Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Dałem się rozgrywać kolegom

Eliza Olczyk 10-07-2018, ostatnia aktualizacja 10-07-2018 00:00

Grzegorz Napieralski, były przewodniczący SLD, senator niezrzeszony : - SLD zaszkodziła decyzja o wysłaniu wojsk do Iraku, a także odebranie zniżek studentom oraz dotacji do barów mlecznych. 


Grzegorz Napieralski  i Wojciech Olejniczak (tyłem) już po apogeum walki  o przywództwo w SLD,  Spała, maj 2011 r.
autor: Marian Zubrzycki
źródło: Fotorzepa
Grzegorz Napieralski i Wojciech Olejniczak (tyłem) już po apogeum walki o przywództwo w SLD, Spała, maj 2011 r.

PM: Pan i Wojciech Olejniczak byliście bohaterami najsłynniejszej wojny młodego pokolenia na lewicy. Warto było?

Nie warto. Trzeba było zagryźć zęby i szukać innej drogi, niż się ścierać. Nasz konflikt dotyczył sposobu prowadzenia partii. Mój pomysł był taki, żeby umocnić pozycję Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wokół niego konsolidować inne środowiska. Wojciech chciał doklejać do koalicji Lewica i Demokraci kolejne formacje, nawet niezwiązane z lewicą, żeby pokazać, że mamy zdolność koalicyjną. Dziś uważam, że obie te koncepcje mogły swobodnie funkcjonować obok siebie. I gdybyśmy nie dawali się podpuszczać starszym kolegom, to wcale nie musiało dojść do konfliktu.

A więc dawaliście się podpuszczać?

Oczywiście, że tak. W 2005 r., kiedy objęliśmy z Wojtkiem rządy w SLD, wszyscy mieli przerażenie w oczach i gotowi byli zrobić wiele, żeby tylko młode kierownictwo uratowało ich przed unicestwieniem. Przecież groziło nam, że Sojusz w ogóle nie wejdzie do Sejmu. Nasze notowania oscylowały wokół 4–5 proc. Atmosfera była paskudna. Co chwilę wychodziła na jaw nowa afera, aresztowano jakiegoś działacza, zabierano immunitety naszym politykom. Na dodatek przed wyborami parlamentarnymi nasz kandydat Włodzimierz Cimoszewicz wycofał się z walki o prezydenturę. Katastrofa goniła katastrofę. Ale kiedy weszliśmy do Sejmu i kurz bitewny opadł, nasi starsi koledzy i koleżanki uznali, że najważniejszą pracę wykonaliśmy i powoli trzeba zacząć przygotowywać własny powrót.

Tak po prostu?

Tak mi się wydaje. Byliśmy wtedy bardzo młodymi politykami, mieliśmy po 31 lat, a nasi koledzy to były stare polityczne wygi.

Może i wygi, ale to za ich rządów doszło do degrengolady SLD. Co pana zdaniem było bezpośrednią przyczyną ostrego zjazdu w dół waszej partii w latach 2001–2005?

Przyczyn było kilka. Po pierwsze od początku lat 90. cały czas gremia decyzyjne były opanowane przez te same osoby. Ci, którzy byli ministrami w rządach 1993–1997, weszli do rządu Leszka Millera w 2001 r. Nie dopuszczono do awansu młodszej generacji polityków, którzy być może podejmowaliby inne decyzje. Drugi problem to taki, że całe kierownictwo partii poszło do rządu. Nie było nikogo, kto by się zajął komunikacją wewnętrzną i tłumaczeniem ludziom, co się dzieje w kraju i dlaczego.

Co niepokoiło działaczy?

Pamiętam burzliwą dyskusję w sprawie wysłania wojsk do Iraku. Nasi działacze byli wzburzeni tym pomysłem, a nie było nikogo, kto by im wyjaśnił, dlaczego nasz rząd podjął taką decyzję. Później pojawiły się błędy wynikające z bieżącej pracy rządowej, chodzi mi np. o odebranie zniżek kolejowych studentom czy obcięcie dotacji do barów mlecznych pod pretekstem, że stołują się w nich także zamożni ludzie. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego partia lewicowa zabiera pieniądze studentom i ludziom najbiedniejszym, bo bary bez dotacji upadły. Te decyzje wywołały spustoszenie w elektoracie. Przegraliśmy wybory samorządowe, potraciliśmy prezydentów dużych miast i zaczęły się wzajemne oskarżenia. Premier Leszek Miller zaczął się bardziej skupiać na walkach wewnętrznych niż na rządzeniu. Wszystko to nas nieustająco osłabiało.

Kto wymyślił waszą dwójkę na czele SLD?

Tego nie wiem, ale sekwencja zdarzeń była następująca – w 2004 r. Bogusław Liberadzki zdobył mandat do europarlamentu. Byłem odpowiedzialny za jego kampanię i uważałem, że poprowadziliśmy ją znakomicie. Złośliwi mówili, że się postarałem, aby wejść na jego miejsce do Sejmu. Rzeczywiście byłem pierwszy w kolejce do objęcia mandatu po nim, ale miałem dobrą pracę, byłem radnym, miałem ustabilizowaną sytuację. Przyjęcie mandatu było ryzykowne, bo przecież rok później mogliśmy w ogóle nie wejść do Sejmu. Ale objąłem mandat i szybko zostałem zauważony – gdy zabrałem głos, broniąc Włodzimierza Cimoszewicza w kampanii. Po tym wystąpieniu zostałem wiceprzewodniczącym SLD i byłem chyba jedynym z naszego pokolenia we władzach partii. Krótko po moim awansie do władz partii Jacek Piechota zaproponował, żebym rozważył objęcie stanowiska sekretarza generalnego SLD, gdyby liderem partii został Wojtek Olejniczak.

Czyli to było wymyślone, że występujecie w pakiecie.

Tak. Kontrkandydatem Wojciecha był Marek Dyduch, który nie miał nikogo konkretnego na sekretarza generalnego. A tu chodziło o to, żeby pokazać, że my obejmujemy funkcje i przystępujemy z marszu do pracy, bo zbliżała się kampania wyborcza. Dla Wojciecha i dla mnie to była kampania o wszystko. Wymyśliliśmy, że musimy pokazać, iż jesteśmy spadkobiercami SLD, ale w zupełnie innym stylu. Chociażby dlatego, że z racji wieku nie musieliśmy składać oświadczenia lustracyjnego. Przykładowo podpisaliśmy się pod postulatami Solidarności z Sierpnia '80, żeby pokazać, iż one są w pewien sposób ciągle aktualne, niezależnie od odmiennego kontekstu historycznego i przesycone lewicowym myśleniem o państwie. Prawica była wściekła. Przez dwa tygodnie mówiono, jak my z SLD mamy czelność wykorzystywać postulaty Solidarności, co świadczyło, że nie są już przez nikogo czytane. O ten efekt chodziło.

Tamta kampania była nastawiona na promowanie Olejniczaka. Nie doskwierało to panu?

Mnie nie. Rozumiałem, że musimy wypromować nowego lidera. Byłem sceptycznie nastawiony tylko do projektu „telefon do domu". Wojciech nagrał taki tekst: „Dzień dobry, nazywam się Wojciech Olejniczak, jestem nowym liderem SLD, chcę zmieniać Polskę itd.". 
I takie nagranie miało być puszczane przez telefon... Tak czy inaczej wybory poszły nam nieźle, a kolejne do samorządów jeszcze lepiej. Zdobyliśmy ok. 15 proc. głosów i wróciła nam wiara, że SLD coś znaczy.

I akurat wtedy postanowiliście się pozbyć z partii Leszka Millera i Józefa Oleksego?

W tej sprawie też się z Wojtkiem nie zgadzałem. Uważałem, że nie powinniśmy pozbywać się byłych premierów, bo to nierozsądne i niesprawiedliwe. No bo dlaczego akurat oni mieli odejść, a inni członkowie, którzy zasiadali w tych samych rządach, mogli zostać?

Co mówił Olejniczak?

Że to będzie dobre dla wizerunku SLD, bo wokół Leszka Millera jest zbyt wiele złych emocji. Z kolei Oleksy po słynnych taśmach Aleksandra Gudzowatego też miał złą prasę. Uważałem, że nie należy się tym przejmować, ale Wojciech miał inną opinię. Być może dlatego, że po wyborach samorządowych sondaże wróciły do poziomu 7–8 proc. Moim zdaniem notowania siadły, bo za mało budowaliśmy własną tożsamość, a za bardzo rozmywaliśmy się w innych środowiskach. Tymczasem Jarosław Kaczyński zaczął nam zabierać socjalny elektorat, a z drugiej strony Donald Tusk poszerzał PO, bo już się zorientował, że to jest jego jedyna szansa na zwycięstwo. A my nie potrafiliśmy się odnaleźć w tej sytuacji.

Wtedy już byliście w koalicji Lewica i Demokraci.

I to był kolejny problem. Apetyty naszych koalicjantów rosły. Żądali więcej miejsc na listach wyborczych do Sejmu, więcej pieniędzy, a w naszych działaczach narastało poczucie, że dużo dajemy, a mało dostajemy w zamian. 
Do tego doszedł sławetny start Leszka Millera z listy Samoobrony. Ludzi to niesamowicie poruszyło. Jedni się z tego śmiali, inni nie mogli mu wybaczyć, ale spora część żałowała, że on tam jest i nam się za to obrywało. Gdybyśmy jednak w wyborach 2007 r. zdobyli 20 proc. głosów, to nikt by nas nie rozliczał, ale zdobyliśmy niespełna 12 proc. i to było za mało.

Wtedy wykiełkowała w panu myśl, że można Olejniczaka zaatakować, krytykując LiD?

Wtedy jeszcze nie, choć obaj źle się czuliśmy z tym wynikiem. Po wyborach odbyliśmy rozmowę w cztery oczy. Zaproponowałem Wojciechowi, żeby został wicemarszałkiem Sejmu i szefem partii, a ja szefem klubu i sekretarzem generalnym. On miałby dwie funkcje reprezentacyjne, budujące lidera, a ja zarządzałbym wszystkimi strukturami, w tym klubem. Byłem przekonany, że takie mocne pokazanie, iż działamy w zgranym tandemie, dałoby nam wyjście z impasu i z tego bycia rozgrywanym przez starszych kolegów. Ale Wojtek już wtedy podjął decyzję, że zostanie szefem klubu, a wicemarszałkiem Sejmu będzie Jerzy Szmajdziński.

Uważał pan, że Jerzy Szmajdziński nie powinien być wicemarszałkiem?

Nie miałem nic przeciwko Jerzemu Szmajdzińskiemu. Był jedyną osobą ze starej gwardii, która starała się nas do końca godzić i łagodzić atmosferę. Dlatego gdy zostałem szefem partii, a Jurek miał marzenie, żeby zostać kandydatem na prezydenta, łatwo się w tej sprawie porozumieliśmy.

No ale to było później, gdy pan już był szefem SLD.

Tak. Natomiast po wyborach miałem takie poczucie, że stawia się nas z Wojciechem po dwóch stronach barykady. Moi przeciwnicy nieustannie suflowali Wojtkowi, że zbieram szable przeciwko niemu.

No bo pan zbierał! Jeździł pan po kraju i rozmawiał z ludźmi, że LiD jest dla was fatalny.

Jeżdżenie po kraju i rozmowa z ludźmi to jest główne zadanie sekretarza generalnego. Rzeczywiście nie kryłem sceptycyzmu wobec LiD. Dlatego niezadowoleni działacze wiedzieli, że ich wysłucham. Jednak wszystkie głosy krytyki przekazywałem Wojtkowi. Zapraszałem go na narady sekretarzy. Mówiłem na zarządach, że ludzie nie chcą LiD, że tego nie czują.

I w ten sposób popchnął pan Olejniczaka do jednostronnego wypowiedzenia umowy koalicyjnej. Czuł, że przywództwo wymyka mu się z rąk.

Trochę tak było. Uważałem jednak, że Wojtek popełnił błąd, zrywając LiD. Wtedy na kongresie starłyby się dwie wizje rozwoju partii. To byłoby ciekawe. Wygrana byłaby inna. A tak pozostał nam tylko spór personalny.

Policzył pan zwolenników przed konwencją?

Nie. Ale mocno popracowałem. Wojtek zresztą też, bo pozbierał elity SLD-owskie, które były za kontynuacją jego rządów. Ja z kolei napisałem do każdego delegata list. A ponieważ dobrze tych ludzi znałem, to do większości osób dołączyłem dopisek typu: „Czy pamiętasz, jak kiedyś przy piwie rozmawialiśmy o tym czy o tamtym. Powinniśmy to powtórzyć. Liczę na twoje wsparcie". Zajęło mi to dwa dni. Poza tym na kongresie miałem znaczek SLD w klapie, a Wojtek nie. Delegaci błyskawicznie to zauważyli. W przeddzień kongresu wieczorem odbyliśmy bardzo nieprzyjemną rozmowę. Wojciech spytał, czy wiem, co robię, bo stosunek głosów wynosi 70 do 30 na jego korzyść. I jeżeli przegram, to dla mnie miejsca już nie będzie. Wyszedłem z tej rozmowy podłamany, ale byłem zdeterminowany do walki i wygrałem.

Rozmawialiście potem?

Potem było bardzo nieprzyjemnie. Gdy po wygranych wyborach chciałem podać Wojtkowi rękę, dosyć mocno mnie odepchnął. Zaproponowałem mu, żeby zrezygnował z szefa klubu, a w zamian wszedł do zarządu. Nie zgodził się. Próbowałem odbić klub, ale przegrałem jednym głosem. Dopiero gdy Wojciech został europosłem, zresztą za moją namową, przejąłem klub i wszystko się unormowało.

Przed wyborami prezydenckimi w 2010 r. odbyła się wasza konwencja, która wydawała się przełomowa. Wtedy do partii wrócili Leszek Miller i Józef Oleksy, a Aleksander Kwaśniewski zadeklarował pomoc w kampanii prezydenckiej Jerzego Szmajdzińskiego.

Postawiliśmy na Jerzego, bo uznaliśmy, że daje nam gwarancje solidnego przejścia przez bardzo trudną kampanię, w której nastroje od początku koncentrowały się wokół PiS i PO. Z Jerzym świetnie się współpracowało. Gdy dostaliśmy zaproszenie od Lecha Kaczyńskiego, żeby wziąć udział w uroczystościach w Katyniu, od razu wiedzieliśmy, że to będzie początek kampanii Kaczyńskiego i dlatego Jerzy powinien tam być. Z góry też było wiadomo, że nie mogłem wejść w skład tej delegacji, bo w tym czasie miałem gościć w USA na zaproszenie Departamentu Stanu. 10 kwietnia byłem w Waszyngtonie. Komórkę miałem wyłączoną, żeby mnie nie budziła w środku nocy. Była trzecia w nocy, gdy zaczął dzwonić telefon hotelowy. Raz, drugi, za trzecim razem odebrałem. Ktoś po polsku powiedział, że jest z Departamentu Stanu i że jestem proszony o kontakt z ambasadą, bo doszło do katastrofy i połowa rządu nie żyje.

Tak powiedział?

Dokładnie zapamiętałem te słowa. Włączyłem telefon komórkowy i odczytywałem spływające SMS-y. Potem zadzwonił mój współpracownik, który powiedział: „Właśnie rezerwuję ci bilet na samolot do Polski". Ja oszołomiony, trzecia w nocy, mówię: „Jak to do Polski, przecież tu mam spotkania w Departamencie Stanu". Na co on powiedział: „Grzegorz, nie żyje twój kandydat na prezydenta i zapasowa kandydatka też. Musisz natychmiast wracać". W niedzielę 11 kwietnia byłem już w Sejmie. Przyszedł do mnie Mariusz Błaszczak, usiedliśmy i przez kwadrans po prostu milczeliśmy. Dopiero w niedzielę wieczorem dotarło do mnie, że Jurka naprawdę nie ma i muszę sam startować w wyborach prezydenckich.

Wtedy pan podjął tę decyzję?

Właściwie tak, choć najpierw jeszcze rozmawiałem z Januszem Zemkem i Markiem Siwcem, czy oni by nie wystartowali. Zemke powiedział, że z powodów osobistych nie może, a Siwiec był gotów. Ale przekonali mnie współpracownicy, że to ja powinienem wystartować.

Trudno było podjąć tę decyzję?

Mój tato był zdecydowanie przeciwny. Uważał, że naciskają na to moi wrogowie, którzy chcą mnie wyeliminować z polityki. Tym bardziej że pierwsze notowania miałem nieciekawe – na poziomie 2 proc. Ale mieliśmy bardzo przemyślaną kampanię.

Sprawiała wrażenie płytkiej, nastawionej na eventy.

Na początku była merytoryczna. Najpierw postawiliśmy na ugruntowanie tradycyjnego elektoratu SLD. Przykładowo pokazałem się z generałem Wojciechem Jaruzelskim, który był krytykowany za wyjazd do Moskwy na paradę zwycięstwa. Mówiłem, że nie wolno go krytykować, bo przecież był żołnierzem frontowym. To wywołało falę hejtu pod moim adresem, ale jednocześnie stałem się widocznym kandydatem. Drugim ważnym elementem było skupienie wszystkich naszych tradycyjnych sojuszników wokół tej kampanii i to zrobiliśmy. Ale podkreślałem też, że jestem politykiem nowej generacji, z innym spojrzeniem na świat i innym podejściem do kampanii.

Bliźniaczki Napieralskiego były tym nowym podejściem?

Właśnie tak. W sztabie wyborczym ścierały się dwie koncepcje – jedna, że czas jest trudny, pogrzeby, a więc kampania musi być poważna. A druga – że skoro nikogo nie obrażamy, to dlaczego nie wrzucić trochę młodzieńczego luzu do kampanii. Bliźniaczki wywołały furorę.

Pana wynik w tamtych wyborach był naprawdę dobry, jesienią jeszcze lepiej poszły wam wybory samorządowe. Co takiego się wydarzyło, że rok później te same grepsy nie zagrały i wasz wynik był już kiepski?

Dużo rzeczy nie zagrało. Po pierwsze uaktywniła się moja wewnętrzna opozycja. Poskładanie list stało się ogromnym problemem. Po drugie Donald Tusk zauważył, że silny SLD może stanowić zagrożenie, i sprawnie nas zneutralizował, podbierając nam ludzi.

Pan na to pozwolił. Gdyby dogadał się pan choćby z Bartoszem Arłukowiczem, może nie poszedłby do Tuska.

To nieprawda. Poszedłby tak czy inaczej. Nie mogłem mu obiecać stanowiska ministerialnego, a Tusk owszem. Podbierał nam kolejno Danutę Huebner i Dariusza Rosatiego przed wyborami do europarlamentu, później przekabacił Włodzimierza Cimoszewicza, obiecując mu poparcie na nieosiągalne stanowisko, i na koniec wyjął nam Arłukowicza, który poinformował mnie, że odchodzi pół godziny przed konferencją z Tuskiem. Na dodatek z drugiej strony podgryzał nas Palikot. Wziął na listy Roberta Biedronia i Wandę Nowicką, którym nie odpowiadała moja propozycja. A ja po prostu nie mogłem im dać tego, czego chcieli. W rezultacie partia uzyskała 9 proc. poparcia i postanowiłem honorowo podać się do dymisji.

I zastąpił pana Leszek Miller, o którym Józef Oleksy mówił, że nie po to wraca do partii, żeby być szeregowym członkiem, tylko by objąć przywództwo.

Gdybym się nie podał do dymisji, Miller nie wróciłby na stanowisko szefa partii. Zresztą nie było to udane przywództwo. W wyborach samorządowych w 2014 r. osiągnęliśmy najgorszy wynik w historii – 9 proc. W połowie województw nie mieliśmy ani jednego radnego. Potraciliśmy radnych w dużych miastach. Powiedziałem wtedy na radzie krajowej, że po tych wyborach straciliśmy bazę.

Pyskował pan.

Nie ograniczyłem się do krytyki. Zaproponowałem żeby ludzie z mojego pokolenia – Barbara Nowacka, Wojciech Olejniczak, ja – stworzyli specjalną grupę twarzy kampanii parlamentarnej. Proponowałem też prawybory, w których wyłonilibyśmy kandydata na prezydenta. Leszek Miller powiedział, że tego nie zrobi. Zresztą miał już w zanadrzu Magdalenę Ogórek. Potem wziął mnie na rozmowę i powiedział, że jeżeli będę dalej krytykował SLD, to mnie wyrzuci. Odpowiedziałem: „Proszę bardzo, wyrzuć mnie, ale jeżeli będziesz dalej tak robił, nie wejdziesz do parlamentu". I tak się stało – Leszek mnie wyrzucił, a SLD wypadł z parlamentu.

rozmawiała Eliza Olczyk 
 (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Plus Minus

Najczęściej czytane