Na swoich stronach spółka Gremi Media SA wykorzystuje wraz z innymi podmiotami pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie m.in. w celach prawidłowego świadczenia usług, odpowiedniego dostosowania serwisów do preferencji jego użytkowników, statystycznych oraz reklamowych. Korzystanie z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza wyrażenie zgody na użycie plików cookies w pamięci urządzenia. Aby dowiedzieć się więcej o naszej polityce prywatności kliknij TU.

Artyści postawieni pod gipsem

Marcin Flint 04-08-2009, ostatnia aktualizacja 11-09-2009 12:12

O sobotnim finale festiwalu Street Art Doping, podczas którego artyści – zgodnie z decyzją konserwatora zabytków – będą malować na gipsowych płytach, a nie na murze przy moście Śląsko-Dąbrowskim, mówi historyk sztuki i lider zespołu Mama Selita.

*Igor Seider narzeka na decyzję w sprawie ściany, ale wraz z Mama Selita zagra w sobotę na finale festiwalu Street Art Doping
autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
*Igor Seider narzeka na decyzję w sprawie ściany, ale wraz z Mama Selita zagra w sobotę na finale festiwalu Street Art Doping

W sobotę zagrasz ze swoim zespołem Mama Selita na finale festiwalu Street Art Doping. Jako że pracę magisterską na historii sztuki poświęciłeś street artowi, nie będzie ci chyba obojętne, że podczas występu w twoim otoczeniu zamiast pomalowanego muru znajdą się gipsowe płyty?

Igor Seider: Otoczenie zawsze jest dla mnie ważne. Całe szczęście, że zaproszeni twórcy (m.in. Will Barras, Stef Plaetz, The London Police) doskonale malować mogą nawet na tekturowym opakowaniu po butach. Miasto powinno się jednak zastanowić – zamiast jednorazowej akcji, po której gips trafi do Wisły, mogło zyskać dla Warszawy świetne wizytówki. Tym bardziej że pamiętam, iż po tym murze malowano wcześniej bez problemów, w świetle prawa.

Problemy się piętrzą. Może Street Art Doping mimo wszystko nauczy urzędników, jak je rozwiązywać?

Festiwal dzięki swojej energii z oporami aktywuje zaniedbane myślenie o przestrzeni. Akcja wkroczyła w miejską tkankę nieśmiało, koncentrując się na miejscach, o których trzeba było wiedzieć, by do nich trafić. Ale już działań na skrzyżowaniu Kasprzaka i Prymasa Tysiąclecia, nazywanego rondem Wolnego Tybetu, i rondzie Sedlaczka nie sposób przeoczyć. Pozostaje nadzieja, że urzędnicza znieczulica Street Art Dopingowi nie zaszkodzi i za rok będzie przedsięwzięciem o większym rozmachu i lepszej logistyce.

A jeśli konserwator zabytków stanie murem za kolejnymi murami?

Wydaje mi się, że to raczej inne miejsca wymagają w Warszawie dozoru. Naprawdę ich nie brakuje. A co do streetartowców, to taki już ich urok, że wymykają się normom i... trafiają na czarną listę. Paradoks polega na tym, że organizatorzy i twórcy płacą za to, że chcą zrobić coś legalnie. A przecież mogliby zakraść się nocą z puszkami farby i zrobić to tak, jak zakłada stereotyp.

Może problem w tym, że poziom artystyczny malujących jest u nas niezadowalający?

Nie mamy szerokiego grona twórców, to fakt. Bo dotąd nie mieli warunków, by tworzyć. A miasto nie pomagało – nie widziało w tym kapitału.

Ile dzieli street art od graffiti?

Bardzo niewiele. To zjawiska ściśle połączone. Street art zaczął się, gdy twórcy graffiti przestali się interesować jedynie malowaniem liter i sięgnęli po elementy popkultury – billboard, szablon, plakat.

Oddalili się jednocześnie od zawsze powiązanego z graffiti hip-hopu, który Mama Selicie, jak i innym zaproszonym na wielki finał zespołom, jest bardzo bliski. Nawet jeśli podają go w gęstym, funkowym sosie.

Sceny funkowej w Polsce nie ma, a samo określenie z miejsca kojarzy się z naśladownictwem. Mama Selita, Jot czy Jarecki, my wszyscy, wyrośliśmy z funku jak streetartowcy z graffiti. I niczym oni czerpiemy zewsząd, wycinamy elementy, by zlepić z nich nową całość. Czysta ekspresja bez łatek.

Gwiazdą sobotniego koncertu będą rapowi weterani z Molesty. Nie bez podstaw, prawda?

Panowie mieli swój wkład w graffiti, o czym przypomniał ostatnio utwór na ścieżce dźwiękowej poświęconego tej sztuce filmu „Wholetrain”. To właściwi ludzie na właściwym miejscu.

Gips zamiast muru

Chcemy ożywić szarobure, brudne ściany, chcemy dodać Warszawie kolorów – deklarowali organizatorzy festiwalu Street Art Doping. Podczas finału przedsięwzięcia światowej sławy artyści – a wśród nich Brytyjczycy z grup The London Police i Scrawl Collective – mieli malować na murze przeciwpowodziowym przy moście Śląsko-Dąbrowskim, straszącym resztkami graffiti powstałego w 2004 roku. Okazało się jednak, że będą musieli ograniczyć się do przyczepionych do muru gipsowych płyt. Dlaczego? Podczas trwania festiwalu mur zmienił opiekuna – Zarząd Dróg Miejskich, który jako partner festiwalu udostępnił obiekt artystom, został zastąpiony przez Zarząd Mienia m.st. Warszawy, a ten zgody na malowanie nie wyraził. Organizator festiwalu i ZDM poprosili więc konserwatora zabytków o opinię. Dowiedzieli się, że muru – do nieokreślonego jeszcze terminu remontu – tknąć nie wolno, choć do rejestru wpisany nie jest. Wczorajsza wizja lokalna z udziałem przedstawicieli wszystkich stron niczego nie zmieniła. – Street art, jak sama nazwa wskazuje, powstaje na murach, a nie ustawionych w tym celu powierzchniach. Nie mieliśmy jednak alternatywy i wybraliśmy mniejsze zło – mówi organizator Robert Przepiórski. Jego zdaniem, dzieła na gipsie nie przetrwają długo.

Życie Warszawy

Najczęściej czytane