Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

[Cykl ŻW] Antoni Libera: "Wyjazd pana Arnolda"

mz, inc 19-12-2007, ostatnia aktualizacja 19-12-2007 10:41

Fragmentem nowej, niepublikowanej jeszcze powieści Antoniego Libery rozpoczynamy cykl, w którym wspominać będziemy wydarzenia marcowe 1968 roku.

źródło: Nieznane

***

ANTONI LIBERAWyjazd pana Arnolda

Rok sześćdziesiąty ósmy. Znowu jesień. Listopad.Narastający od lat kolejny kryzys władzy – którego skutkiem, jak zawsze, są takie czy inne presje, restrykcje i obostrzenia – osiąga stadium ostrego i otwartego konfliktu. Gomułka – ten sam przywódca, który dwanaście lat wcześniej potępiał kult jednostki i zbrodnie stalinizmu i obiecywał solennie, że „błędy i wypaczenia” już nigdy się nie powtórzą, a Polska będzie budować socjalizm „po swojemu” – broniąc własnej pozycji przed zakusami rywali, dopuszcza się rzeczy haniebnych. Zaczyna od zdjęcia „Dziadów” w Teatrze Narodowym (co jest czymś więcej niż tylko zamachem na wolność słowa; to cios w sztandarowe dzieło kultury narodowej); następnie wywołuje nagonkę antysemicką (co w kraju, gdzie nie tak dawno Niemcy pod wodzą Hitlera przeprowadzali Endlösung, nie może nie budzić grozy); i wreszcie – karnie, służalczo wobec moskiewskiej centrali – godzi się wysłać wojsko na teren Czechosłowacji, by zdławić tam Praską Wiosnę w ramach „bratniej pomocy” (co plami długą tradycję dobrosąsiedzkich stosunków).Miejsce przeklęteCała ta polityka nie tylko mnie żywo obchodzi, ale w wysokim stopniu dotyczy osobiście. Już dawno przestałem być dzieckiem, nie chronią mnie dom i szkoła (a głównie nieświadomość), studiuję na uniwersytecie i tkwię w samym sercu wydarzeń. Już nie obcuję z mitami, jak po Październiku, lecz z twardą rzeczywistością. Widzę na własne oczy, jak milicja rozpędza i wyłapuje ludzi, którzy po przedstawieniu wyruszyli z teatru pod pomnik Mickiewicza w proteście przeciw cenzurze, a zwłaszcza kneblowaniu klasyki narodowej. Sam biorę udział w wiecu na dziedzińcu uczelni i jestem świadkiem zajść, do jakich doprowadzają partyjno-ubeckie bojówki, zwiezione autokarami; dostaję pałą po głowie, cudem unikam aresztu. Ze szczególnego miejsca śledzę początek inwazji „Układu” na Czechosłowację: z koszar – jednostki wojskowej, w której przebywam akurat na przymusowym szkoleniu; a zatem słucham codziennie agitek politruków i uczestniczę w apelach, uderzająco podobnych do pamiętnych seansów nienawiści Orwella. Najbardziej jednak przeżywam kampanię antysemicką, a szczególnie jej skutek: masową emigrację. Bo wśród wyjeżdżających jest wiele osób mi bliskich, rówieśników i starszych, przyjaciół moich rodziców, ludzi znanych od dziecka.Różne złe scenariusze rozważano w przeszłości, różne przewidywano plagi i kataklizmy – w kulturze, gospodarce, szkolnictwie, służbie zdrowia – nikt jednak nie przypuszczał, że dojdzie do czegoś takiego. Że wróci tamta trauma – z czasu łapanek, ucieczek, denuncjacji i wpadek, ukrywania się w szafie i wywózek do gazu – że po tym wszystkim, co zaszło, jest to jeszcze możliwe. A oto, jak widać, jest. A zatem nie ma co zwlekać; trzeba pakować manatki i wiać stąd – jak najdalej. Trudno, nie dało się; po blisko siedmiuset latach mieszkania na tej ziemi trzeba ją wreszcie opuścić i zamknąć tę historię „fatalnej koegzystencji”. To miejsce jest przeklęte. Skończyć z tym – raz na zawsze. Podani o wyjazdI oto, mniej więcej od lata, trwa czarny sezon rozstań – pożegnań i wyjazdów. Ostatnie wizyty, rozmowy, ogołocone mieszkania, exodus z Dworca Gdańskiego, pociąg Warszawa – Wiedeń. Długi korowód postaci. Wśród nich – pan Arnold Meyer, rocznik dziewięćset pięć.Pan Arnold jest człowiekiem pod każdym względem niezwykłym. Wysoki, szczupły, kościsty, o wyrazistej twarzy i dźwięcznym, niskim głosie, zna bodaj sześć języków i ma rozległą wiedzę w rozmaitych dziedzinach. Nie zdobył jej jednak zwyczajnie, na takich czy innych studiach. To genialny samouk, nie ma nawet matury. Poza tym, co znowu rzadkie, pochodzi z zamożnej rodziny. Przed wojną żył jak rentier i to wysokiej rangi: ciągle gdzieś za granicą, w wygodnych, „pluszowych” hotelach, zacisznych pensjonatach i ekskluzywnych willach – nad Adriatykiem, w Alpach, w Szwajcarii, Francji, Niemczech. Oczywiście po wojnie to wszystko się skończyło, niemniej jego pozycja, przynajmniej na tle innych, wciąż była wyjątkowa. Pracował w PWN jako redaktor i tłumacz, lecz dzięki swojej szczególnej, jak zwano to, przydatności cieszył się warunkami, o jakich inni najwyżej mogli tylko pomarzyć: pracował głównie w domu, miał status rzeczoznawcy nadzwyczajnego stopnia (z którego to tytułu lubił się naigrywać, ale który dawał mu jednak ogromną niezależność) i jeszcze do tego bardzo dobrze zarabiał. Poza wysoką pensją miał jeszcze inne dochody: honoraria autorskie, tantiemy z tytułu przekładów używanych w teatrze, a zwłaszcza nieformalne gratyfikacje w dewizach, tak zwane kopertówki, wręczane przez cudzoziemców odwiedzających nasz kraj, którym służył pomocą jako przewodnik i tłumacz.Ojciec zetknął się z nim jeszcze przed okupacją, ale zbliżyła ich wojna. Wyciągnął ojca z getta, a później mu załatwił „nieskazitelne” papiery. Dzięki temu, że mówił bezbłędnie po niemiecku, a przede wszystkim nie miał semickiego wyglądu, prowadził podwójne życie, nierzadko udając Niemca i grając inne role, i posiadał rozliczne, zdumiewające koneksje. Wykorzystując je, ocierał się niekiedy o bezprzykładną brawurę i dokonywał cudów. A jednak, mimo to – czy właśnie wskutek tego, że szczęście tak mu sprzyjało? – los obszedł się z nim w końcu wyjątkowo okrutnie. Wkrótce przed wyzwoleniem, kiedy się wydawało, że zagrożenia już nie ma, stracił żonę i dziecko – z rąk jakichś maruderów zdesperowanych odwrotem, na których przypadkiem wpadli. To ponoć radykalnie zmieniło jego charakter. Stał się innym człowiekiem. Mrocznym, zamkniętym w sobie, małomównym, kostycznym. Rodzice darzyli go czymś więcej niż sympatią, zapraszali go jednak na ogół w pojedynkę, nie w szerszym towarzystwie, bo lubił prowokować i bywał sarkastyczny, szczególnie wobec osób, które – z przekonań czy dla kariery – współpracowały z reżimem lub choćby go traktowały poważnie i z nadzieją, że można go reformować i warto o to walczyć.I oto pan Arnold Meyer: wyniosły, niepokonany – jak go przez lata zwałem – fascynujący mizantrop o ironicznym spojrzeniu, w którym jednak, czasami, zjawiał się wielki smutek – „podaje się o wyjazd”, jak w drwiący sposób ochrzczono, przedrzeźniając formuły biurokratycznej mowy, złożenie oświadczenia o woli emigracji. Zamyka wszystkie sprawy, sprzedaje mieszkanie, wyjeżdża. Na początku do Wiednia, a z czasem do Fryburga, gdzie ma dostać posadę w Wydawnictwie Herdera, a nadto – odszkodowanie za poniesione straty w okresie okupacji. – Do Niemiec – krzywi się ojciec. – Nie brałbym od nich pieniędzy, nawet gdyby mi sami to zaproponowali. (...) Likwiduje księgozbiór. Chce, abyś wpadł do niego.Na walizkachW dniu, kiedy tam zachodzę, mieszkanie w starym domu przy ulicy Litewskiej jest już nieomal puste. Poza dziwacznym tapczanem przykrytym byle jak oraz stolikiem w kuchni i dwoma taboretami nie ma już żadnych mebli. Nagie są również ściany, pokryte do niedawna sztychami i obrazami. Zostały po nich jedynie nikłe obwódki kurzu, plamy spłowiałej farby i różnej wielkości gwoździe. Z sufitu sterczą przewody z obnażonymi drutami i haki, na których wisiały ciężkie, mosiężne świeczniki á la Księstwo Warszawskie. Nasze kroki i głosy, gdy przemierzamy korytarz, wzbudzają lekki pogłos. W pokoju, gdzie był gabinet, sterty książek pod oknem.– Zostawiam to – pan Arnold zatrzymuje się w progu. – Ci, co się tu wprowadzą, sprzedadzą to z pewnością w skupie makulatury, ale nie mam już głowy, aby się tym zajmować. Przejrzyj to sobie i wybierz, co cię interesuje lub może ci się przydać. Najlepiej jak najwięcej.Przysiadam na podłodze i zaczynam lustrację. Istotnie, nie jest to zbiór atrakcyjny dla mas, ale dla amatorów, i to bardzo szczególnych. Przede wszystkim dlatego, że w znakomitej większości rzeczy te nie są po polsku, tylko w obcych językach, a poza tym dlatego, że jest to literatura wybitnie specjalistyczna – filologia klasyczna, historia, etnografia. Dlatego też moją uwagę przyciąga bardziej stosik z rocznikami „Dialogu”, zwłaszcza że widzę wśród nich wiele starych numerów, z końca lat pięćdziesiątych, rzadko już spotykanych na półkach antykwariatów i najwyżej cenionych w gronie kolekcjonerów. Istotnie, to złota żyła: co najmniej pięć rarytasów (w tym słynny numer jeden!) i szereg okazów pomniejszych. Legendarne zeszyty z okresu krótkiej wolności po stalinowskim jarzmie, kiedy to przez szczelinę w złowrogiej żelaznej kurtynie wdarła się do nas z impetem fala zachodniej kultury.Odkładam to wszystko na bok, nie kryjąc zakłopotania, czy uda mi się zabrać z taką ilością papieru.– Adam – mówi pan Arnold, podnosząc numer jeden, który leży na szczycie tej ponadmetrowej już sterty – zabiera ze sobą komplet, pełne dwanaście roczników.– Adam? – unoszę głowę.– Tarn, redaktor naczelny. Ten, co stworzył to pismo.– Zabiera?– Też wyjeżdża. Siedzi już na walizkach.   

*** Śródtytuły w tekście „Wyjazd pana Arnolda” pochodzą od redakcji.   

__Archiwum__

Najczęściej czytane