Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

[Cykl ŻW] Nie ma końca temu dobremu

mk, Viola Wein 27-11-2007, ostatnia aktualizacja 27-11-2007 03:00

Wspomnienie pisarki Violi Wein o Marcu ’68 - Pochodzę ze średnio zamożnego domu, to znaczy, że od pierwszego do pierwszego niczego nam nie brakowało. Ojciec pracował w Żydowskim Instytucie Historycznym, a mama była tłumaczką rosyjskiego. Ja zaś przemierzałam długą trasę przez warszawskie szkoły muzyczne.

źródło: Nieznane

Pierwszą z nich była podstawówka na Żoliborzu, przy ul. Krasińskiego, w klasie fortepianu u prof. Eligiusza Ronowicza. Profesor ściągał mnie, wiszącą do góry nogami, z trzepaka, krzycząc, żebym wracała do nauki. Tak się bał, że złamię sobie w końcu rękę. To dzięki niemu weszłam w świat muzyki, który potem nieraz ratował mnie od życiowych problemów. Bardzo ciepło wspominam czas szkoły – naukę, wagary, koncerty, obsesyjne chodzenie do Filharmonii na próby orkiestry (zwłaszcza kiedy dyrygentem był Witold Rowicki, który wspaniale przeklinał i bezlitośnie wyrzucał muzyków do domu, kiedy grali nie tak, jak chciał) czy kumpli ze szkół, z którymi do dziś jestem w kontakcie. Nie ma końca temu dobremu. Warszawa była w latach 60. ciekawym, kolorowym miastem. Zakup eleganckich majtek w komisie dawał radość na kilka dni. Wino u Fukiera, które było niewątpliwym sikaczem, miało swój specjalny, niemal zachodni smak. Ciułało się grosz do grosza na zakup modnych botków u prywaciary pani Goldowej, żeby potem szpanować nimi na Nowym Świecie. Specjalnym miejscem spotkań młodych ludzi był basen Legii z wyznaczonymi miejscami dla ludzi z telewizji, z radia czy sportowców popisujących się skokami z trampoliny i playbojów chcących się pokazać z przystojnymi panienkami.Czołgi na Foksal

Docierały do mnie sygnały o zamieszaniu wokół „Dziadów”, o demonstracjach, ale specjalnie się tym nie przejmowałam, ponieważ moim światem była muzyka. Pamiętam za to, jak pewnego dnia mój brat, spokojny z natury człowiek, wrócił do domu z rozwaloną głową. Okazało się, że szedł sobie sam przez Nowy Świat, kiedy nagle podszedł do niego milicjant, uderzył go pałą i krzyknął: rozejść się!. W domu też panowała lekka histeria – wokół wielkiego, okrągłego stołu w salonie siedziało wielu Żydów, przyjaciół ojca, którzy podjudzali się nawzajem strachem i kieliszkami wódki, opowiadając, jak to tego czy tamtego wyrzucono z pracy. Niektórzy mówili nawet, że „czołgi już stoją na Foksal”. Histeria robiła się z dnia na dzień coraz bardziej zaraźliwa, a spekulacje dotyczące tego, co będzie, nabierały monstrualnych form.Nie uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych, bo podskórnie czułam, że to rezultat prowokacji. Zdawałam sobie sprawę, że gdybym bawiła się w działaczkę i poddawała histerii tłumu, to przez moją nikłą osobę nie zmieniłoby zdania kilku sprytnych matołków, czyli polityków twierdzących, „że wszystkiemu są winni Żydzi i cykliści”. Pożegnalne zalanie robaka

Wyjechałam w październiku ’68, bo rodzice tak chcieli. Ani ja, ani mój brat nie mieliśmy ochoty wyjeżdżać. Pożegnanie było bardzo smutne i pijane. Pomimo solidnej ubeckiej obstawy na Dworzec Gdański odprowadziły nas dziesiątki przyjaciół. Więc jak tu się nie upić i nie zalać najprawdziwszego, bo ojczystego robaka?Dziś, gdy pomyślę o Polsce, to wszystkiego mi brak i nie ma sensu tego wyliczać, aby nie wpaść w sentymentalny kicz. Mimo to uważam, że Żydzi mają już swoje państwo i powinni w nim mieszkać, a nie wałęsać się po całym globusie. 

__Archiwum__

Najczęściej czytane