniem konfliktów o niewyobrażalnych następstwach. Polityka Władimira Putina jest dlatego niebezpieczna, bowiem Rosja zaczęła zmieniać granice siłą. A to początek drogi prowadzącej do wybuchu wojny, z kataklizmem atomowym włącznie. Dlatego jestem przekonany, że u nas w kraju nikt poważny nie myśli o wojnie jako o sposobie na umocnienie pozycji Polski w świecie, co nie oznacza, że nie powinniśmy dbać o nasze zdolności obronne.

Romuald Szeremietiew jest doktorem habilitowanym nauk wojskowych, profesorem nadzwyczajnym Akademii Sztuki Wojennej. Był ministrem i wiceministrem obrony narodowej.

Plus Minus

Najczęściej czytane