Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Ostatni prawdziwy rybak

Piotr Siwanowicz 09-10-2008, ostatnia aktualizacja 16-10-2008 19:36

Każdego dnia małe, czarne literki wypełniają dziennik okrętowy Stefana Maciszewskiego. Jest jednym z ostatnich rybaków na Wiśle, żyjących z tego, co da rzeka. Jedynym takim w Warszawie.

Stefan Maciszewski dzierżawi osiem kilometrów Wisły. Ryb w jego sieci jest z roku na rok coraz mniej
autor: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Stefan Maciszewski dzierżawi osiem kilometrów Wisły. Ryb w jego sieci jest z roku na rok coraz mniej

Maciszewski ma ponad 60 lat. Od 20 lat mieszka na stojącej w kącie Portu Żerańskiego pogłębiarce. – Łowienie wyszło przez przypadek.

Rybak z Wisły

– Zanim zacząłem ciągnąć sieci, rzeźbiłem. Haumacze (turyści dewizowi – przyp. red.) płacili w dolarach – mówi o swoim poprzednim zajęciu. Miał swoje miejsce na staromiejskim rynku, obok muzeum. – To były dobre czasy. Zarabiało się w dewizach i to duże pieniądze – wspomina Stefan. Wystarczyło na M-5 na Targówku i kilka innych drobiazgów, które sprawiły, że Maciszewski zaliczał się do tych, którym się udało. Życie wprowadziło jednak korektę. – Nie mogliśmy się dogadać z żoną. Małżeństwo się rozleciało. Postanowiłem się wyprowadzić – mówi krótko o nieudanym związku. Była połowa lat 80. Haumacze już nie kupowali jak dawniej jego rzeźb, a płacić zaczęli złotówkami wymienianymi w kantorach. Postanowił poszukać szczęścia na Wiśle. Rzekę znał od dzieciństwa, bo wędkował na niej z ojcem. – Kiedyś wypływało się jak na majówkę. Jak była rybka, piekło się ją w ognisku. Pod rybkę też zawsze coś się znalazło – wspomina, uśmiechając się znacząco. – Dziś ludzie odwracają się od Wisły – dodaje po chwili namysłu.

Rybaczenie zaczął od pomocnika rybaka. Gdy zrobił licencję, zamieszkał na przedwojennej, przycumowanej na stałe do brzegu pogłębiarce.

Krótsza rzeka

„Ryby brak“ – takim napisem zawieszonym na ogrodzeniu wita Stefan potencjalnych klientów. To znaczy, że ma więcej czasu i mniej pieniędzy. Siadamy przy stojącym na pokładzie, pokrytym ceratą stole. Obok niego zarośnięta wysuszonym na słońcu mchem drewniana ławka. Nad nami kawałek koca dającego cień i chroniącej przed deszczem folii. – Niska woda. Niedobrze. Trudno wypłynąć, a łatwo porwać sieć – narzeka Stefan, spoglądając na wodę. Jeszcze dziesięć lat temu w miejscu, gdzie stoi jego pogłębiarka, cumował tłum barek. Wypływając łódką na połów, trzeba było uważnie manewrować, by uniknąć kolizji. Dziś jedyna rybacka łódka, która odbija tu od brzegu, należy do Stefana. Może na nią załadować 600 kg ryby. Ale takie połowy mu się nie zdarzają. Kilka lat temu dzierżawił ze wspólnikiem Wisłę od żerańskiej śluzy do Wilanowa. Mieli 20 km wody od lewego do prawego brzegu. Dzierżawa kurczyła się wraz z kolejnymi umowami podpisywanymi z Polskim Związkiem Wędkarskim. Obecnie zostało mu osiem kilometrów rzeki.

Słabszy od kormorana

– Rybak może był i pan. Ale to przed wojną, jak były jesiotry. Po wojnie ostatniego wyciągnięto z Wisły w 1968 r. – twierdzi Maciszewski. Do jego sieci wpadają przede wszystkim leszcze, krąpy i jazie. Rzadziej sumy czy szczupaki. Klienci to w większości znajomi. Czasami po rybę zajrzą wędkarze, by nie wracać z pustym wiadrem do domu. W tym roku złowił zaledwie 30 kg.

– Gdy miałem większą dzierżawę i limit ponad tonę na rok, dało się wiązać koniec z końcem – wspomina czasy, gdy mógł wypływać do Wilanowa. Dziś 100 kg ryby w sieci to święto. Karta wędkarska na rok kosztuje 140 zł, jest obowiązkowa. Za rybacką, również na rok, musi zapłacić 1200 zł. Jeden rejs to koszt 150 zł. Wolno mu łowić od czerwca do końca roku. Ale o tym, kiedy może wypłynąć tak naprawdę, decyduje pogoda. Płytka woda oznacza niebezpieczeństwo porwania sieci o leżące na dnie fragmenty zebranych przez rzeczny prąd drzew. Na koniec roku zapowiadają gwałtowne wiatry i krę. W taką pogodę łowić się nie da.

– Nie zagonię sieci do lądu jak na jeziorze. Wisła była dzika i taka pozostała – mówi Maciszewski. O rybę musi walczyć nie tylko z pogodą. Na rzece (głównie wiosną i późną jesienią) zakładają swoje osady kormorany, trzepiąc łapczywie łowiska. Dzienna norma kormorana to kilogram ryb. Po gotowe lubi też przypłynąć wydra, przecinając sieci. A Stefan utrzymuje nie tylko siebie. Na jego powrót z połowu czekają dwa psy i pięć kotów, które musi nakarmić.

Pogłębiarka, na której mieszka Stefan, waży 65 ton. Poruszana była silnikiem parowym. Z parowego zrobiono spalinowy, a kiedy i ten się zużył, przycumowano ją na stałe do żerańskiego brzegu. Munsztagi chronią ją przed wypchnięciem na ląd, kiedy przychodzi duża woda. Z dawnych lat, oprócz wspomnień, Stefan ma pudełko ze zdjęciami. Najwięcej zachował tych z wędkarskimi trofeami.

– Ten sumek miał ponad 20 kilo i metr siedemdziesiąt. Wyciągnąłem go na wędkę – mówi, pokazując jedną z fotografii. Największy sum, jakiego złowił na haczyk, ważył 68 kg. Ale naprawdę dumny jest ze swojego ogólnopolskiego rekordu, który został pobity kilka lat temu o 15 dkg. Przez 20 lat należał do Maciszewskiego. Zdobył go, łowiąc na wędkę ważącą 6,5 kg brzanę.

– Zrezygnowałem z wędki, kiedy zacząłem używać sieci – zapewnia rybak.

Dziennik Stefana

Kiedy zadomowił się na „swoim okręcie“, rozpoczął pisanie dziennika. Skrupulatnie, systematycznie notuje w nim stan wody, wysokość temperatur, śmierć psa, walkę z wiatrem podczas połowu, czuwanie przy pompie, by obniżyć poziom wchodzącej pod pokład wody. Bo jego rybackie życie to codzienne borykanie się z niecodziennymi kłopotami. Wodę bierze ze źródła. Można się w niej myć, ale po pitną musi chodzić do sklepu. Zamieniona na kapitańską kajutę sterówka to kilkanaście metrów stalowej podłogi. Stół, regał, łóżko, telewizor, lodówka, kuchenka, na której w garnku gotują się wieprzowe nóżki. Nad tym sznurki z ciuchami.

– W zimie przymarzasz do ściany. Drewno na opał ściągam z Wisły. Latem bosą nogą nie staniesz na gorącym pokładzie. Przywykłem – mówi o warunkach, w jakich żyje. Przywykł również do dyżurów przy pompie zamontowanej na pogłębiarce. Kiedy gwałtownie na rzece rośnie poziom wody, przybywa jej i pod pokładem. Wtedy co dwie godziny schodzi, żeby włączyć maszynę.

Dziennik okrętowy pisze bez okularów, ale ręka, która jeszcze radzi sobie z literami, słabnie pod ciężarem dłuta. Coraz częściej bolą go stawy wykręcane reumatyzmem. – Stary też może, tylko mniej – odpowiada z uśmiechem na pytanie, czy czytał „Starego człowieka i morze“. Jak długo jeszcze będzie mógł łowić i co będzie, jeśli przestanie?

– Pod most mam niedaleko. Ale zrobię wszystko, żeby tak się nie skończyło – mówi, patrząc z pokładu w stronę wody. Tym razem bez uśmiechu.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane