DRUKUJ

Gdy minął szok, zaczął się ból

03-10-2005, ostatnia aktualizacja 03-10-2005 03:47

– Karolina nie zginęła. Ona wyjechała na studia do wymarzonego Oxfordu – Kasia Jankowska nie może wciąż uwierzyć w to, co się stało. Choć przecież swoją siostrę, jedną z 12 śmiertelnych ofiar wypadku pod Białymstokiem, rozpoznała po pierścionku na kciuku.

W piątek w okolicach Jeżewa Starego autokar wiozący uczniów białostockiego I Liceum Ogólnokształcącego i Technikum Elektrycznego na pielgrzymkę do Częstochowy w intencji powodzenia na maturze zderzył się z tirem. Autobus stanął w płomieniach. W wypadku zginęło dziewięciu uczniów i dwóch kierowców oraz kierowca tira. Białystok i okolice na wieść o tragedii znalazły się w szoku. Na pielgrzymkę w sumie wybrało się 700 maturzystów. Choć część z nich pojechała pociągiem, w pierwszej chwili nikt nie był pewny, czy wśród ofiar nie ma jego dziecka. Mimo dźwiękoszczelnych okien, pod domem Jankowskich słychać szloch, który momentami przeradza się w krzyk. Rozpaczają wszyscy, ale najbardziej matka Karoliny, która wciąż nie może uwierzyć w utratę córki. ­ Była oczkiem w głowie żony. Była jakby przedłużeniem jej ambicji, bo żona zawsze chciała się uczyć, a Karolinka dobrze się uczyła, była taka ambitna – Sławomir Jankowski z trudem powstrzymuje łzy. Trzyma się ostatkiem sił, nie pozwala sobie na słabość, bo wie, że musi pomóc żonie i młodszej córce, Kasi. Ale widać, że też jest u kresu wytrzymałości. Wita się z kolejnym kuzynem: – Wejdź, może ty jakoś choć trochę ją uspokoisz... Twoje dziecko nie żyje Białostocki strażak, który brał udział w akcji ratowniczej, zna rodzinę Jankowskich. Do wypadku jechał z ciężkim sercem, ale wracał z jeszcze cięższym. ­ Jak miałem powiedzieć im, że ich dziecko zginęło w autokarze. Ale mnie to jakoś ominęło, bo ktoś już ich powiadomił – mówi ze smutkiem. Pierwsi na miejscu tragedii byli jednak ochotnicy z Jeżewa, leżącego niecałe 30 kilometrów od Białegostoku. Cała wioska zebrała się pod remizą i czekała na ich powrót. Tych kilka godzin wydawało im się wiecznością. Ale od powracających z akcji wiele się nie dowiedzieli. W paru krótkich zdaniach zdali relację i szybko zamknęli się w budynku. ­ Musieliśmy pobyć jeszcze chwilę wszyscy razem. Sami. Jeszcze raz przeżywaliśmy ten dramat – mówi Aleksander Czyżewski, kierowca w Ochotniczej Straży Pożarnej Jeżewo. ­ Chociaż niejedną śmierć już widzieliśmy, ten widok spalonego autokaru zapadł w nas wyjątkowo głęboko. Zwykle jeździ się do obcych, i to jakoś łatwiej, a teraz zginęli swoi, prawie sąsiedzi. Natomiast strażacy z Kobylin, którzy też pojechali do wypadku, po powrocie szybko się rozeszli do domów. Większość z nich to rolnicy, czekała na nich robota. Jak mówią – na szczęście. ­ Dobrze, że było czym myśli zająć i na chwilę zapomnieć o tym poranku – przyznaje strażak-ochotnik Jan Chojnacki. ­ Mowa w gardle grzęźnie, nawet śliny w ustach brakuje, aby to opisać. Jeśli można za coś dziękować Bogu, to za to, że nie byli to uczniowie z podstawówki, bo wtedy chyba nikt by nie przeżył. A te dzieciaki ratowały się przytomnie i jeden drugiemu pomagał. Wybili z tyłu okno i łapali spadających z okien. Zastanawiam się, co też spowodowało ten pożar. Może w środku były benzynowe nagrzewnice? Autokar tak płonął, że nie można było podejść nawet w pobliże. Wszędzie ciałaKrzysztof Targoński mieszka w pobliżu miejsca, w którym autokar zderzył się z tirem. Był jednym z pierwszych, którzy dobiegli do wypadku. Początkowo myślał, że pali się stodoła sąsiada. Gdy wyjrzał na drogę zobaczył piekło: na jezdni leżały porozrzucane ludzkie szczątki, słaniała się młodzież, której udało się wydostać z płonącej pułapki. Było tak gorąco, że nie można było podejść do autobusu. Stał i patrzył bezsilny, bo nie miał przy sobie żadnego narzędzia, choćby młotka, którym mógłby rozbić szybę i pomóc ofiarom uwięzionym w palącym się pojeździe. Gdy wybuchły zbiorniki z paliwem, wszyscy zaczęli uciekać; mniej poszkodowani pomagali rannym – byle dalej od ognia i śmierci. W środku zostało jedenaście zwęglonych ciał... Policjanci długo jeszcze przeczesywali pole kukurydzy oddalone ponad sto metrów od miejsca wypadku. Nie mogli doliczyć się jednej osoby. Dopiero po odciągnięciu wraków pojazdów znaleziono ostatnie, dwunaste ciało. Noc po wypadku była dla Targońskiego chyba najdłuższą nocą w życiu. – Nie dało się spać – wyznaje. ­ Ten krzyk dzieci, później rodziców, i ciała, wszędzie ciała... A najbardziej mnie wkurza, że kierowcy przejeżdżających aut obojętnie pytali, jak ominąć korek. Ratowali i pomagali głównie miejscowi. Siwa, przygarbiona matka Krzysztofa Targońskiego także ciągle przeżywa tamte chwile. Kiedy usłyszała, co się stało, nie była pewna, czy wśród pasażerów autobusu nie było dziecka kuzyna. Załamuje ręce: – To były dzieci! Życie przed nimi było. Litości! – Nie poszłam tam – dodaje po chwili Kazimiera Targońska. Wystarczyło, że synowie opowiedzili mi o tych szczątkach. Gdy, jadąc do sklepu, przejeżdżam obok tego miejsca – żegnam się. Nawet nie patrzę, nie mogę, nie mam sił. Jeszcze są śladyNa miejscu wypadku płoną znicze. Leży też pełno strzępów blachy z wraków. Obok na szosie nieprzerwanie mkną samochody. To toczy się życie. Jakby nic się nie stało. Ale wiele aut zatrzymuje się. Ludzie wysiadają, niektórzy niosą znicze. Inni chcą tylko popatrzeć na ślady dramatu. – No i czy ta tragedia coś zmieniła? O, patrzcie: wyprzedza na trzeciego – komentuje to, co się dzieje na szosie, jedna z kobiet zapalając znicz. Jan z pobliskich Sikor także przystanął oparł się o swój pogięty, wysłużony rower. Podnosi głowę, bo nad drogą zawisł policyjny helikopter. – Kurde, prokurator przeleciał się. A w tym miejscu, gdzie lądował, przecież jeszcze szczątki mogą być – mówi ze złością. – Psy i koty schodzą się z okolicy, bo czują krew. Ale ludzie gorsi są o tych zwierząt, nie czują szacunku dla zmarłych. Drugie życiePoszkodowani w wypadku leżą w białostockim szpitalu, a także w Zambrowie. Nauczycielka wychowania fizycznego Janina Freitag leży na oddziale chirurgii Szpitala Klinicznego. Twarz kobiety jest poparzona. Ręce owinięte bandażami. Ma też pęknięty kręgosłup. Stara się nie kłaść rąk na brzuchu – jest najmocniej poparzony. – Chciałabym umyć włosy – mówi do męża, który siedzi obok. ­ Muszę je umyć, bo czuję swąd spalenizny. Nie mogę znieść tego zapachu – denerwuje się. Po chwili zaczyna opowiadać: – Do sali, w której leżałam, przyszedł chłopiec. Szukał swojej siostry. Mówił, że nie ma jej w szpitalach. Powiedziałam mu, aby przygotował się na tą trzecią możliwość. Nie wiedziałam wtedy, że jego siostra nie żyje. To okropne uczucie informować kogoś o śmierci bliskiej osoby. Kobieta wraca myślami do chwili wypadku. Mówi szybko, jakby chciała wyrzucić wspomnienia z pamięci. Siedziała w pierwszym rzędzie, tuż obok kierowcy autokaru. Minutę przed zderzeniem spojrzała jeszcze na zegarek. Była 6.43. Wkrótce kierowca zaczął wyprzedzać samochód. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka... ­ Początkowo uspokajała mnie myśl, że autokar prowadzi doświadczony kierowca i wie, co robi ­ opowiada. – Jednak w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że zderzenie jest nieuniknione. Koleżanka wstała z fotela. A ja spojrzałam jeszcze odruchowo w bok. Za szybą widziałam jakiś jadący obok samochód. Nie było możliwości ucieczki na pobocze. Zaczęliśmy z koleżanką krzyczeć: – Czołówka! Pamiętam jeszcze przed zderzeniem oślepiający rząd świateł, które włączył kierowca tira. Zderzenie zakleszczyło jej głowę miedzy fotelem, a wyrwaną szybą. Autokar stanął w płomieniach. Jej ubranie zaczęło się palić. W szoku wydostała się z pułapki zdzierając z głowy płat skóry nie zważając na ból. Teraz jednak, wspominając tamte chwile, nie myśli o sobie: – Piotrek, uczeń, był z lewej strony autokaru. Wszyscy siedzący przed nim zginęli. Widział ich śmierć. Widział, jak ktoś wpadł do dziury w rozerwanej podłodze. Będzie żył z tym obrazem do końca życia. Matura w tym roku będzie gorzka – dodaje po chwili nauczycielka. Do jej oczu cisną się łzy. Płyną po poparzonych policzkach. Bandażem pociera nos, nie zważając na to, że schodzi jej przy tym kawałek naskórka: – Leżąc tutaj czuję się tak, jakby ktoś dał mi drugie życie. Takie cenniejsze, bo uratowane. Będę szanować każdy dzień tego nowego życia. Musiałam oddać krewNa wieść o wypadku do białostockiego centrum krwiodawstwa zgłosiło się setki osób chętnych oddać krew. Byli to głównie rówieśnicy ofiar. Ale i dorośli wykazali się ofiarnością. W obliczu dramatu ludzie raz jeszcze pokazali, że zdolni są do ofiar i bezinteresownego działania. ­ Nasza pielęgniarka, taka stara, doświadczona, co niejedno widziała, siedziała i płakała z dziewczyną, która opowiadała o znajomych ze spalonego autokaru – wspomina dyrektor centrum Dariusz Średziński, który też jest absolwentem I Liceum Ogólnokształcącego w Białymstoku. ­ Kolejna niemal zemdlała, bo jej dziecko też pojechało na pielgrzymkę. Na szczęście nie w tym autokarze. Centrum pracowało po godzinach, dostawiono dodatkowe stanowiska. ­ Musiałam oddać krew. Na oddział szpitala, w którym pracuję, trafił chłopiec z autokaru. Nie chciał mówić o wypadku, nie mógł nawet oglądać relacji w telewizji. Cała jego rodzina siedziała na łóżku i płakała. Chociaż cieszyli się, że ich dziecko żyje, płakali nad innymi. Ten widok mnie poruszył ­ opowiada przejęta do głębi rehabilitantka Julia Wysocka. ­ Ludzka solidarność – dodaje jej chłopak Rafał Kruszewski. ­ To nas tutaj wszystkich sprowadziło. Późnym wieczorem do kościoła św. Rocha przyszły tłumy. Przede wszystkim młode osoby. Nieśli znicze i kwiaty. Kościół był wypełniony po brzegi. Wielu ludzi płakało. Mszy przewodniczył arcybiskup Wojciech Ziemba: ­ Módlmy się do Matki Boskiej Bolesnej, która przeżyła śmierć swego syna. Są chwile, że lepiej pomilczeć i poszukać Boga w sercu... Matura do niebaZ kościoła św. Rocha do liceum, popularnej białostockiej „jedynki”, jest niedaleko. Po mszy tłum poszedł pod budynek szkoły, przed którym na maszcie zwisa do połowy opuszczona flaga i płoną znicze, których stale przybywa. Ktoś położył białą lilię. ­ Na znak niewinności, bo co oni zdążyli nagrzeszyć, to były dzieciaki. Tę maturę zdali do nieba – szepcze ktoś w ciemnościach. Nad placem unosi się czerwona poświata od płonących się zniczy. Nikt tutaj nie powstrzymuje łez. Nikogo nie dziwi spontaniczne przytulanie się. Wysoki brunet podchodzi do grupki znajomych. Zamiast powitań – płacz. Z boku stanęła grupka chłopców. Zaciągają się nerwowo papierosami. Dziś nikt nie zwraca im uwagi. W końcu jakie to ma znaczenie w obliczu tragedii? Dwóch chłopaków w bandażach pod szkolnymi drzwiami jeszcze przeżywa tamten ranek: ­ Widziałem ją... Wybiliśmy szybę... Próbowaliśmy wyciągnąć... Płonął... Krzyczała... – chłopakowi z trudem słowa przechodzą przez gardło, skubie kawałek bandaża na dłoni. Jego ramię gładzi ojciec. Blado uśmiechnięty stara się pocieszać młodych, chociaż i w jego oczach widać ból. Z tyłu stoi chłopak z „elektryka” – ma lekko draśnięte czoło i dłoń. I strach w oczach. ­ Zgłoście się do psychologów. Są w szkole, cały czas dyżurują. Najgorsze będą właśnie teraz te dwa najbliższe dni – z troską mówi jedna z nauczycielek. Szkolny psycholog od chwili wypadku ma pełne ręce roboty. Rozmawia z uczestnikami wypadku, ich rodzicami, przerażonymi kolegami ofiar. Pomagają mu psycholodzy z całego miasta, którzy społecznie zorganizowali dyżury. To dużo, ale w obliczu tragedii i tak za mało. Rozumie to stara woźna, która przez szybę dyżurki spogląda na palące się przed szkołą znicze: ­ Żaden psycholog świata tego nie rozwiąże. Będą już żyli z tymi wspomnieniami. Słyszało się o takich tragediach w telewizji, ale to gdzieś w świecie. Nikt nie jest przygotowany na to, że zdarzyć się może i u nas – mówi kobieta, która od dwudziestu paru lat pracuje w „jedynce”. ­ Dziś miałam dziwny przypadek. Przyszedł mężczyzna, który maturę zdawał tutaj przed trzydziestoma laty. Mówił, że musi wejść do szkoły. Tak na nie podziałała wieść o wypadku. No to wpuściłam go... Róże też umierająPrzed domem Jankowskich znajoma rodziny nerwowymi ruchami, niemal z zawziętością, porządkuje kwiatową rabatę. ­ Na wesele powinnyśmy sprzątać, a nie na pogrzeb – mówi ze smutkiem. Na ziemię sypią się płatki róż. Można by pomyśleć, że umarły razem z Karoliną... – Zadzwonili do mnie policjanci, abym rozpoznała pierścionek. Opisałam go. Był identyczny z tym, który znaleźli. Ciała Karoliny nie pokazali nam ­ na kciuku Katarzyny Jankowskiej widać srebrną obrączkę z czarnym wzorem. Kasia jest podobna do siostry. Ma nadzieję, że poradzi sobie ze wspomnieniami. Ojciec kiwa głową, ale z niedowierzaniem: – Karolina była przecież dla naszej młodszej córki wzorem i najlepszą przyjaciółką... Kasia o tym, że jej siostra nie żyje, dowiedziała się tuż po wypadku od kolegi Karoliny. Nie chciała uwierzyć, póki nie przyjechali do niej rodzice, a potem był ten telefon w sprawie pierścionka. ­ Bez trudu go rozpoznałam, bo ciągle byłyśmy razem. Namówiła mnie, abym poszła do jej liceum – mówi Kasia. A jeszcze tydzień temu poszły razem na osiemnastkę kolegi. Niedawno Karolina także obchodziła przejście w dorosłe życie. Zabawę urządziła w białostockim klubie. Kasię nogi bolały od tańców, tak dobrze się bawiły. Teraz nie może pogodzić się ze śmiercią siostry. ­ Nie myślę, że Karolina umarła. Dla mnie ona wyjechała na studia, na swój wymarzony Oxsford. Data: 2005-10-03
__Archiwum__