Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Nikt już nie chce filmu o Powstaniu Warszawskim

Barbara Hollender 27-07-2010, ostatnia aktualizacja 27-07-2010 08:49

Cztery lata temu był konkurs na scenariusz, nagrody, obietnice i fanfary. Ale filmy o sierpniu ’44 nie powstały do dziś.

"Hardkor '44"
źródło: platige image
"Hardkor '44"

– To jest nasze poważne zaniedbanie – mówi dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski. – Taki obraz powinien zostać nakręcony, bo przypominałby o jednym z najważniejszych wydarzeń historycznych XX w., pokazywał paradoks polskich losów. Byłby przecież opowieścią o bohaterach mających moralną rację, a ponoszących klęskę.

Na przełomie lat 2005 – 2006 na konkurs na scenariusz o Powstaniu Warszawskim, ogłoszony przez Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, napłynęły 62 teksty. Kilkunastu twórców poważnie myślało o realizacji filmu. Niestety, ich projekty wciąż pozostają na papierze. I nic nie wskazuje, by to się zmieniło.

Przełamując niemoc

Powstał tylko animowany „Hardkor 44” Tomasza Bagińskiego, a dokumentalista Ireneusz Dobrowolski nakręcił osadzone we współczesności, lecz cofające się do czasu wojny „Sierpniowe niebo”. Niestety, ten ostatni film przeszedł zupełnie bez echa.

Ostatnio zaklęty krąg niemocy próbuje przełamać Leszek Wosiewicz. Twórca „Wigilii”, „Kornblumenblau” czy świetnego „Rozdroża Cafe” potrafi robić filmy tanio. Podobnie jest z „Tańcem śmierci. Scenami z Powstania Warszawskiego”.

18-latek zagląda w wizjer fotoplastikonu. Dostał kiedyś tę zabawkę od ojca, można było do niej włożyć bajki, dzieciństwa, fotografie rodzinne, wszystko, co było dotąd najważniejsze. Teraz jest rok 1944. Więc chłopiec chce jeszcze raz spojrzeć na coś, co być może odchodzi na zawsze. Za chwilę razem z matką musi wyjść z mieszkania. Kto wie, czy do niego wróci.

Bohater „Tańca śmierci” będzie się piwnicami przedzierał do Śródmieścia, do pracującego w ratuszu ojca. Po drodze spotka kobietę, piękną i dojrzałą, której uratuje życie. Zakocha się w niej. Kobieta okaże się folksdojczką.

Na ekranie ciekawe kreacje tworzą Rafał Fudalej i Magdalena Cielecka. Oglądam materiały zaledwie podmontowane, jeszcze nie udźwiękowione, bez muzyki i efektów specjalnych.

Reżyser Leszek Wosiewicz miał nadzieję, że film będzie gotowy na sierpień. Dziś jest to już niemożliwe. Produkcja stanęła. Bardzo skromny budżet określony był na 3 mln zł. Ekipie udało się zebrać 2 mln 280 tys. zł. Występowała do Instytutu Sztuki Filmowej o dotację w wysokości 1,9 mln zł. Dostała 1,425 mln. Wosiewicz włożył w „Taniec śmierci” pół miliona z własnych pieniędzy. Więcej już nie może. Prowadzi więc rozmowy. Pomóc zdecydowały się różne firmy, m.in. Krzysztof Ptak, „Laboratorium” Marka Poznerowicza czy Studio Animacji Komputerowej i Postprodukcji Filmowej Lightcraft, które wykona efekty specjalne, część w technice 3D. Ale potrzeba 60 tys. zł na taśmę Kodaka, 20 tys. na zakup licencji Dolby. W kinie to śmieszne sumy, w niektórych produkcjach tyle wydaje się na catering dostarczany na plan. Dla „Tańca śmierci” to być albo nie być.

– Stanę na głowie i skończę ten film – zapewnia Wosiewicz. – Może zdążę na październik, na upadek powstania. Jak nie, to na następny festiwal w Gdyni.

Z potrzeby serca

Nad wyprodukowaniem powstańczej fabuły pracuje też od kilku lat właściciel studia Akson Michał Kwieciński. Zainteresował go scenariusz „Miasta” Jana Komasy, współtwórcy „Ody do radości”. W eksplikacji reżyserskiej 25-letni wówczas reżyser napisał: „Nigdy nie lubiłem w szkole historii, bo prawie każda z lekcji dotyczyła jakiejś porażki Polski. To był ciąg przegranych wojen, nieudanych negocjacji, poniżenia, uzależnienia od innych, w końcu – nieumiejętności rządzenia własnym krajem i ciągłych kłótni Polaków, co trwa zresztą do dzisiaj. Jest jednak coś, co powoduje, że gdy ktoś Polskę obrzuca błotem, obrażamy się z ogromną siłą. To coś to krew – płynąca ulicami, rzekami, morze krwi ludzi, którzy zginęli za ten przegrany, biedny i smutny kraj”.

– Zafrapowało mnie, że tekst został napisany przez bardzo młodego człowieka, dla którego ten temat okazał się ważny – mówił wówczas producent Michał Kwieciński. – Janek Komasa rozmawiał z kombatantami, wyszukiwał powstańcze piosenki. Mam wrażenie, że „Miasto” to bardzo uczciwy scenariusz, stworzony nie dla celów politycznych czy propagandowych, lecz z potrzeby serca.

„Miasto” to historia chłopca, który musi wybrać między miłością a walką. Gdy na jego oczach giną matka i brat, nie ma wątpliwości. W końcówce pojawiają się pytania: czy warto było się angażować? A może lepiej było nie narażać życia swojego i swojej dziewczyny? W PISF scenariusz „Miasta” nie uzyskał wysokich ocen od ekspertów. Padały zarzuty, że 25-letni scenarzysta nie oddaje realiów powstania. Kwieciński przesłał tekst Władysławowi Bartoszewskiemu i Andrzejowi Kunertowi. Obaj wydali pozytywne opinie.

Dziś, po kilku latach zbierania funduszy Michał Kwieciński zapowiada, że zdjęcia do „Miasta” zaczną się w maju 2011 roku, udało mu się bowiem zdobyć pieniądze. Zresztą niemałe, bo budżet szacowany jest na 16 mln zł.

– To musi być film zrealizowany nowoczesnymi środkami, będziemy przecież kręcić sceny walk, wybuchów, bombardowań – tłumaczy producent.

Na potrzeby filmu powstała spółka Miasto, w której skład weszli koproducenci: Akson Studio, TVN i ATM. Projekt nie dostał jeszcze dotacji z Instytutu Sztuki Filmowej, na razie pakiet przechodzi z sesji na sesję.

– Jan Komasa dostał dotację na swój fabularny debiut: „Salę samobójców”, więc dopóki nie skończy tego filmu, nasze przepisy nie pozwalają przyznać mu następnego dofinansowania – wyjaśnia szefowa PISF Agnieszka Odorowicz. – Ale gdy tylko spełni wymogi formalne, z pewnością ten tytuł poprzemy.

Wiadomo, że Agnieszka Odorowicz ma też wcześniejsze zobowiązania wobec projektów powstańczych, które cztery lata temu wygrały konkurs.

Filmy na pokolenia

Pierwszą nagrodę jury przyznało wówczas ex aequo dwóm tekstom. Akcja „Ostatniej niedzieli” Dariusza Gajewskiego i Przemysława Nowakowskiego toczyła się w ciągu jednego dnia. Rano, na ślubie kolegów, spotykają się powstaniec o pseudonimie Romeo i łączniczka „Akme”. To oni poprowadzą potem widza przez powstańczą Warszawę, ich los przetnie się z historią innych powstańców, cywilów, dzieci, niemieckich żołnierzy. W ten sposób powstaje wojenna mozaika. Pod koniec filmu drogi bohaterów krzyżują się na ulicy Kilińskiego, gdzie rozegrał się jeden z najbardziej krwawych epizodów powstania, gdy Starówką wstrząsnęła eksplozja tankietki pułapki „Goliata”. Przed czterema laty jurorzy podkreślali, że autorom udało się pokazać zarówno oszustwo historii oraz osamotnienie Polski, jak i towarzyszącą powstaniu euforię wolności.

Drugi z nagrodzonych scenariuszy był dziełem filmowych debiutantów z Opola. Krzysztof Stecki pracował jako doradca finansowy, przedtem był dziennikarzem. Tomasz Zatwarnicki prowadzi stronę internetową poświęconą powstaniu. Ich projekt „1944. Warszawa” to wielki historyczny fresk. Zaczynał się dzień przed godziną W, kończył w ostatnich minutach walk. Głównym bohaterem miało być miasto. Ale oczywiście również ludzie: kilkunastu członków powstańczego oddziału, mały powstaniec, który ginie na Starówce, świeżo poślubiona para, młoda łączniczka i jej siostra folksdojczka zakochana w niemieckim lotniku. A wreszcie żołnierz Waffen SS, który nigdy nie pogodził się z masowym mordem na warszawiakach i kompletną destrukcją polskiej stolicy.

„Ostatnią niedzielę” miał wyreżyserować Dariusz Gajewski. Scenariuszem „1944. Warszawa” zainteresował się Juliusz Machulski, który dokonał już w nim poważnych przeróbek.

W sprzyjającej atmosferze przymierzali się do powstańczego tematu i inni. Jeden z najciekawszych pomysłów miał Sławomir Fabicki. Chciał pokazać powstanie oczami młodego Belga, który został wcielony do Wehrmachtu i trafił z niemieckimi oddziałami do Warszawy. Filmami o powstaniu zainteresowani byli m.in. Władysław Pasikowski, Dariusz Jabłoński czy mieszkający na stałe w Londynie Paweł Pawlikowski.

Ale dla PISF najważniejsza była produkcja dwóch nagrodzonych scenariuszy. To miało być wielkie kino, niemal narodowa wizytówka. Obrazy, które zostaną na pokolenia, staną w jednym rzędzie z dziełem Andrzeja Wajdy „Kanał”.

Choć przecież od początku wiadomo było, że w obecnej sytuacji finansowej filmy te będzie bardzo trudno zrealizować.

Więcej w "Rzeczpospolitej"

Rzeczpospolita

Najczęściej czytane