Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Horyzont znów taki sam

Wojciech Lada 26-02-2009, ostatnia aktualizacja 28-02-2009 15:48

U2 nagrali płytę, która podzieli fanów. Jedni zobaczą w niej udany flirt z przeszłością, dla innych będzie nudnym zbiorem autoplagiatów. „No Line On the Horizon” już w sklepach.

Wydaje się raczej mało prawdopodobne, by The Edge i Bono wykrzesali z siebie tyle ekspresji podczas wykonywania nowych utworów
autor: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Wydaje się raczej mało prawdopodobne, by The Edge i Bono wykrzesali z siebie tyle ekspresji podczas wykonywania nowych utworów

Przez dobrych kilkanaście lat muzycy U2 i towarzysząca im marketingowa armia robili wszystko, by świat zapomniał, że są zespołem lat 80. Skutecznie. Brzmieniowy lifting, w zależności od mody polegający albo na flircie z nowymi technologiami, albo na czołobitnych pokłonach w stronę przesterowanych gitar, sprawiał wrażenie, że Irlandczycy z płyty na płytę, konsekwentnie się rozwijają.

„No Line On The Horizon” to definitywny koniec złudzeń. Nowy materiał zespołu brzmi tak, jakby nagrali go rozleniwieni gwiazdorzy, którzy rozsiadłszy się na fotelach, ze znudzonymi minami odbywali sentymentalną podróż do własnej przeszłości. Zdecydowanie zbyt sentymentalną.

Apetyt na arcydzieło

„Ludzie chcą takiej płyty U2, która będzie najlepsza w naszej karierze. A na to potrzeba czasu” – tak na kilka miesięcy przed premierą „No Line On The Horizon” tłumaczył czteroletnie fonograficzne milczenie Bono. Z kolei Daniel Lanois, jeden z producentów krążka (drugim był Brian Eno), dodawał z kokieteryjnym uśmiechem: „Bono ma wielkie ambicje. Szuka inwencji, lepszych piosenek i refrenów, które jeszcze bardziej zawojują stadiony. Chce potężnych basowych riffów. Wszyscy mamy apetyt na arcydzieło”.

Jak niesmaczny żart brzmi tu zwłaszcza passus o „potężnych basowych riffach”. Jeśli bowiem czegoś brak na płycie odczuwa się szczególnie, to jest to właśnie choćby niewyraźny ślad rockowego temperamentu. Poza krótkim wstępem pierwszych pięć piosenek to senne ballady utkane albo z cytatów z wczesnych albumów samego U2 („Magnificent”), wątków amerykańskiego folku („Unknown Caller”), albo zwykłej ballady pop w duchu lat 80. („Moment of Surrender”).

Owszem, taka rozlana, oniryczna formuła miałaby nawet swój urok – zwłaszcza że jej głównym bohaterem jest głos doskonale dysponowanego tu Bono – gdyby tylko z tej sennej, dźwiękowej magmy dało się od czasu do czasu wyłowić jakiś brzmieniowy lub aranżacyjny smaczek. Bądź co bądź nazwisko Briana Eno – twórcy gatunku ambient i być może jednego z najwybitniejszych fachowców od drobnych dźwiękowych subtelności – do czegoś powinno zobowiązywać. Producent sam zresztą deklarował: „To bardzo innowacyjny album – mieszanka nowoczesnych technologii i instrumentów akustycznych”.

Brzmi to niemal jak deklaracja stworzenia opus magnum światowej awangardy. W praktyce oznacza błahe piosenki, których elektroakustyczne produkcyjne zabawy zaskoczyłyby może w roku 1990, dziś jednak wydają się po prostu archaiczne.

Siła kontrastu

Mniej więcej w połowie płyty, kiedy słuchacz zaczyna parzyć trzecią kawę, by odegnać nieuchronnie dopadającą go senność, coś nagle zaczyna się dziać. W głośnikach kręci się perkusyjny młyn, potem słyszymy mocny, gitarowy temat... Zdaje się, że Bono przypomniał sobie, iż planował podbijać stadiony, a nie sypialnie. W zestawieniu z poprzednimi minutami „Get On Your Boots” jest jak haust wody na pustyni.

I jeśli nawet to tylko siła kontrastu – wiodący gitarowy riff jest tak naprawdę niczym niewyróżniającym się tematem, jakich dziesiątki, i to w lepszym wydaniu, grali Jimmy Page czy Brian May – pozostaje najmocniejszym punktem „No Line On The Horizon”. Ma też ten plus, że począwszy od niego, płyta nabiera życia. Choć – podobnie jak w przypadku tego utworu – jest to „życie” importowane wprost z bluesrockowej klasyki.

Okrucieństwo marketingu

„No Line On The Horizon” to 12. krążek w 33-letniej karierze Irlandczyków. Są megagwiazdą i tak słaby album nie zaszkodzi ich rynkowej pozycji – wystarczy, że po „Get On Your Boots” zagrają „Sunday Bloody Sunday” czy „Angel of Harlem” i stadiony na całym świecie wypełnią się wrzaskiem dopieszczonej gawiedzi.

Rzecz jednak w tym, że po tym albumie nie można już traktować U2 jak normalnie funkcjonującego, rozwijającego się zespołu, który byłby w stanie czymkolwiek zaskoczyć. To zmęczeni weterani, będący w stanie wyłącznie grać na sentymentach fanów. Jest w tym zresztą jakaś okrutna marketingowa logika. Zespół nowych fanów na pewno już nie znajdzie – samobójstwem byłoby więc rozczarowywanie starych. Bono ma w tym tyle szczęścia, że ci „starzy” są wierni i zapewne przełkną nawet takie kurioza, jak wspomniany „Moment Of Surrender” („Czas poddania” – w luźnym tłumaczeniu). Nawiasem mówiąc, tytuł tej piosenki wyjątkowo trafnie określa jakość całego albumu.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane