Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Kaczyński najbardziej sprytny

Michał Płociński 02-02-2019, ostatnia aktualizacja 02-02-2019 00:00

Między Srebrną a Prawem i Sprawiedliwością nie ma żadnego formalnego związku poza personaliami - mówi prof. Antoni Dudek, historyk i politolog.

Po 1989 r. wszyscy chcieli przejąć gazety, po które w czasach PRL stały takie kolejki. Dopiero później się okazało,  że od tytułów prasowych ważniejsze  były należące do nich nieruchomości
źródło: nac
Po 1989 r. wszyscy chcieli przejąć gazety, po które w czasach PRL stały takie kolejki. Dopiero później się okazało, że od tytułów prasowych ważniejsze były należące do nich nieruchomości
Antoni Dudek: Partie polityczne nie wyżyją  z samych składek członkowskich
autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
Antoni Dudek: Partie polityczne nie wyżyją z samych składek członkowskich

Plus Minus: Kiedy dokładnie warszawska działka przy ul. Srebrnej, na której Jarosław Kaczyński chciał stawiać wieżowce, trafiła w ręce środowiska partii Porozumienie Centrum, poprzedniczki PiS?

W styczniu 1991 r. Komisja Likwidacyjna ds. Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch czterema głosami za, przy dwóch przeciwnych i jednym wstrzymującym, podjęła decyzję o sprzedaży za 16 mld starych złotych (1,6 mln zł) „Expressu Wieczornego" Fundacji Prasowej Solidarność, którą tworzyli działacze Porozumienia Centrum. Ale kupili oni sam tytuł prasowy, inną kwestią były nieruchomości. W tym samym 1991 r. ministrem budownictwa w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego zostaje działacz PC Adam Glapiński. I to z jego inicjatywy uchwalono przepisy, które umożliwiły później fundacji przejęcie nie tylko gazety, ale także budynków związanych z „Expressem Wieczornym".

RSW Prasa-Książka-Ruch to majątek dawnej PZPR.

A nawet największy składnik tego majątku – gigantyczny koncern, który wydawał miażdżącą większość tytułów prasowych w PRL, był właścicielem największego wydawnictwa książkowego Książka i Wiedza oraz kilkunastu drukarni. Rząd Tadeusza Mazowieckiego w 1990 r. powołał oddzielną komisję do likwidacji tej części majątku partii. I tak jak była tzw. komisja Jacka Ambroziaka zajmująca się resztą majątku Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tak była też komisja pod przewodnictwem dr. Jerzego Drygalskiego likwidująca RSW.

Ustawę o likwidacji RSW Sejm procedował w gwałtownym tempie, uchwalił ją 22 marca 1990 r., a już 6 kwietnia premier powołał komisję likwidacyjną, która od razu zabrała się do pracy.

Zachodziła obawa, że cały ten majątek przejmie Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP), czyli późniejszy Sojusz Lewicy Demokratycznej. Rząd Mazowieckiego bardzo się zmobilizował i szybko powołał komisję. W jej skład wszedł na przykład Donald Tusk, wtedy jeszcze nawet nie poseł, lecz dziennikarz z Trójmiasta, ale oczywiście działający w Gdańskim Towarzystwie Społeczno-Gospodarczym Kongres Liberałów, które później zamieni się w Kongres Liberalno-Demokratyczny. Z innych znanych dziś postaci był w niej Andrzej Grajewski, zastępca redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego", który został jej sekretarzem. Ale był też Jan Bijak, w latach 1982–1994 redaktor naczelny tygodnika „Polityka".

Mocno zróżnicowany politycznie skład.

Tak, choć akurat aktywni już politycznie działacze, jak Donald Tusk, stanowili w nim wyraźną mniejszość. I ta komisja zajęła się losem blisko 200 tytułów prasowych i 19 zakładów poligraficznych. Najkrócej mówiąc, ustawa faworyzowała spółdzielnie dziennikarskie. Została tak skonstruowana, że tak naprawdę najłatwiej przejąć tytuł było jego dziennikarzom. To wywołało duży opór u części członków komisji, bo ci dziennikarze byli w miażdżącej większości związani kiedyś z PZPR. Komisja obawiała się, że większość prasy zostanie przejęta przez dawną nomenklaturę.

Jak próbowała temu zapobiec?

Zaczęła masowo odwoływać redaktorów naczelnych. Od maja do listopada 1990 r. wymieniła ok. 120 redaktorów naczelnych i ich zastępców. A równocześnie w ramach komisji przyjęto, że tytuły nie będą przyznawane wyłącznie spółdzielniom dziennikarskim, lecz również środowiskom politycznym. I tak „Życie Warszawy" dostało środowisko związane z Unią Demokratyczną, a „Express Wieczorny" – Porozumienie Centrum. Ale gdy „Sztandar Młodych" przypadł Konfederacji Polski Niepodległej, to jego dziennikarze się zbuntowali i interweniował sam Tadeusz Mazowiecki, który zdecydował ostatecznie, że Krzysztof Król, jeden z liderów KPN, nie zostanie jednak redaktorem naczelnym „Sztandaru".

Rząd dał komisji jakieś konkretne wytyczne?

Waldemar Kuczyński, jeden z najbliższych współpracowników Mazowieckiego, zanotował w swoim dzienniku następującą ustną dyrektywę premiera z kwietnia 1990 r. dotyczącą majątku RSW: „Mazowiecki mówi, że chce, by podzielono go sprawiedliwie, nie zapominając o sierotach po PZPR, ale pamiętając o nowych partiach".

W jaki sposób dokonywano podziału tytułów prasowych?

Mówiąc krótko, w sposób uznaniowy. Na tym tle dochodziło do różnych konfliktów. W stenogramach z obrad rządu Mazowieckiego znalazłem np. fragment, gdy Aleksander Bentkowski, minister sprawiedliwości z Polskiego Stronnictwa Ludowego, mocno zaatakował Drygalskiego za to, że bardzo ważne dla wsi pismo „Gromada – Rolnik Polski" miała dostać spółdzielnia dziennikarska, a nie właśnie PSL. Ten spór akurat mamy udokumentowany, ale wokół innych tytułów też dochodziło do bardzo różnych konfliktów, które toczyły się poza oficjalnymi protokołami.

Od początku wszystkim chodziło o uwłaszczenie na nieruchomościach?

Przeciwnie – ze znaczenia gruntów mało kto zdawał sobie sprawę. Zdecydowanej większości chodziło o same tytuły prasowe. Wszystkim partiom wydawało się, że jak dostaną własną gazetę, to złapią Pana Boga za nogi, bo taki organ partyjny będzie znakomitym narzędziem szerzenia wpływów ich ugrupowania. Ale bardzo szybko się okazało, że tych gazet pod kierownictwem polityków ludzie wcale nie chcą czytać. I równie szybko wiele z nich upadło. Dopiero z dzisiejszej perspektywy widzimy, że to nie redakcje były ważne, lecz ich siedziby. Najlepiej wyszedł na tym Jarosław Kaczyński, którego środowisko zyskało kilka nieruchomości w samym centrum Warszawy, z działką przy ul. Nowogrodzkiej, gdzie mieści się dziś siedziba PiS, oraz właśnie przy ul. Srebrnej na czele. Ale nie tylko PC w ten sposób się uwłaszczyło. Inne środowiska polityczne też dostały różne części majątku PZPR, tylko żadne nie potrafiło go równie skutecznie utrzymać przy sobie.

Jak ten uznaniowy rozdział gazet wpływał później na życie polityczne?

To miało wpływ głównie lokalnie, bo na poziomie krajowym ton życiu politycznemu nadawała przecież „Gazeta Wyborcza". Jednocześnie była „Rzeczpospolita", nad którą kolejne zmieniające się rządy próbowały zapanować. Natomiast na prowincji to, kto przejął mniejsze dzienniki, miało rzeczywiście wpływ na lokalne układy. Dobry przykład znajdziemy choćby w wydanych kilka lat temu wspomnieniach Antoniego Tokarczuka, działacza Solidarności z Bydgoszczy, który za rządu Mazowieckiego został tamtejszym wojewodą. Opisuje on, jak bydgoski „Dziennik Wieczorny" został najpierw przejęty przez spółdzielnię dziennikarską, a potem szybko odkupiony przez miejscowego biznesmena Zbigniewa Stramowskiego, aferzystę, który usiłował przejąć Bydgoski Bank Komunalny.

W jaki sposób wiązało się to z polityką?

Nadzór właścicielski nad tym bankiem sprawował właśnie Tokarczuk, który stał Stramowskiemu na drodze do jego przejęcia. Toteż „Dziennik Wieczorny" permanentnie atakował wojewodę, zarzucając mu najróżniejsze rzeczy, byle tylko zmusić go do ustępstw w sprawie owego banku.

Często spółdzielnie dziennikarskie sprzedawały dopiero co przejęte tytuły?

Te spółdzielnie bardzo często były fikcją, bo dziennikarze nie mieli wystarczających środków, by inwestować w rozwój tytułu. Oczywiście zdarzały się też wyjątki. Najbardziej znany to „Polityka", gdzie spółdzielnia rzeczywiście zadziałała i tygodnik ten pozostał znaczącą instytucją medialną. Natomiast w większości spółdzielnie bardzo szybko pozbywały się tytułów. Kupowali je za niewielkie pieniądze różni biznesmeni i często używali ich do własnych rozgrywek z lokalnymi władzami. Przykład Bydgoszczy to tylko jeden z wielu podobnych.

„Express Wieczorny" przejęty przez Porozumienie Centrum to też nie była gazeta, która odegrała dużą rolę.

Po dwóch latach została sprzedana szwajcarskiej spółce Marquard Media. Ale sprzedając tytuł, nie sprzedano już pozyskanych wraz z nim nieruchomości, które pozostały pod kontrolą dzisiejszego środowiska Jarosława Kaczyńskiego.

Dlaczego przekazywano gazety według klucza politycznego, zamiast od razu stworzyć zdrowy rynek mediów?

Andrzej Grajewski, broniąc decyzji komisji, przyznał po latach, że rzeczywiście decydowali trochę po uważaniu, ale jedyną alternatywą była sprzedaż tych tytułów na zasadzie, kto da więcej. A wówczas, jak napisał Grajewski, „pięć dużych dzienników, z »Życiem Warszawy« i »Sztandarem Młodych« włącznie, byłoby własnością niemieckiej spółki wydawniczej Transmarine GMbH z Bonn, cała prasa na Śląsku byłaby wydawana przez Bank Handlowo-Kredytowy w Katowicach, a udziały Hersanta byłyby jeszcze większe, aniżeli do tego dopuszczono". Robert Hersant, przypomnę, to był francuski magnat prasowy. Czyli alternatywą było wykupienie za stosunkowo niewielkie pieniądze całej prasy w Polsce przez kapitał niemiecki i francuski. A że podzielono to, jak podzielono – po uważaniu – to odrębna sprawa.

Można było lepiej?

W mojej najnowszej, jeszcze nieopublikowanej, książce proponuję dość utopijne rozwiązanie, że można było się wstrzymać do wyborów parlamentarnych 1991 r. One w końcu odbyły się dopiero na jesieni, ale gdyby nie opór niektórych ludzi, mogły się odbyć już na przełomie 1990 i 1991 r., czyli właśnie wtedy, kiedy i tak te decyzje zapadały. A po wyborach można by gazety przydzielić partiom proporcjonalnie do liczby uzyskanych przez nie mandatów. I mielibyśmy chociaż jasne kryterium. Skoro Unia Demokratyczna miała więcej posłów, to dostałaby też większy udział w majątku RSW. Ale swoje tytuły dostałyby też małe partie chadeckie, KPN czy Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. W tym Sejmie były 24 partie – i one wszystkie by coś dostały.

A tak wyszło źle?

Na pewno zrobiono to w żywiołowy sposób, bez jakichkolwiek jasnych kryteriów. Z dzisiejszej perspektywy widzimy, że w tym wszystkim Kaczyński okazał się najbardziej sprytny. Ale finał, jeśli chodzi o los poszczególnych tytułów prasowych, byłby podobny, bo politycy rzadko sprawdzają się w roli wydawców. Natomiast sprzedając za symboliczne sumy poszczególne pisma, Skarb Państwa absolutnie nie powinien był dodawać do nich – tytułem swoistego załącznika – żadnych nieruchomości. To był oczywisty skandal.

Nasz system partyjny po 1989 r. rodził się w bólach. Skąd partie brały na początku pieniądze na funkcjonowanie?

Rząd Tadeusza Mazowieckiego zabrał miażdżącą część nieruchomości, które kontrolowała PZPR, ale i tak SdRP zachowała resztkę tego dobytku. Niby była to niewielka część gigantycznego majątku PZPR, ale wbrew pozorom też nie taka znowu mała. Po prostu PZPR była tak potężnym organizmem, że miała olbrzymie środki ruchome: samochody, meble, gotówkę na kontach. Tego było całkiem sporo i to się udało SdRP przejąć. Do tego PSL przejęło praktycznie cały majątek Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, a też Stronnictwo Demokratyczne zachowało swe aktywa. Zresztą do dziś pozwalają one tej formacji żyć, bo choć od 1991 r. nie ma jej w parlamencie, to działacze SD jeszcze ciągle przejadają resztki tego majątku.

A cała reszta partii, czyli nowo powstałe ugrupowania postsolidarnościowe?

Były one budowane na tzw. surowym korzeniu, co zrodziło oczywiste patologie. Formalnie miały się one opierać wyłącznie na składkach partyjnych, ewentualnie jakichś działaniach gospodarczych. Nie wolno im było natomiast przyjmować żadnej pomocy z zagranicy, choć to postanowienie zapewne było łamane, ale twardych dowodów nie mamy. I system takich biedapartii funkcjonował aż do 2001 r., gdy u schyłku rządów AWS uchwalono nową ordynację wyborczą i – jakby przy okazji, z inicjatywy Ludwika Dorna – nowy system finansowania partii politycznych.

Jak to zmieniło polską politykę?

To miało kluczowe znaczenie nie tylko dla finansów partii, ale w ogóle dla stabilizacji systemu partyjnego. Wcześniej, w latach 90., partie dostawały niewielkie zwroty kosztów kampanii, ale to były kwoty śladowe, nie pokrywały nawet ułamka realnych kosztów. Natomiast w 2001 r. wprowadzono system bardzo obfitego finansowania partii z budżetu, który z pewnymi zmianami funkcjonuje do dziś. I od tego momentu partie stały się całkiem dochodowe, bo jeśli tylko w wyborach parlamentarnych przekroczą próg 3 proc. poparcia, to dostają spore dotacje. Coroczne subwencje dla największych ugrupowań sięgają kilkunastu milionów rocznie.

Na co partie wydają te przepastne budżety?

Największe, które proporcjonalnie nie potrzebują aż tak dużych pieniędzy na utrzymanie aparatu partyjnego, przez cztery lata magazynują środki z subwencji partyjnych, po czym wydają je głównie na propagandę w kampanii wyborczej. To zjawisko powinno nas oczywiście martwić. Bo partie powinny się raczej przygotowywać do rządzenia, wydawać znacznie więcej na fundusz ekspercki, przygotowywać projekty ustaw i pogłębione analizy różnych działań rządu. Ale ogromna część subwencji nie służy jednak przygotowywaniu się do rządzenia, lecz jedynie wygrywaniu wyborów. Samo rządzenie schodzi na dalszy plan i to widać w bezradności kolejnych ekip zmagających się z ministerialnymi urzędnikami.

Awantura ze spółką Srebrna nie kompromituje już doszczętnie obecnego sposobu finansowania partii politycznych? Dostają one ogromne pieniądze z budżetu, a i tak kombinują na boku.

A co pan proponuje? Rozwiązanie, które nieustannie powraca w naszej debacie publicznej, które niegdyś proponowała Platforma Obywatelska, a ostatnio ruch Kukiz'15, czyli całkowitą likwidację finansowania partii z budżetu? Boję się, że rzeczywiście ta propozycja teraz wróci ze zdwojoną siłą. A na tym polskie życie polityczne może tylko stracić. Nasze partie są bowiem bardzo niewielkie liczebnie, a w dodatku oficjalne dane na ten temat są moim zdanie mniej więcej dwukrotnie zawyżone. Oczywiste jest zatem, że żadne ugrupowanie nie przeżyje nawet tygodnia z samych składek partyjnych. Mówiąc krótko, rozkręciłby się szybko czarny rynek finansowania partii.

Ale przecież on i tak istnieje. Wszyscy śledzimy uważnie partyjne sprawozdania finansowe, tymczasem gdzieś obok istnieją różne fundacje, instytuty, oficjalnie niepowiązane z partią, ale gromadzące środki na jej nielegalne wspomaganie.

Zgoda, te pieniądze, które partie otrzymują z budżetu, to rzeczywiście nie jest całość ich realnych finansów. Tylko w czym pomoże likwidacja subwencji partyjnych?

Skończymy z ułudą.

I wrócimy do systemu, który przed laty w swoich wspomnieniach opisał Paweł Piskorski, jak to biznesmen przynosił do siedziby KLD gotówkę w foliowej torbie? I to na pewno nie była jedyna partia, która w ten sposób była finansowana. Wolę już ten niedoskonały system, w którym przynajmniej mogę dokładnie śledzić oficjalne sprawozdania i dowiedzieć się, na co partie wydają budżetową subwencję. Na szczęście nie ma już takich patologii, jak choćby słynna afera pcimska z 2000 r. Przypomnę, że wówczas w czasie kampanii prezydenckiej na poczcie w Pcimiu ktoś dokonał kilkudziesięciu przelewów na fundusz wyborczy Mariana Krzaklewskiego.

Przelewy te były oficjalnie dokonywane przez różnych ludzi.

Oficjalnie, ale przekręt był oczywisty – ktoś na jednej poczcie wpłacał pieniądze na jakieś fikcyjne nazwiska, z czego łącznie wyszła bardzo duża suma, bo każdy przelew był w maksymalnej dozwolonej wówczas przez prawo wysokości. Śledztwo w tej sprawie jednak umorzono, bo trudno było cokolwiek ustalić. Zmiana zasad finansowania partii tego typu historie ukróciła.

Przecież dalej się zdarzają różne dziwne wpłaty...

Dziś, gdy prześledzimy dokumenty finansowe partii, te wszystkie wpłaty to raczej rodzaj pewnego haraczu, który na fundusz partii płacą w formie „dobrowolnych" darowizn rozmaici działacze, którzy zostali przez nią obdarowani stanowiskami, czyli posłowie, senatorowie, ministrowie, wyżsi urzędnicy, wreszcie samorządowcy. Tego nie da się w żaden sposób zakazać, ale przyznajmy, że nie jest to już taka patologia jak ta, która się objawiła w Pcimiu. Teraz te wpłaty możemy lepiej śledzić. Ale rzeczywiście jest problem, że partie mają różnego rodzaju bajpasy, jak np. ta fundacja...

...fundacja Instytut im. Lecha Kaczyńskiego, będąca właścicielem spółki Srebrna, przez którą Jarosław Kaczyński chciał budować wieżowce?

Wszystkie partie mają takie mechanizmy, poprzez które załatwiają sobie dodatkowe środki. A raczej wszystkie duże partie, które były kiedyś u władzy.

Obok Srebrnej jakie są inne tak znane bajpasy?

Srebrna jest akurat ewenementem. Inne partie chyba nie potrafiły stworzyć podobnego do niej mechanizmu. Choćby SLD czy PSL potraciły swoje majątki. Symbolem potęgi finansowej PSL był przecież warszawski biurowiec przy ul. Grzybowskiej, który już dawno wyburzono.

Ale nim został wyburzony, PSL go sprzedało.

A pieniądze z tej sprzedaży poszły na pokrycie długów po tym, gdy Państwowa Komisja Wyborcza w 2009 r. wymierzyła tej partii drakońską karę 9,5 mln zł plus odsetki za błędy w sprawozdaniu finansowym. Symbolem potęgi SLD był zaś budynek przy ul. Rozbrat w Warszawie, którego ta partia też musiała się pozbyć. Obie zatem potraciły swoje majątki.

Na czym polega więc sukces PiS?

Na swoistej unii personalnej. Między Srebrną a PiS nie ma żadnego formalnego związku poza personaliami. Ludzie, którzy kontrolują tę spółkę, mają oczywiście określone role w partii, ale nie występują przecież w spółce Srebrna jako przedstawiciele PiS. Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się stworzyć unikalny w polskich warunkach mechanizm zarządzania takim hybrydalnym organizmem. To, że taka unia personalna przez tyle lat nie rozleciała się wskutek jakichś konfliktów, to jego niewątpliwy sukces.

A mogła się rozlecieć?

Przecież można sobie wyobrazić, że ludzie, którzy formalnie zarządzają tą spółką, w którymś momencie zechcieliby z tym majątkiem odejść od PiS. W końcu te dwie struktury są po prostu odrębne. Dla mnie to jednak zagadka, jak przez tyle lat udaje się utrzymać spójność tego układu – bardziej towarzyskiego niż partyjnego, który kontroluje majątek sporej wartości, a przez prezesa Kaczyńskiego jest zapleczem finansowym PiS.

 

Prof. Antoni Dudek jest historykiem i politologiem z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W latach 2010–2016 był członkiem Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Jest autorem wielu książek o polskiej historii najnowszej, w tym o transformacji ustrojowej i czasach III RP. Jesienią ukaże się jego książka „Od Mazowieckiego do Suchockiej. Polskie rządy w latach 1989–1993"

"Rzeczpospolita"

Najczęściej czytane